Praca, praca, praca. W niej coraz gorzej i gorzej. Coraz częściej żałuję, że musiałem urodzić się w czasach gdy tacy jak ja, lepsi od innych, mądrzejsi, wspaniali i stworzeni do rzeczy wielkich, muszą na co dzień zadawać się z motłochem. Pospólstwo mnie męczy swoją tępotą, brakiem zahamowań, pazerną głupotą rodem z wiejskiego sioła, ale przede wszystkim tym, że część nie zauważa tego, że jestem przez Naturę i Stwórcę postawiony od nich wyżej w drabinie społecznej. "Demokracja" sprawia, że zapominają skąd pochodzą i dokąd zmierzają. Nie mam siły im tego tłumaczyć - tępy tłum dookoła mnie jest jak piesek, którego za młodu nie bito gdy sikał na nogawkę Pana. Teraz gdy podrósł wbija się bezczelnie zębami w nogawkę i szczeka na podniesioną ku przestrodze rękę. W końcu będzie ją trzeba opuścić i zdzielić po plecach. Dla ich dobra należy to zrobić jak najprędzej, może chociaż część otrzeźwieje z owego plebejskiego zwidu, który im się rzucił na ich szczurze rozumki...
Moja praca w takich warunkach coraz bardziej zaczyna przypominać rysunki z Dilbertem w roli głównej. Ostatnie dwa dni, żeby nie być gołosłownym posłużę się przykładem, wojowałem z klientem B. Klient "B" to przedziwna mieszanka obmierzłych stworów, które z krowiego mleka robią niezjadliwe sery. Nie rozumieją ze świata zupełnie nic - myśląc o nich teraz, jest mi nawet przykro. Biedni, siłą pewnie wyrwani zza stodoły, trafili do wielkiego świata korporacji i uwierzyli w to, że mogą oszukać Fortunę, udając, że już nie są pociesznymi wiejskimi głupkami. To nie ich wina przecież - uwierzyli w to, bo im to wmówiono. Z moich obserwacji wynika, że firma działa na podstawie tabelek excela, które im dosyłam w ilościach hurtowych, a których oni i tak nie rozumieją. Więc proszą o kolejne, a gdy tych nie rozumieją także, proszą o następne. I tak dalej i tak dalej, trwa ta istna tabelkowa piramida argentyńska. Klient, poza tym, można odnieść wrażenie, że skupia się głównie na szukaniu winnych wszelkich własnych błędów. Ja również zostałem oskarżony o jeden. Błahość nadaje się jedynie do kolejnej opowiastki dilbertowej i to takiej z gatunku "tylko dla osób które NAPRAWDĘ znają irrocjonalizm biurowy". Jego dwudniowe roztrząsanie, wymiana korespondencji, gdzie moje e-maile pokazujące, że to ja mam rację są ignorowane i porcja bezsensownych nerwów jakie ja na tym tracę to pół biedy. Ćwierć biedy w tym, że to ja mam rację, którą udowadniam w sposób nader delikatny jak na mnie. Cała bieda w tym, że pracując w takiej branży w jakiej pracuje, muszę robić z siebie dziwkę - przyjmować połajanki pospólstwa z godnością i powstrzymywać chęć dania klapsa w wiejski policzek nuworyszy. Zastanawiam się jednak ile jeszcze wytrzymam?
Zastanawiam się - tacy ludzie są przecież wszędzie. Że są na dole drabiny społecznej, to rozumiem. Pole, zagroda, obora, kamieniołom - to ich miejsce naturalne. Są przecież potrzebni - jak dżdżownica użyźnia glebę, tak i oni, paplając się w rynsztoku egzystancji mają swój cel. Sprawiają, że życie Elity staje się nieco bardziej znośne, zwalniając część najprostszych obowiązków, pozwalają innym skupić się na rzeczach naprawdę ważnych. Jak to się jednak stało, że tacy ludzie poszli w górę, wbrew swoim możliwościom, wbrew swoim zdolnościom? Jak to się stało, że nagle opuścili swoje szamba i upaprani w gównie zaczęli wyciągać rękę po to co nie jest ich? Gdzie był ten moment kiedy światem przestali rządzić Mędrcy a zaczęli głupcy wybierani przez innych głupców? To są pytania retoryczne.

A najpaskudniejsze w tym wszystkim jest to, że powstrzymuje się sam od pokazania im ich miejsca. Że znoszę to, że ze mną rozmawiają, pouczają i że kalają mnie faktem przebywania blisko. Odliczam dni do kontrrewolucji, która wyzwoli najbardziej uciskaną mniejszość świata, czyli Lepszych. Nadchodź! Nie mam już siły męczyć się z tymi dupkami!
SS