wtorek, 22 października 2013

Wstyd!

Wstyd, wstyd, wstyd. Mamy koniec października, a tymczasem na Curva Mortale panuje cisza, spokój i upadek. Wystarczy zerknąć na statystyki pokazujące liczbę napisanych przez nas artykułów - rok po roku, liczba ta spada, stając się obecnie tylko cyfrą... Tyle się dookoła nas dzieje i niestety, ale potomni szukając co o tym wszystkim sądziły takie prawicowo-żydowskie autorytety jak my, nie znajdą nic. Co oczywiście nie znaczy, że nie mielibyśmy nic do napisania. Przecież nas znacie. Taka HGW byłaby naszą bohaterką przez co najmniej kilka tygodni, a wpisy o ukochanej Polonii Warszawa lądującej w czwartej lidze z gracją kapitana Wrony wyciskałaby łzy nawet legionistom. Ale co poradzimy skoro życie wzięło nas w swoje mocne objęcia, a codzienność sprawiła, że nie mamy czasu walczyć z lewactwem i postępującą ofensywą islamu?
Żebyście w pełni zrozumieli obecne nastroje, wystarczy napisać, że ostatnimi czasy wróciłem do słuchania zaćpanych brudasów w tęczowych okularach. Inna, agresywna muzyka mnie denerwuje i sprawia, że moje pory oddawania stolca szaleją, a w moim wieku, kontrola nad tym aspektem życia, staje się kluczowym elementem definiującym to czy dzień był dobry czy zły. A więc – słucham spokojnych melodii, bo to dobrze działa na perystaltykę jelit. Ot, taki Neil Young na ten przykład, działa nader znakomicie. Będąc w pewnym zagranicznym państwie (że tak powiem), spotkałem ulicznego grajka, który wykonywał jeden z jego utworów i przypomniałem sobie, że kiedyś, dawno temu, bardzo lubiłem te jego rzewne melodie. I w sumie się nic nie zmieniło, chociaż domyślam się, że w przypadku światowej wojny lewaków z prawicowcami, stalibyśmy z Neilem po przeciwnych stronach barykady.


Z Neilem Youngiem mam związaną jeszcze jedną historyjkę. Opowiadam ją zawsze kiedy mam okazję, chociaż w sumie nie jest ani zabawna, ani szczególnie mądra, ani ciekawa... Gdzieś w roku 2000, podczas jakiejś stołecznej imprezy plenerowej, z daleka słyszałem jak ktoś śpiewa jego szlagiery, kalecząc je niemiłosiernie. Powiedziałem wtedy – kto ma kurwa czelność tak bezcześcić dorobek kanadyjskiego barda, a dopiero z plakatu reklamującego te wydarzenie dowiedziałem się, że był to sam Mistrz. Najwyraźniej miał zły dzień. Normalnie boki zrywać... Nadaje się ta opowiastka jak ulał do zestawu agegdotek jakie opowiada się będąc ambasadorem stacjonującym w jakimś nudnym, małym kraju, gdzie nie ma co robić na rautach. Jeżeli jakiś ambasador to czyta, to może zapożyczyć sobie śmiało.

piątek, 1 lutego 2013

Znak życia

Nie odzywaliśmy się, ale jakby co, Curva Mortale is still alive and ready to fight with fuckin' lewak's. Trochę nas tylko życie przycisnęło do ziemi, ale nasz zagorzały patriotyzm, katolicyzm oraz narodowy konserwatyzm dają nam siłę do walki o lepsze jutro naszych białych dzieci. Ale nie o tym chciałem dzisiaj napisać.

Jak nie o tym, to o czym - zapyta ktoś. I będzie miał słuszność, a odpowiedź zostanie mu udzielona.

Tym razem o latach 80-tych. Ale krótko i jedynie poglądowo, bo na elaboraty to ja jednak nie mam ani czasu ani weny. Tak mnie dzisiaj naszło, że wielkim szczęściem było to, że miałem okazję się w nich wychowywać, a popkulturowa spuścizna tej dekady ukształtowała moje zainteresowania. Magnetowid Sanyo, ramówka ówczesnej TVP i kolorowy telewizor Iskra zrobiły w tym zakresie więcej niż szkoła i koledzy, o czym przekonuje się każdego dnia, odkrywając praprzyczyny moich wszystkich dewiacyjnych zainteresowań. Gdybym miał wskazać moim serdelkowatym paluszkiem jeden symbol, który opisuje to wszystko, to wskazywałby on na...


Miami Vice, czyli swojscy "Policjanci z Miami" to epopeja licząca sobie 111 odcinków i doskonale pamiętam owe bodaj czwartkowe wieczory, kiedy pół Polski, w tym ja, zasiadało na taboretach, przeżywając nowe perypetie Tubbsa i Crocketta. To były czasy. Dzisiaj mam nawet kilkanaście płyt na półce z tym dziełem i muszę przyznać, że serial niewiele się zestarzał, za to... Jakby to napisać, zaczął ukazywać swoje różne oblicza i wymiary. To nie jest prosta opowiastka o złych i dobrych. Melanż stylów, od pastiszu po dramat jest zadziwiający. Dzięki temu, wszystkie epizody się od siebie różnią i ogląda się z emocjami. Tak naprawdę, trudno powiedzieć czy to był celowy zabieg, czy też efekt presji czasu - ponoć Miami Vice produkowano w zawrotnym tempie. No ale nic to. Niech przemówi muzyka. Nie wiem jak tam u Was, u mnie budzi ona od razu konkretne skojarzenia i obrazy. Słyszę "In the air tonight" i widzę zaciętą twarz Dona Johnsona jadącego ciemną ulicą swoim sportowym samochodem. Słyszę "Crockett Theme" - różowe flamingi, palmy, błękitna woda. Trochę pedalska to muzyka, ale cóż uradzić, że mi się miło kojarzy. Tylko to mnie tłumaczy za to, że na blogu gdzie dominują punkowe wyrzygi, nagle pojawia się Phil Collins...

czwartek, 27 września 2012

Detroit Cobras

Nurkując w czeluściach internetu, znalazłem taki oto zespół. Nie jest to żaden punk rock, a nawet gorzej – istnieje podejrzenie, że Detroit Cobras mogą być hipisami, chodzić w rozszerzanych z dołu spodniach, wplatać kwiaty w swe długie włosy i bajdurzyć o światowym pokoju w narkomańskich oparach. Ich garażowe brzmienie zalatuje mocno naftaliną – tak się brzdąkało na wiele lat przed punkową rewolucją, w czasach naszych pra-przodków. Co więcej, ten zespół nie gra nic innego niż covery, więc w sumie nic dziwnego, że ich twórczość (czy raczej – odtwórczość) szybko wpada w ucho i pozostaje między uszami na długie godziny, a nawet dnie. Powstali w 1994 roku i grają niby współcześnie, a jednak jakby nadawali z innego, dawno minionego świata. Całe szczęście, że nie poszli najłatwiejszą drogą i jeżeli już schylają się po cudze, to te mniej znane i stosunkowo mało pedalskie. Tu i tam wrzucą jakąś pulsującą w rytmie rockabilly gitarkę i trzeba przyznać, że nóżka zaczyna się kiwać w rytm. I mimo tych wszystkich wad, które ciągną się za nimi niczym ogon hipisowskiej komety pogardy – mają rozmach skurwysyny, jak to mawiał Michał Anioł, tudzież trzymają jaja w imadle jak mawiał Dzyngis Chan. Pan Sadat poleca.


sobota, 25 sierpnia 2012

Brutal Sound Festiwal, dzień trzeci

Drugi, a w sumie to trzeci dzień tegorocznego Brutala naznaczony był przede wszystkim występami dwóch gwiazd w postaci The Buzzcocks i Cockney Rejects. O ile w piątek ludzi były umiarkowanie dużo (a może po prostu mało), w sobotę powitały mnie dzikie tłumy. A jako że byłem sam, od razu udałem się do piwopoju i meldowałem się tam w półgodzinnych odstępach. Pod koniec nieco już powłóczyłem nogami, ale przynajmniej mogłem skupić się na warstwie muzycznej, zamiast prowadzić dysputy polityczno-ideologiczne jak to bywa zazwyczaj w towarzystwie.

Niestety, nie zdążyłem na dwa ważne wydarzenia. Po pierwsze, pożegnalny przedostatni performance Colliny - których uwielbiam za ich prostacki, ale naprawdę dobry album. Po drugie, nie miałem okazji oglądać publicznych przeprosin w wykonaniu Syndromu ADHD, którym niedawno zdarzyło się wyprostować rękę pod niewłaściwym kątem. Jak wiadomo, punk rock to nie rurki z kremem i porządek musi być. Wzorem sprawdzonych doświadczeń z lat 1944-1989 winni złożyli samokrytykę, którą rozpatrzono pozytywnie. Trafiłem na końcówkę występu Sold Outs, ale nie za wiele mogę o nich napisać. Potem grać zaczęli Podwórkowi Chuligani , do których jakoś nigdy nie byłem przekonany. Mam alergię na współczesny polski punk, sorry, szczególnie ten „zawadiacki”, uliczny, pachnący jakkolwiek Analogsami i z wokalistami, który łączą wagę piórkową z wyrazem twarzy godnym Pruszkowa tudzież Wołomina doby wiadomej. Płyty chyba nadal nie kupię, ale na koncercie wypadli, co tu pisać, świetnie. Rok temu tak samo spodobała mi się Rewizja. Podwórkowi Chuligani reprezentują proste granie, idealne do posłuchania na żywo, szczególnie kiedy alkohol nieco łagodzi zmysły odpowiadające za wrażenia czysto estetyczne. Ale w sumie, czego potrzeba do dobrej zabawy, jeżeli nie mieszanki street punka z rytmami ska?


Nieco tylko we wszystkim wadził znany mi już samoistny Skadyktator (śmieszny, ale widać było, że jego wstawki nieco denerwują samą kapelę), no i ususzony Robert Brylewski. Ten drugi zresztą chyba musi oddać legitymację punka, bo ostatnio wygłosił kilka niepopularnych opinii i nieomylni strażnicy lewicowych pieczęci jeszcze długo będą mu je pamiętać...
Potem na scenę wkroczyła Schizma . Tych akurat chciałem zobaczyć, bo jakby nie patrzeć, jest to jakaś legenda polskiej sceny hardcore. Agresja i dobór utworów był okej, dystans do siebie również. Umówmy się, że ten zespół już tłumów nie przyciąga i mikra grupka kiwających głową to smutna rzeczywistość odzwierciedlająca ich obecną pozycję. Tak to jest jak się stoi w rozkroku pomiędzy światem metalu, a jedynie słusznym hardcore'm. Oczywiście przymknąłem oko i ucho na drobny fakt, że Schizma u swego zarania związana była z „Nigdy więcej” i walczyła z rasizmem oraz faszyzmem. To się chyba nazywa tolerancja. I to z mojej strony.


Później na scenę mieli wejść legen-kurwa-darni Buzzcocks . Gdyby trzeba było wymienić pięć najważniejszych kapel punka'77 – musieliby się w takowym zestawieniu znaleźć. Występują do dzisiaj i nawet nagrywają jakieś nowe, względnie słuchalne płyty. Zanim jednak rozpoczęli swoją część rewii, przez dobre trzydzieści minut ekipa techniczna ustawiała im monitory, odsłuchy i inne rzeczy które znam tylko z nazwy. Zaczęło się robić późno, a mi kończyła się kasa na wlewanie w siebie piwa. Na szczęście jednak Ci starsi panowie zaczęli grać, pierwsze cztery kawałki zagrali w sumie dla siebie samych, bo na widowni nic nie było słychać. Potem już było nawet, nawet. Chociaż nie jest to ten rodzaj punka, który darzę specjalną estymą. Obserwowałem sobie grupkę pogujących, która miała mały problem z kręceniem młynu przy dźwiękach, które do tańca mogłyby poderwać i pokolenie naszych dziadków oraz babć.

Buzzcocks raczej nie należą do trubadurów dźwięków rewolucji. Grają miękkim chujem, tak było, jest i będzie, chociaż na koncertach brzmi to zdecydowanie przyjemniej niż na „płaskiej” płycie studyjnej.



Co by jednak nie pisać – to było dla mnie spore przeżycie zobaczyć na własne oczy tą prawdziwą skamielinę z epoki roku 1977. Ostrzyłem sobie jeszcze zęby na Cockney Rejects, ale jako że było już bardzo późno, a następnego dnia, jak przystało na prawdziwego punola, musiałem o 14:00 zameldować się na obiedzie u teściowej, po ostatnim bisie Buzzcocks'ów, powędrowałem do domu. Miałem chyba szczęście, bo Cockneye zagrali dosłownie pięć-sześć kawałków i musieli kończyć, więc wychodzi na to, że straciłem nie za dużo. Do przyszłego roku – mam nadzieję, że Brutal Sound na stale wpisał się już w kalendarz punkowych imprez w tym smutnym jak pizda mieście.

piątek, 24 sierpnia 2012

Brutal Sound 2012, dzień drugi


Rok kurwa temu odbyła się pierwsza, dziewicza edycja Brutal Sound Festiwal i zanim się człowiek obejrzał, z pospolitego spędu zrobiła się nagle impreza pełną gębą. Karnety, srarnety, opaski, pole namiotowe. Się porobiło jak na Open'erze niemalże. Na szczęście i tym razem punkowy duch improwizacji i DIY dał o sobie znać – nagłośnienie co chwila padało, panowie inżynierowie dźwięku mieli problem z ustawieniami, mikrofony same się wyłączały. No ale co tam. Dla mnie to była ogromna okazja do tego, by na własne oczy zobaczyć co najmniej kilka legend sceny, tak krajowej jak i światowej.

Taka Apteka chociażby. Nazwa znana powszechnie, ale żadna inna kapela nie wzbudziła aż takiej porcji nienawiści wśród publiki. Okrzyki „gamonie” były najdelikatniejszą formą wyrażania dezaprobaty dla tych sympatycznych, nieco jowialnych panów. Widzowie proponowali im żeby „grali o siódmej rano”, tudzież po prostu spierdalali. Sama muzyka, owszem chujowa, ale to nie tłumaczy do końca tego natłoku kumatej nienawiści. Można się jedynie domyślać, że to nie warstwa muzyczna decydowała o przyjęciu Apteki. Może są za mało wega albo robią jajecznicę z jaj innych niż z wolnowybiegowego chowu?

Potem trafiłem na występ gości z dalekiego Sao Paolo. Zespół nazywa się Still X Strong i ów „iks” mówi o nich wiele, jeżeli nie wszystko. Jak ktoś się kurwa fatyguje z Brazylii do nas, to przynajmniej mógłby zagrać z jajem (najlepiej wolnowybiegowym). A tymczasem ten zespół okazał się absolutną dla mnie porażką, nawet mając na uwadze to, że cały ruch Straigh Edge raczej nie przyciąga twardzieli. Miłośnicy soi zabrzdąkali kilka kawałków i muzyka, owszem bywała niczego sobie, czasem człowiekowi drgnęła noga, ale po chwili ochota na pląsy przechodziła gdy wokalista elaborował o fakcie, że:
a) na świecie każdego dnia giną tysiące homoseksualistów
b) na świecie codziennie giną miliony niewinnych zwierząt, a weganizm jest jedynym słusznym kierunkiem kulinarnym i politycznym.
Wokalista PO KAŻDYM KAWAŁKU, dziękował widowni za dobre przyjęcie i czynił to w stylu godnym co najmniej Jerzego Połomskiego. Po prostu hard core na całego, na pełnej kurwie. Rozpisałem się, bo Still X Strong to trochę taki zmarnowany potencjał jak dla mnie.


Potem był Sedes Muzgó, ale o tym zespole, pozwolicie, nie powiem wiele. Dla jednych i Sedes i Defekt w oryginale to kult, dla mnie, niestety, była to ciekawostka głównie natury biologicznej. Bo jak te pijackie mendy dożyły swego wieku? Połączone siły obu kapel to było sporo ponad moje siły. Dobrze im pamiętam to, że właśnie takie posągowe hymny jak „Sraka Praptaka” sprawiły, że uznałem za młodu punk rock za muzykę dla niedorozwojów.

Na koniec, to dla mnie była najważniejsza część tego dnia, wystąpił Discharge. W czasach których nie pamiętam, każdy punk nosił ich badziki w klapie. Discharge to (był kiedyś) kult. Zespół ten nagrał sporo płyt słabych i nijakich oraz jedną arcygenialną. „Hear Nothing, See Nothing, Say Nothing” to porcja jazgotu, nad którym onanizują się nowe pokolenia. Tyle że płyta pochodzi z 1982 roku, czyli ma 30 lat... A Discharge, co kilka lat się a to rozpada a to powraca, od trzech dekad gra na koncertach to samo, nawet nie próbując oszukiwać nikogo, że stworzyli coś innego, w miarę sensownego. Coś tam nagrywają, ale powiedzmy sobie szczerze, Discharge to zespół jednej, doskonałej płyty. Z tą doskonałością to też jest sprawa dyskusyjna – owszem, Hear Nothing robi wrażenie kakofonią dźwięków i apokaliptycznym klimatem, ale nie jest to nagranie, do którego wraca się często.


Sam występ, ech. Tak umierają legendy. Pod sceną co prawda kurzyło się drobne, niewinne pogo, ale nie tego się można spodziewać po takim zespole. Panowie posiadali imponujące brzuszki, a resztki włosów pozwoliły ułożyć przetrzebionego irokeza co poniektórym. Wokalista nie przebijał się przez dźwięki, jego wokal ginął za gitarami, więc każdy kolejny kawałek brzmiał dokładnie tak samo jak poprzedni. Smutne to w sumie było doświadczenie i po tym koncercie, jak przystało na prawdziwego punka, poszedłem do domu, po drodze rozmyślając o tym jak ważne jest to, by wiedzieć kiedy powiedzieć „stop”. Cisza i milczenie to składniki niezbędne do zostania nieśmiertelnym.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Video's van Volkstaad - deel een

Jak czytelnicy naszego bloga doskonale wiedzą "Curva Mortale" to forpoczta polskiego wsparcia dla Narodu Burskiego. Jak tylko, zgodnie z przepowiednią pewnego brodatego proroka z Tranwalu, umrze Nelson Mandela, czarni mieszkańcy RPA mają zabrać się za mordowanie białych. A wtedy, obiecujemy, i my staniemy do walki o istnienie Białego Plemienia Afryki. Zanim jednak do tego dojdzie, oglądamy sobie filmy z dzisiejszego RPA.

O "Tsotsi" nie będę się może rozwodził, bo obok "Dystryktu 9" to najbardziej znany film z Południowej Afryki. Ostatnio obejrzałem dwie inne produkcje i muszę przyznać, obie trzymają jaja w imadle i nie pozwalają się nudzić.

Pierwszy z nich, "Stander" to opowieść oparta na faktach. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych, tytułowy bohater, robiący karierę w policji, nagle poczuł przemożną potrzebę rozpoczęcia nowego życia. Tym razem jako rabuś napadający na banki. Sposób w jaki to robił szybko sprawił, że społeczeństwo zaczęło pałać do niego i jego wyczynów trudną do zrozumienia sympatią. A może właśnie nie trudną, tylko łatwą. Bo czy nie można polubić rabusia, który napadał na banki w porze obiadowej? Stander przebierał się, udawał Żyda, Hindusa, staruszka, nieśmiałego księgowego albo Playboya-wymoczka. Jego najsłynniejszy skok to ten, w którym ten sam bank napadł ... dwa razy. Najpierw zabrał pewną sumę pieniędzy, a potem usłyszał w radiu jak szef placówki chwalił się, że ten oddał Standerowi jedynie drobniaki, bowiem prawdziwie duże kwoty są bezpieczne w sejfie. Więc Stander wrócił do banku ponownie, zaraz po tym jak opuściła go policja i poprosił o kwotę zdeponowaną w kryjówce...
Co by nie pisać, sam film to dobry kawałek kina, opowiadający o absolutnie nieszablonowym człowieku. Widać jednak w nim coś co charakteryzuje niemal każdy współczesny film z RPA - poczucie winy białych. Stander jako policjant był narzędziem apartheidu, a napdając na banki pokazywał, że w tym kraju i w tym ustroju, białym nie może nigdy stać się krzywda. Naiwne to trochę i nawet jeżeli takie były motywy, to element ten w filmie pokazany jest w sposób, którego naiwność aż razi oczy. Poza tym jednak, Stander to film bardzo, bardzo dobry.


***

Drugi film, "Jerusalema" to już czarne kino na całego i próba gangsterskiego kina from RSA. Główny bohater, wychowany w Soweto, pnie się powoli do góry po drabinie przestępczego świata. W ciekawy sposób, i to dosyć obiektywny, pokazana jest rzeczywistość po 1994 roku, kiedy białas jadący samochodem był dla czarnych niczym cukierek aż proszący się o odpakowanie z kolorowego sreberka. Nikt tutaj nie słodzi - Nowa Afryka to raj dla przestępców i piekło dla tych, którzy próbują w niej żyć uczciwie i normalnie. Jednak Jerusalema nie jest klasyczną epopeją gangsterską. To znowu opowieść oparta na faktach. W Johanesburgu rzeczywiście żył niejaki Lucky Kunene, który zbudował swoje "mieszkaniowe" imperium w sposób na bakier z prawem. Dla ludności Hillbrow stał się Robin Hoodem, który wydał wojnę nie tylko białym właścicielom, ale i gangom narkotykowym. Przez cały film nie można być do końca pewnym czy Lucky jest "dobry", czy może jest tak samo zły jak cała reszta bagna, w którym się porusza. I o ile "Stander" to dobry film na raz, do "Jerusalema" można pewnie wracać częściej. Na pewno warto.

wtorek, 17 lipca 2012

W końcu kurwa!!!

Ten dzień warto zapamiętać – wielmożny Józef opchnął Polonię za paczkę fajek i w ten sposób spadliśmy wszyscy na dno futbolu. Nie ma czasu i potrzebę na bufonadę i czcze gadanie w stylu „a nie pisałem”, ale czuć było od wielu miesięcy, że coś jest na rzeczy. Zapach padliny wisiał w powietrzu i pamiętam, że chodząc na wiosenne mecze zastanawiałem się często czy to aby nie jedna z ostatnich okazji zobaczyć K6 w blasku jupiterów i z anturażem godnym bądź co bądź Ekstraklasy. To już przeszłość i w sumie dobrze, bo taka chwila musiała nadejść. Polonia za czasów JW przypominała toksyczny związek dziewczyny z porządnego domu z wiejskim parobkiem o szerokim geście i żółtymi papierami. Wiadomo,że do niczego dobrego by to nie doprowadziło, ot w drodze nad przepaść można było chociaż pojeść kawioru i zrobić zakupy cudzą kartą kredytową. Trochę nas ten JW zamienił w kurwiszony przez te kilka lat swoich rządów. Licencja, zmiany trenerów, publiczne pośmiewisko... Ale także w sferze mentalnej zaczęliśmy zdradzać zbiorowe objawy szaleństwa. Skandowaliśmy nazwisko tego wariata – ja nie, podobnie jak większość Kamiennej, ale fakt jest taki, że w pewnym okresie żyło nam się z Józkiem całkiem dobrze. Oprawa na stulecie jest dzisiaj nader wymowna – obok prawdziwych legend tego klubu umieściliśmy ostatecznie również betonowego grabarza, który zabawił się w Brutusa naszym kosztem. Kilka lat temu na derbach zawisła szmata „Jak się wkurwimy, to Was też wykupimy” - po co to komu było, ani zabawne ani złośliwe. Chwalenie się cudzym majątkiem, czujecie to kurwa? Jeszcze całkiem niedawno niektórzy z nas cieszyli się gdy podobny los spotkał Odrę Wodzisław. Cóż, zła karma zawsze do nas wraca, powtarzam to od lat i nikt mnie nie słucha. Lekcja pokory widać nam się wszystkim przyda.

Mimo wszystko, myślę, że Polonia może odrodzić się i stać się czymś zupełnie innym od swojego poprzedniego wcielenia. W końcu, powiedzmy sobie szczerze – dla piłki nożnej na nasze stadiony nie da się długo przychodzić. W tym sezonie frekwencja spadnie na łeb na szyję, jeszcze wspomnicie moje słowa. Ekstraklasa dla klimatu prawdziwej piłki oznacza śmierć. A tymczasem, na głębokim zadupiu będzie miała szansę istnieć inna jakość. W końcu możemy stworzyć klub naszych marzeń – z kaszkietami, atmosferą przedwojennego cwaniakowa, piłkarskimi strojami z przedwojnia, spikerem zapodającym komunikaty gwarą stołeczną i obowiązkowym lodziarzem krążącym między rzędami. Cyfrową tablicę zastąpi Pan Staszek, który ręcznie będzie zmieniał wynik na tablicy podmieniając plansze z cyframi. Będziemy cieszyć się z każdego zwycięstwa i chociaż pewnie czasem będzie ciężko, taka Polonia ma szansę zyskać na tym wszystkim więcej niż na kolejnych transferach popierdolonego Józia i jego cyrku.

A na otarcie łez przesympatyczna piosenka szwedzkiego kontynuatora tradycji Abby i Roxette – skocznie, radośnie i z przytupem.