
W minioną sobotę wybraliśmy się na Brutal Sound Festiwal 2011 w poszukiwaniu kapel godnych rozruszania tanecznej części mojego (odległego) wesela. Jak redaktor Greg będzie miał czas i ochotę, to pewnie coś dopisze ze swojej strony. Z mojej perspektywy, było ciekawie i do dzisiaj nucę sobie niektóre przeboje pod nosem w rytm potupywania nogą, zastanawiajac się – czy ten albo tamten kawałek będzie pasował na pierwszy taniec? Nieco żałuję, że nie wziąłem ze sobą aparatu, notatnika i dyktafonu – byłaby okazja do uwiecznienia ludzkich okazów i gatunków, o których myślałem, że wyginęły razem z taśmami magnetofonowymi i Maluchami jako symbolami klasy średniej. Jabol punki przysypiały zamroczone winami, tudzież krążyły w poszukiwaniu sponsorów. Obok nich, beznamiętnie rozmawiali emerytowani skinheadzi o dłoniach spracowanych robotniczym trudem. Dodajmy do tego sędziwych panów z piwnymi brzuchami, którzy specjalnie na tę okazję, założyli glany, katany i obroże, punkowych nastolatków i kilku takich dziwaków jak my, a uzyskamy z tego ledwie namiastkę różnorodności jaka tam przez kilka godzin gościła. Można by o tym książkę napisać. W takim otoczeniu zwyczajnie wstydziłem się tego, że nie mam żadnego tatuażu, już nie wspominając o tym, że zdradziłem swoje chłopsko-robotnicze korzenie i zostałem quasi-korporacyjną mendą, która nie ma żadnego moralnego prawa śpiewać o trudzie szarego życia, kominach fabryk i rewolucyjnym buncie mas...
Odnośnie muzyki, bo o nią przecież chodziło nade wszystko, to było różnorodnie, od sasa to lasa i na odwrót. Kilka zespołów zagrało w sumie głównie po to, by pokazać, że „trzy akordy, darcie mordy” nadal obowiązuje, a talent nie jest potrzebny by punk rocka grać. Takich to ja na weselu nie chcę, sam zagram na harmonijce podobnie. Zaskakujące nieco (a może i nie), że do tej grupy zaliczała się także finałowa „gwiazda”, czyli czeski Pilsner Oiquell. Chwilę posłuchaliśmy i zgodnie doszliśmy do wniosku, że pora już iść do domu. Pepiczki publiki raczej nie rozgrzały, co dziwne, bo na płytach to je dobry tym se slusnym stavku!
Innym fenomenem z kategorii „zespołów ze średniej półki” był, skanikąd bliski naszym sercom, Skowyt z bardzo charyzmatycznym liderem, który w przerwach między kolejnymi utworami zachęcał do przyłożenia sobie po mordzie. A wiadomo, co to za wesele bez burdy. Niektóre kawałki nawet by dawały radę, gdyby tylko kończyły się po dwóch minutach, a nie były rozwleczone w punkowe suity a’la King Crimson. Utwory takie jak „Belgijski pedofil” albo „Ona jest nazi” w ramówkach Eski czy Radia Złotej Przeboje się raczej nie pojawią, ale w ucho wpadają i Skowytu nie skreślam jako potencjalnego supportu służącego do rozładowania post-ślubnego napięcia niektórych gości.
Z zespołów dobrych to napiszę tylko o Rewizji i 1125. Ci pierwsi, mają świetny kontakt z publiką, który charakteryzuje zespoły biedne i pozbawione szans na większą niż niszowa, popularność. Na weselach bycie dobrym wodzirejem to podstawa! Ci drudzy, zupełnie odwrotnie. Wyszli na scenę, zaśpiewali i zeszli nie mówiąc nawet sakramentalnego „pocałujcie nas w pompkę”. Pełen profesjonalizm, dystans do widowni cechujący takich co to nagrali coś na eksport i grają czasem dla publiki większej niż sto osób. Bardziej polubiłem tych pierwszych, tylko nie jestem pewien czy w lższejmym repertuarze też będą się czuli komfortowo...