Wstyd, wstyd, wstyd. Mamy koniec października, a tymczasem na Curva Mortale panuje cisza, spokój i upadek. Wystarczy zerknąć na statystyki pokazujące liczbę napisanych przez nas artykułów - rok po roku, liczba ta spada, stając się obecnie tylko cyfrą... Tyle się dookoła nas dzieje i niestety, ale potomni szukając co o tym wszystkim sądziły takie prawicowo-żydowskie autorytety jak my, nie znajdą nic. Co oczywiście nie znaczy, że nie mielibyśmy nic do napisania. Przecież nas znacie. Taka HGW byłaby naszą bohaterką przez co najmniej kilka tygodni, a wpisy o ukochanej Polonii Warszawa lądującej w czwartej lidze z gracją kapitana Wrony wyciskałaby łzy nawet legionistom. Ale co poradzimy skoro życie wzięło nas w swoje mocne objęcia, a codzienność sprawiła, że nie mamy czasu walczyć z lewactwem i postępującą ofensywą islamu?
Żebyście w pełni zrozumieli obecne nastroje, wystarczy napisać, że ostatnimi czasy wróciłem do słuchania zaćpanych brudasów w tęczowych okularach. Inna, agresywna muzyka mnie denerwuje i sprawia, że moje pory oddawania stolca szaleją, a w moim wieku, kontrola nad tym aspektem życia, staje się kluczowym elementem definiującym to czy dzień był dobry czy zły. A więc – słucham spokojnych melodii, bo to dobrze działa na perystaltykę jelit. Ot, taki Neil Young na ten przykład, działa nader znakomicie. Będąc w pewnym zagranicznym państwie (że tak powiem), spotkałem ulicznego grajka, który wykonywał jeden z jego utworów i przypomniałem sobie, że kiedyś, dawno temu, bardzo lubiłem te jego rzewne melodie. I w sumie się nic nie zmieniło, chociaż domyślam się, że w przypadku światowej wojny lewaków z prawicowcami, stalibyśmy z Neilem po przeciwnych stronach barykady.
Z Neilem Youngiem mam związaną jeszcze jedną historyjkę. Opowiadam ją zawsze kiedy mam okazję, chociaż w sumie nie jest ani zabawna, ani szczególnie mądra, ani ciekawa... Gdzieś w roku 2000, podczas jakiejś stołecznej imprezy plenerowej, z daleka słyszałem jak ktoś śpiewa jego szlagiery, kalecząc je niemiłosiernie. Powiedziałem wtedy – kto ma kurwa czelność tak bezcześcić dorobek kanadyjskiego barda, a dopiero z plakatu reklamującego te wydarzenie dowiedziałem się, że był to sam Mistrz. Najwyraźniej miał zły dzień. Normalnie boki zrywać... Nadaje się ta opowiastka jak ulał do zestawu agegdotek jakie opowiada się będąc ambasadorem stacjonującym w jakimś nudnym, małym kraju, gdzie nie ma co robić na rautach. Jeżeli jakiś ambasador to czyta, to może zapożyczyć sobie śmiało.
piątek, 1 lutego 2013
Znak życia
Nie odzywaliśmy się, ale jakby co, Curva Mortale is still alive and ready to fight with fuckin' lewak's. Trochę nas tylko życie przycisnęło do ziemi, ale nasz zagorzały patriotyzm, katolicyzm oraz narodowy konserwatyzm dają nam siłę do walki o lepsze jutro naszych białych dzieci. Ale nie o tym chciałem dzisiaj napisać.
Jak nie o tym, to o czym - zapyta ktoś. I będzie miał słuszność, a odpowiedź zostanie mu udzielona.
Tym razem o latach 80-tych. Ale krótko i jedynie poglądowo, bo na elaboraty to ja jednak nie mam ani czasu ani weny. Tak mnie dzisiaj naszło, że wielkim szczęściem było to, że miałem okazję się w nich wychowywać, a popkulturowa spuścizna tej dekady ukształtowała moje zainteresowania. Magnetowid Sanyo, ramówka ówczesnej TVP i kolorowy telewizor Iskra zrobiły w tym zakresie więcej niż szkoła i koledzy, o czym przekonuje się każdego dnia, odkrywając praprzyczyny moich wszystkich dewiacyjnych zainteresowań. Gdybym miał wskazać moim serdelkowatym paluszkiem jeden symbol, który opisuje to wszystko, to wskazywałby on na...

Miami Vice, czyli swojscy "Policjanci z Miami" to epopeja licząca sobie 111 odcinków i doskonale pamiętam owe bodaj czwartkowe wieczory, kiedy pół Polski, w tym ja, zasiadało na taboretach, przeżywając nowe perypetie Tubbsa i Crocketta. To były czasy. Dzisiaj mam nawet kilkanaście płyt na półce z tym dziełem i muszę przyznać, że serial niewiele się zestarzał, za to... Jakby to napisać, zaczął ukazywać swoje różne oblicza i wymiary. To nie jest prosta opowiastka o złych i dobrych. Melanż stylów, od pastiszu po dramat jest zadziwiający. Dzięki temu, wszystkie epizody się od siebie różnią i ogląda się z emocjami. Tak naprawdę, trudno powiedzieć czy to był celowy zabieg, czy też efekt presji czasu - ponoć Miami Vice produkowano w zawrotnym tempie. No ale nic to. Niech przemówi muzyka. Nie wiem jak tam u Was, u mnie budzi ona od razu konkretne skojarzenia i obrazy. Słyszę "In the air tonight" i widzę zaciętą twarz Dona Johnsona jadącego ciemną ulicą swoim sportowym samochodem. Słyszę "Crockett Theme" - różowe flamingi, palmy, błękitna woda. Trochę pedalska to muzyka, ale cóż uradzić, że mi się miło kojarzy. Tylko to mnie tłumaczy za to, że na blogu gdzie dominują punkowe wyrzygi, nagle pojawia się Phil Collins...
Jak nie o tym, to o czym - zapyta ktoś. I będzie miał słuszność, a odpowiedź zostanie mu udzielona.
Tym razem o latach 80-tych. Ale krótko i jedynie poglądowo, bo na elaboraty to ja jednak nie mam ani czasu ani weny. Tak mnie dzisiaj naszło, że wielkim szczęściem było to, że miałem okazję się w nich wychowywać, a popkulturowa spuścizna tej dekady ukształtowała moje zainteresowania. Magnetowid Sanyo, ramówka ówczesnej TVP i kolorowy telewizor Iskra zrobiły w tym zakresie więcej niż szkoła i koledzy, o czym przekonuje się każdego dnia, odkrywając praprzyczyny moich wszystkich dewiacyjnych zainteresowań. Gdybym miał wskazać moim serdelkowatym paluszkiem jeden symbol, który opisuje to wszystko, to wskazywałby on na...

Miami Vice, czyli swojscy "Policjanci z Miami" to epopeja licząca sobie 111 odcinków i doskonale pamiętam owe bodaj czwartkowe wieczory, kiedy pół Polski, w tym ja, zasiadało na taboretach, przeżywając nowe perypetie Tubbsa i Crocketta. To były czasy. Dzisiaj mam nawet kilkanaście płyt na półce z tym dziełem i muszę przyznać, że serial niewiele się zestarzał, za to... Jakby to napisać, zaczął ukazywać swoje różne oblicza i wymiary. To nie jest prosta opowiastka o złych i dobrych. Melanż stylów, od pastiszu po dramat jest zadziwiający. Dzięki temu, wszystkie epizody się od siebie różnią i ogląda się z emocjami. Tak naprawdę, trudno powiedzieć czy to był celowy zabieg, czy też efekt presji czasu - ponoć Miami Vice produkowano w zawrotnym tempie. No ale nic to. Niech przemówi muzyka. Nie wiem jak tam u Was, u mnie budzi ona od razu konkretne skojarzenia i obrazy. Słyszę "In the air tonight" i widzę zaciętą twarz Dona Johnsona jadącego ciemną ulicą swoim sportowym samochodem. Słyszę "Crockett Theme" - różowe flamingi, palmy, błękitna woda. Trochę pedalska to muzyka, ale cóż uradzić, że mi się miło kojarzy. Tylko to mnie tłumaczy za to, że na blogu gdzie dominują punkowe wyrzygi, nagle pojawia się Phil Collins...
Subskrybuj:
Posty (Atom)