Jak nie o tym, to o czym - zapyta ktoś. I będzie miał słuszność, a odpowiedź zostanie mu udzielona.
Tym razem o latach 80-tych. Ale krótko i jedynie poglądowo, bo na elaboraty to ja jednak nie mam ani czasu ani weny. Tak mnie dzisiaj naszło, że wielkim szczęściem było to, że miałem okazję się w nich wychowywać, a popkulturowa spuścizna tej dekady ukształtowała moje zainteresowania. Magnetowid Sanyo, ramówka ówczesnej TVP i kolorowy telewizor Iskra zrobiły w tym zakresie więcej niż szkoła i koledzy, o czym przekonuje się każdego dnia, odkrywając praprzyczyny moich wszystkich dewiacyjnych zainteresowań. Gdybym miał wskazać moim serdelkowatym paluszkiem jeden symbol, który opisuje to wszystko, to wskazywałby on na...

Miami Vice, czyli swojscy "Policjanci z Miami" to epopeja licząca sobie 111 odcinków i doskonale pamiętam owe bodaj czwartkowe wieczory, kiedy pół Polski, w tym ja, zasiadało na taboretach, przeżywając nowe perypetie Tubbsa i Crocketta. To były czasy. Dzisiaj mam nawet kilkanaście płyt na półce z tym dziełem i muszę przyznać, że serial niewiele się zestarzał, za to... Jakby to napisać, zaczął ukazywać swoje różne oblicza i wymiary. To nie jest prosta opowiastka o złych i dobrych. Melanż stylów, od pastiszu po dramat jest zadziwiający. Dzięki temu, wszystkie epizody się od siebie różnią i ogląda się z emocjami. Tak naprawdę, trudno powiedzieć czy to był celowy zabieg, czy też efekt presji czasu - ponoć Miami Vice produkowano w zawrotnym tempie. No ale nic to. Niech przemówi muzyka. Nie wiem jak tam u Was, u mnie budzi ona od razu konkretne skojarzenia i obrazy. Słyszę "In the air tonight" i widzę zaciętą twarz Dona Johnsona jadącego ciemną ulicą swoim sportowym samochodem. Słyszę "Crockett Theme" - różowe flamingi, palmy, błękitna woda. Trochę pedalska to muzyka, ale cóż uradzić, że mi się miło kojarzy. Tylko to mnie tłumaczy za to, że na blogu gdzie dominują punkowe wyrzygi, nagle pojawia się Phil Collins...