wtorek, 22 października 2013

Wstyd!

Wstyd, wstyd, wstyd. Mamy koniec października, a tymczasem na Curva Mortale panuje cisza, spokój i upadek. Wystarczy zerknąć na statystyki pokazujące liczbę napisanych przez nas artykułów - rok po roku, liczba ta spada, stając się obecnie tylko cyfrą... Tyle się dookoła nas dzieje i niestety, ale potomni szukając co o tym wszystkim sądziły takie prawicowo-żydowskie autorytety jak my, nie znajdą nic. Co oczywiście nie znaczy, że nie mielibyśmy nic do napisania. Przecież nas znacie. Taka HGW byłaby naszą bohaterką przez co najmniej kilka tygodni, a wpisy o ukochanej Polonii Warszawa lądującej w czwartej lidze z gracją kapitana Wrony wyciskałaby łzy nawet legionistom. Ale co poradzimy skoro życie wzięło nas w swoje mocne objęcia, a codzienność sprawiła, że nie mamy czasu walczyć z lewactwem i postępującą ofensywą islamu?
Żebyście w pełni zrozumieli obecne nastroje, wystarczy napisać, że ostatnimi czasy wróciłem do słuchania zaćpanych brudasów w tęczowych okularach. Inna, agresywna muzyka mnie denerwuje i sprawia, że moje pory oddawania stolca szaleją, a w moim wieku, kontrola nad tym aspektem życia, staje się kluczowym elementem definiującym to czy dzień był dobry czy zły. A więc – słucham spokojnych melodii, bo to dobrze działa na perystaltykę jelit. Ot, taki Neil Young na ten przykład, działa nader znakomicie. Będąc w pewnym zagranicznym państwie (że tak powiem), spotkałem ulicznego grajka, który wykonywał jeden z jego utworów i przypomniałem sobie, że kiedyś, dawno temu, bardzo lubiłem te jego rzewne melodie. I w sumie się nic nie zmieniło, chociaż domyślam się, że w przypadku światowej wojny lewaków z prawicowcami, stalibyśmy z Neilem po przeciwnych stronach barykady.


Z Neilem Youngiem mam związaną jeszcze jedną historyjkę. Opowiadam ją zawsze kiedy mam okazję, chociaż w sumie nie jest ani zabawna, ani szczególnie mądra, ani ciekawa... Gdzieś w roku 2000, podczas jakiejś stołecznej imprezy plenerowej, z daleka słyszałem jak ktoś śpiewa jego szlagiery, kalecząc je niemiłosiernie. Powiedziałem wtedy – kto ma kurwa czelność tak bezcześcić dorobek kanadyjskiego barda, a dopiero z plakatu reklamującego te wydarzenie dowiedziałem się, że był to sam Mistrz. Najwyraźniej miał zły dzień. Normalnie boki zrywać... Nadaje się ta opowiastka jak ulał do zestawu agegdotek jakie opowiada się będąc ambasadorem stacjonującym w jakimś nudnym, małym kraju, gdzie nie ma co robić na rautach. Jeżeli jakiś ambasador to czyta, to może zapożyczyć sobie śmiało.