poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Wzięło mnie na dziwne wspomnienia, cz.1

To wspomnienia komputerowe sadata – nie czytaj jeżeli w roku 1991 robiłeś coś innego niż rozwiązywanie zagadek Mózgprocesora!
***

Coś ostatnio nasz blog kuleje. Nie ma o czym pisać, a jak jest to nie nadaje się to do publikacji. Moglibyśmy w sumie popłakać nad losem naszej ukochanej Polonii. Ja ciągle wierzę w cud, bo wiara w cuda charakteryzuje prostaczków, a ja zasadniczo to prostak jestem. Redaktor Greg, jako że korzenie rodzinne sięgają Litwy, bawi się w wieszcza, który widzi otchłań IV ligi do której nasza Czarna Duma Stolicy spada na oczach naszych. Ale nawet to nie jest w stanie sprawić byśmy odstawili swe kobiety, butelki alkoholu i poświęcili kilka minut na stworzenie tekstu dla potomności. Co się z nami dzieje?

A tu przecież, już niebawem, stuknie nam okrągły, pierwszy i z pewnością nie ostatni, rok naszej działalności. Miały być sympozja, referaty, gratulacje odbierane z rąk ważnych tego świata, ale ostatecznie postanowiliśmy, że rocznice będziemy obchodzić w skupieniu i atmosferze spokoju oraz refleksji. Góra kilka wywiadów plus pamiątkowe zdjęcia dla celebrytów, których naprawdę lubimy: Jenna Jameson i kilka koleżanek.

Chyba się po prostu robię stary. Pierwsze oznaki starości to wcale nie zadyszka na schodach, kłucie w boku i problemy z prostatą. To wszystko mam przecież od wczesnego liceum.
Starość zaczyna się od tego, że coraz częściej zaczynam wspominać przeszłość, a następnie robię wszystko albo chociaż sporo, by ją sobie, choć w części, przywrócić.

Taka mnie naszła refleksja, gdyż ponieważ od kilkunastu dni wskrzesiłem swoje pradawne hobby, czyli pasję związaną ze starymi komputerami. Mówiąc wprost: siedzę na allegro i walczę z innymi łysiejącymi dupkami o to kto da więcej za Atari albo Amigę. Może to i zabawne, może i niewinne, ale ile daje radości. A ile wspomnień do człowieka wraca.

Właśnie czekam aż kochana poczta polska przyślę mi pierwsze zdobycze, w tym komputer taki jak poniżej. O którym to postanowiłem napisać kilka zdań, bo tak jest dla mnie ważny.

Tak wyglądała moja pierwsza kochanka. To był długi związek. Rozpoczął się bodajże w 1989 roku i trwał do 1994, kiedy to, zgodnie z prastarym prawem dżungli i przyrodzenia, zmieniłem ją na lepszy model.

Atari 65 XE dało mi dużo radości i całkiem sporo rozczarowań. U progu III RP był to komputer u nas (tj. w Polsce, w poważnych inteligenckich rodzinach) nader popularny, ale już mocno odstający od rzeczywistości zza Żelaznej Kurtyny. Nowe, zachodnie gry powstawały dedykowane platformom 16-bitowym i szerokim łukiem omijały moją kochaną mydelniczkę. Często coś „skapywało” Commodore 64 i pamiętam zazdrość, że lokalni posiadacze C64 mogli grać w Defender of the Crown czy Iron Lorda, a ja nie.

To właśnie Defender of the Crown w wersji na C64. Trudno zrozumieć, że to „coś” mogło budzić jakiekolwiek uczucia, poza zniechęceniem czy zdziwieniem. Ale tak właśnie to było. Chodziłem do kolegów grać i oglądać takie dzieła, a potem wracałem do domu i ze złością patrzyłem na Atari, które o takich grach wkładanych do magnetofonu mogło najwyżej pomarzyć.

Wszystko to wspominam i tak czule. Wcale nie pamiętam wkręcanych taśm, długich minut poświęcanych na „wgranie się” i tych chwil, kiedy ktoś nieopatrznie włączał odkurzacz podczas tego procesu. Wiadomo – wtedy magnetofon szalał i trzeba było przewijać na początek i od nowa. Czekało się długie minuty pośród dziwnych dźwięków, pisków i trzasków. By na końcu ujrzeć takie zlepki pikseli.

To River Raid. Pierwsza gra w jaką grałem. Rekord – gdzieś powyżej setnego mostu. Albo może i dalej.

To z kolei Pitfall, czyli odpowiedź rynku gier na popularność Indiany Jonesa. Mamy tu skakanie po lianach, skarby, tajemne przejścia, krokodyle i toczące się bale drewna. A raczej, możemy mieć, jeżeli nasza wyobraźnia pozwala nam zobaczyć to wszystko w zlepku pikseli.

A to jedna z moich ulubionych, czyli Agent USA. Fenomen polegał na tym, że do dyspozycji mieliśmy całe Stany Zjednoczone, które mogliśmy przemierzać pociągiem. Nieważne, że wszystko wyglądało tak samo. Liczyło się to uczucie wolności, gdy wsiadało się do pociągu w Chicago, by wyjść w Sacramento. Nawet jeżeli oba „miasta” różniły się jedynie napisem na „dworcu”. Po dziś dzień, tak mniej więcej połowa mojej wiedzy geograficznej na temat USA pochodzi właśnie z Agenta. Byłem zszokowany podczas mojej pierwszej tam wizyty, gdy okazało się, że amerykanie wcale nie mają kapeluszy i nie składają się z dziesięciu pixeli na krzyż!

Najładniejsza gra na małe Atari? Nie wiem. Ale być może Karateka. Animacja wyprzedzała epokę i możliwości techniczne dzieła Jacka Tramiela. Jakoś nigdy nie miałem do niej cierpliwości i wolałem grać w International Karate, które było równie ładne ale dużo mniej wymagające. No i można było grać na dwa „dżojstiki” (poniżej).


Dobre zachodnie gry na Atari w większości urywają się gdzieś około połowy lat 80-tych. Producenci skupiali się na poważniejszych platformach. Jeżeli jakaś produkcja pojawiała się jeszcze w świecie 8-bitów to niemal zawsze była to wersja na C64, Amstrada czy nawet Spectruma. O małym Atari nikt już nie chciał pamiętać.
Dziurę zapchali polscy programiści, którzy od początku lat 90-tych poczynali sobie śmielej i śmielej. Doszło nawet do sytuacji takiej, że niemal wszystkie nowe gry na Atari były z Polski. Co najmniej kilka z nich to istne perły, które wyssały z szarego pudełka więcej niż spodziewano się, że tam siedzi.


Przygodówki w stylu AD 2044 (Seksmisja!), Klątwa czy Barahir to była jakość niespotykana do tej pory na tym systemie. Tym zachwycał się cały atarowy świat (i nieważne, że wtedy składał się jedynie z byłych demoludów i garstki biedujących zachodnich maniaków).
Ja z kolei pamiętam m.in. Przemytnika, czyli „klon” Frontiera, Cywilizację (która potrafiła wciągnąć niczym oryginał Sida Meiera), Władcę (po latach doczekałem się gry podobnej do Defender of the Crown) czy genialnego Inspektora, osadzonego w polskich, śmierdzących realiach. Były jeszcze Bank Bang, Jaffar imitujący Prince of Persia i wiele, wiele innych. Aż się wzruszyłem.

A jako że rozpisałem się jak nigdy, to pomyślałem, że póki jeszcze wszystko tak szczegółowo pamiętam, to spiszę swoje komputerowe wspomnienia w kolejnych odcinkach. Bójcie się :-)

środa, 14 kwietnia 2010

Wawele

Jako blog aspirujący do bycia miejscem gdzie czytelnicy mają szansę zdobyć nieco ogłady oraz argumentów używanych do dysput toczonych przy najtańszym piwie, nie możemy przejść obojętnie obok tego co się obecnie dzieje. Tym bardziej, że obaj jesteśmy politologami - tzn Greg jest w 100%, a ja mniej więcej w 4/5.

A dzieje się wiele.

Sobotnia tragedia to naprawdę dekapitacja polskiej polityki oraz armii. Nie będę się rozwodził nad dramatem rodzin, bliskich i przyjaciół tych którzy zginęli. Każdy z nas stracił bądź niestety jeszcze straci kogoś z kim jest związany emocjonalnie, więc wiemy jakie to uczucie. Dziwne, choć niestety niezbędne, bo życie składa się zarówno z radości jak i cierpienia. I nie zmienia tego fakt, że od wielu lat świat dookoła nas robi wszystko, by zminimalizować to drugie na korzyść pierwszego. Najlepiej byłoby oddać cześć poległym swoim własnym milczeniem, ale cała Polska huczy i huczy o tym samym od kilku dnia. Końca nie widać.

Tragedia smoleńska to, odzierając ją z emocjonalnej nadbudowy, także przedziwna lekcja politycznych mechanizmów. Prezydent Kaczyński przecież to ciągle ta sama osoba co jeszcze tydzień temu. Do jego biografii dodać można jedynie jedną jedyną nową informację: zmarł. I nagle zmienia ona wszystko. Z siłą tak wielką, że przewraca do góry nie tylko ramówki stacji ale nawet poglądy nieomylnych proroków polityki rodem z niebieskiego studia TVN24.

Jeszcze niedawno publicznie wyśmiewany i marginalizowany. Niekoronowana czołówka polskich portali video. Lepszy od Dody i całej reszty popkulturowego barachła, które od lat straszy nas z każdego kąta grożąc że albo zacznie to śpiewać, albo udawać że jest aktorem bądź cokolwiek innego. Jego słynne językowe lapsusy przeszły do legendy polskiego internetu. To dzięki niemu możemy nazwać psa prasłowiańskim imieniem "irasiad". Od momentu gdy nazwał go Borubarem, kariera Artura Boruca chyli się ku upadkowi. Nikt nie wiedział o istnieniu Rożera Perejro, dopóki postaci nie stworzył Pan Prezydent. Widząc pijaczka każdy z nas może powiedzieć, cytując klasyka "spieprzaj dziadu". A przykłady można mnożyć. Zastanawiam się jedynie - czy autorzy owych dzieł usuną je z czeluści internetu czy też jednak pozwolą zachować owe pomniki spiżowe postaci Lecha Kaczyńskiego?

Zmierzam do tego, że żyjący polityk to zawsze wróg ludu. Ktoś kto omamił, ktoś kto na pewno kradnie, ktoś kto, używając języka rynsztokowego ale powszechnego, wyżej sra niż dupę ma. Wobec polityki ciągle oddychającej zachowujemy się niczym porzucona nastoletnia dziewczyna wobec swej byłej miłości: "no jak on mnie podszedł, że mu sie żem oddała?". Polityk który umarł to już człowiek. Czyli ktoś komu wolno mieć słabości, popełniać, nawet seryjnie, błędy. To ktoś na czyje życie patrzy się jak na swoje. Z dobrotliwością i zrozumieniem. I Prezydentowi Kaczyńskiemu, na złość jego rozlicznym wrogom, udała się rzecz unikalna w dziejach III RP. Został mężem stanu. I co najlepsze, osiągnął to powtarzając stary jak Bełchatów schemat. Bo polityk zostaje kimś więcej dopiero po swojej śmierci. Za życia każdy budzi kontrowersje i jest na to po prostu "za mały". De Gaulle za Algier był wrogiem numer jeden dla wielu rodaków. Zanim zmarł i przeszedł do panteonu przegrał jeszcze referendum publiczne, co uznał za ostateczne votum nieufności narodu. "Nasz" Piłsudski był ex-socjalistą, który wprowadził rządy autorytarne i tłamsił polityczną różnorodność. Dopiero po śmierci wszyscy zdali sobie sprawę dobitnie z jaką osobą mają do czynienia. Aldo Moro byłby jedynie jednym z tysiąca włochów, którzy w CV mogą sobie wpisać stanowisko "premier". Dzięki Czerwonym Brygadom jest legendą. I tak dalej i tak dalej.

Żeby Polskę przeorać na nowo, media już podnoszą larum w sprawie miejsca pochówku. Wawel to podobno miejsce nie dla Prezydenta. Leżą tam przecież nie tylko wybitni monarchowie, ale i takie persony jak osobnik o aparycji oraz intelekcie wioskowego głupka (Korybut Wiśniowiecki), erotoman gawędziarz łamiący podkowy (August Mocny), cała plejada Wazów, z których połowa stękała do swojej ojczyzny, Szwecji. Dalej mamy jeszcze Generała Sikorskiego, który znany jest z tego, że się rozbił na Gibraltarze (co bardziej uczeni w naukach powiedzą o nim jeszcze góra dwa zdania). Mamy terrorystę wysadzającego pociągi za młodu, czyli Marszałka Piłsudskiego. A na koniec mamy moich ulubionych nierobów, czyli wieszczów, z których połowa była dobrze zaznajomiona z paryskimi kloszardami. Zaiste, miejsce godne pochówku jedynie wybitnych postaci.

Jedyne co w w tym całym Wawelgate mnie smuci to to, że skoro już chowa tam się jednego Prezydenta to byłoby gęstem pięknym gdyby pochowano także drugiego, który zginął w feralnym locie. Ryszard Kaczorowski swoją postacią pięknie spinał dziedzictwo II RP z obecnym tworem państwowym. Szkoda, że zapomniano i o tej symbolice, rozwodząc się jedynie nad Pierwszym Obywatelem rodem z zielonego Żoliborza.

A na koniec piękna piosenka, typowy wyciskacz łez, działający zarówno na pisowczyków, peowczyków, katolików, ateistów, wynawców świętości murów wawelskich jak i tych którzy są w tej kwestii wiary pozbawieni. Amen.


PS. A żeby nie było że się wypieram bądź wstydzę: jedyną poważną nić sympatii do zmarłego czułem dawno temu, w czasach afery rozdmuchanej przez słynny dokument emitowany w TVP. Potem, jako młody i naiwny student prawa, byłem nawet na jednym spotkaniu z ówczesnym Ministrem Sprawiedliwości, który wiele osób rozczarował ostro stwierdzając, że jest przeciwny karze śmierci oraz prywatyzacji więzień. Byłem bliski łez gdy ogłaszano wyniki wyborów prezydenckich. Teraz jestem już dużym chłopcem i mam politykę tam gdzie ona ma mnie, czyli w nosie.