środa, 14 kwietnia 2010

Wawele

Jako blog aspirujący do bycia miejscem gdzie czytelnicy mają szansę zdobyć nieco ogłady oraz argumentów używanych do dysput toczonych przy najtańszym piwie, nie możemy przejść obojętnie obok tego co się obecnie dzieje. Tym bardziej, że obaj jesteśmy politologami - tzn Greg jest w 100%, a ja mniej więcej w 4/5.

A dzieje się wiele.

Sobotnia tragedia to naprawdę dekapitacja polskiej polityki oraz armii. Nie będę się rozwodził nad dramatem rodzin, bliskich i przyjaciół tych którzy zginęli. Każdy z nas stracił bądź niestety jeszcze straci kogoś z kim jest związany emocjonalnie, więc wiemy jakie to uczucie. Dziwne, choć niestety niezbędne, bo życie składa się zarówno z radości jak i cierpienia. I nie zmienia tego fakt, że od wielu lat świat dookoła nas robi wszystko, by zminimalizować to drugie na korzyść pierwszego. Najlepiej byłoby oddać cześć poległym swoim własnym milczeniem, ale cała Polska huczy i huczy o tym samym od kilku dnia. Końca nie widać.

Tragedia smoleńska to, odzierając ją z emocjonalnej nadbudowy, także przedziwna lekcja politycznych mechanizmów. Prezydent Kaczyński przecież to ciągle ta sama osoba co jeszcze tydzień temu. Do jego biografii dodać można jedynie jedną jedyną nową informację: zmarł. I nagle zmienia ona wszystko. Z siłą tak wielką, że przewraca do góry nie tylko ramówki stacji ale nawet poglądy nieomylnych proroków polityki rodem z niebieskiego studia TVN24.

Jeszcze niedawno publicznie wyśmiewany i marginalizowany. Niekoronowana czołówka polskich portali video. Lepszy od Dody i całej reszty popkulturowego barachła, które od lat straszy nas z każdego kąta grożąc że albo zacznie to śpiewać, albo udawać że jest aktorem bądź cokolwiek innego. Jego słynne językowe lapsusy przeszły do legendy polskiego internetu. To dzięki niemu możemy nazwać psa prasłowiańskim imieniem "irasiad". Od momentu gdy nazwał go Borubarem, kariera Artura Boruca chyli się ku upadkowi. Nikt nie wiedział o istnieniu Rożera Perejro, dopóki postaci nie stworzył Pan Prezydent. Widząc pijaczka każdy z nas może powiedzieć, cytując klasyka "spieprzaj dziadu". A przykłady można mnożyć. Zastanawiam się jedynie - czy autorzy owych dzieł usuną je z czeluści internetu czy też jednak pozwolą zachować owe pomniki spiżowe postaci Lecha Kaczyńskiego?

Zmierzam do tego, że żyjący polityk to zawsze wróg ludu. Ktoś kto omamił, ktoś kto na pewno kradnie, ktoś kto, używając języka rynsztokowego ale powszechnego, wyżej sra niż dupę ma. Wobec polityki ciągle oddychającej zachowujemy się niczym porzucona nastoletnia dziewczyna wobec swej byłej miłości: "no jak on mnie podszedł, że mu sie żem oddała?". Polityk który umarł to już człowiek. Czyli ktoś komu wolno mieć słabości, popełniać, nawet seryjnie, błędy. To ktoś na czyje życie patrzy się jak na swoje. Z dobrotliwością i zrozumieniem. I Prezydentowi Kaczyńskiemu, na złość jego rozlicznym wrogom, udała się rzecz unikalna w dziejach III RP. Został mężem stanu. I co najlepsze, osiągnął to powtarzając stary jak Bełchatów schemat. Bo polityk zostaje kimś więcej dopiero po swojej śmierci. Za życia każdy budzi kontrowersje i jest na to po prostu "za mały". De Gaulle za Algier był wrogiem numer jeden dla wielu rodaków. Zanim zmarł i przeszedł do panteonu przegrał jeszcze referendum publiczne, co uznał za ostateczne votum nieufności narodu. "Nasz" Piłsudski był ex-socjalistą, który wprowadził rządy autorytarne i tłamsił polityczną różnorodność. Dopiero po śmierci wszyscy zdali sobie sprawę dobitnie z jaką osobą mają do czynienia. Aldo Moro byłby jedynie jednym z tysiąca włochów, którzy w CV mogą sobie wpisać stanowisko "premier". Dzięki Czerwonym Brygadom jest legendą. I tak dalej i tak dalej.

Żeby Polskę przeorać na nowo, media już podnoszą larum w sprawie miejsca pochówku. Wawel to podobno miejsce nie dla Prezydenta. Leżą tam przecież nie tylko wybitni monarchowie, ale i takie persony jak osobnik o aparycji oraz intelekcie wioskowego głupka (Korybut Wiśniowiecki), erotoman gawędziarz łamiący podkowy (August Mocny), cała plejada Wazów, z których połowa stękała do swojej ojczyzny, Szwecji. Dalej mamy jeszcze Generała Sikorskiego, który znany jest z tego, że się rozbił na Gibraltarze (co bardziej uczeni w naukach powiedzą o nim jeszcze góra dwa zdania). Mamy terrorystę wysadzającego pociągi za młodu, czyli Marszałka Piłsudskiego. A na koniec mamy moich ulubionych nierobów, czyli wieszczów, z których połowa była dobrze zaznajomiona z paryskimi kloszardami. Zaiste, miejsce godne pochówku jedynie wybitnych postaci.

Jedyne co w w tym całym Wawelgate mnie smuci to to, że skoro już chowa tam się jednego Prezydenta to byłoby gęstem pięknym gdyby pochowano także drugiego, który zginął w feralnym locie. Ryszard Kaczorowski swoją postacią pięknie spinał dziedzictwo II RP z obecnym tworem państwowym. Szkoda, że zapomniano i o tej symbolice, rozwodząc się jedynie nad Pierwszym Obywatelem rodem z zielonego Żoliborza.

A na koniec piękna piosenka, typowy wyciskacz łez, działający zarówno na pisowczyków, peowczyków, katolików, ateistów, wynawców świętości murów wawelskich jak i tych którzy są w tej kwestii wiary pozbawieni. Amen.


PS. A żeby nie było że się wypieram bądź wstydzę: jedyną poważną nić sympatii do zmarłego czułem dawno temu, w czasach afery rozdmuchanej przez słynny dokument emitowany w TVP. Potem, jako młody i naiwny student prawa, byłem nawet na jednym spotkaniu z ówczesnym Ministrem Sprawiedliwości, który wiele osób rozczarował ostro stwierdzając, że jest przeciwny karze śmierci oraz prywatyzacji więzień. Byłem bliski łez gdy ogłaszano wyniki wyborów prezydenckich. Teraz jestem już dużym chłopcem i mam politykę tam gdzie ona ma mnie, czyli w nosie.