czwartek, 20 stycznia 2011

Ramotki serialowe, część może i pierwsza



Sam nie wiem czemu nigdy jeszcze słowem nie wspomniałem o jednym z moich ulubionych seriali. Co prawda, nie oglądałem go od dłuższego czasu, ale chyba pora do siebie wrócić, tym bardziej, że wiele odcinków ciągle grzecznie czeka na obejrzenie.



The Avengers, czyli po polskiemu “Rewolwer i melonik”. Głupia nazwa, bo o ile melonik to stałe nakrycie głowy Patricka Macnella, o tyle z tym pierwszym to już różnie bywało.

Ten serial nigdy nie zdobył tak oszałamiającej popularności jak „Święty” czy inne wynalazki ówczesnego przemysłu telewizyjnego. Znany był i owszem, ale zawsze skryty nieco za czyimiś plecami w wyścigu o względy publiki. Nie był w żadnej mierze porażką, bo te znikają po sezonie, podczas gdy serial doczekał się wielu lat emisji. Status kultowego zdobył sobie dopiero po latach. W sumie, wcale się nie dziwię.

Avengers to nie była produkcja na rodzinne popołudnia w kapciach. Co prawda, sporo tu humoru i brytyjskiej flegmy w najlepszym wykonaniu. Co prawda, główni bohaterowie mieli dobre maniery, a także byli przystojni i sympatyczni (a Diana Rigg po prostu boska), ale fabuła każdego odcinka to dawka psychodelii niestrawnej dla pokolenia lat 60-tych. Podczas gdy Roger Moore rozprawiał się z szajkami rabusiów, przemytnikami albo pomagał w przeprowadzaniu rewolucji w Ameryce Łacińskiej, bohaterowie „Rewolwera i Melonika” mieli do czynienia z problemami dużo bardziej dziwnymi i tajemniczymi. Ich przeciwnicy wydawali się być żywcem przeniesieni z fantasmagorii pensjonariuszy domów dla obłąkanych. Tajemnice z którymi mieli do czynienia nawet po ich rozwiązaniu nadal były tajemnicami (a czasami stawały się nimi jeszcze bardziej niż na początku). Poczucie aury absurdu i czającego się sekretu było elementem nieodzownym każdego odcinka. Było tam miejsce tak na świat fantasy i magii, jak i szalone roboty oraz inne atrubuty porządnego SF. A w to wszystko wpleciono dwójkę bohaterów z manierami rodem ze starej dobrej i białej Wielkiej Brytanii i podlano miksem elegancji oraz modernizmu.





Brytyjskie seriale lat 60-tych i 70-tych kryją jeszcze niejedną perłę, ale to już opowieść na inną okazję niż ta obecna. Tak czy owak, do „Rewolwera i Melonika” warto wrócić, o ile tylko człowiek jest odporny na współczesny kult wszechobecnej walki z nudą i dominacji szybkiego montażu.
Miałem napisać coś o polityce, ale z nerwów wolałem zająć się czymś co działa bardziej kojąco niż kłamstwa Tuska i bluźnierstwa Jarka.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Sadat odkrywa że lubi post-punk

Ostatnio doszedłem do zaskakującego wniosku (przede wszystkim zaskakującego mnie samego). Od dłuższego czasu wydawało mi się, że słucham głównie punk rocka, przetykanego od czasu do czasu reggae i innymi wynalazkami. Tymczasem, po dogłębnej analizie moich muzycznych upodobań, po przejrzeniu mojej jakże nielicznej „kolekcji” płyt kompaktowych i playlist odsłuchiwanych codziennie w pracy, dostrzegłem, że przecież tam wcale nie ma nic z tego gatunku. No może poza The Clash, których już nie mogę słuchać. Taki klops. Jest za to dużo tego co powstało tak naprawdę w tym samym okresie końca lat 70-tych i kolejnej dekady. Gdzieś obok, bo niekoniecznie po samym punk rocku, powstawały kolejne eksperymenty, które dzisiaj wrzuca się do jednego worka post punka i nowej fali. I sam się sobie dziwię, bo uważam, że to co najlepsze w muzyce znaleźć można właśnie w tym wielkim zbiorze.

Znawcą muzyki nie jestem, więc nie będę się wymądrzał. Każdy wie, że granica między punkiem, a post jest często symboliczna. O ile ten pierwszy to królestwo prostoty, to drugie zaczyna się wtedy, gdy prostota zaczyna się nudzić i człowiekowi zaczynają wadzić wąskie horyzonty wyznaczne przez artystyczny minimalizm. Niejeden więc zespół zaczynał od punka, by potem stawać się ikoną nowej fali. Niejeden też pewnie od samego początku grał bardziej post punkowo, ale stawał się legendą sceny stricte punkowej. Zresztą, jakie to ma znaczenie, statystykami nie jesteśmy przecież.

W sumie to chciałem napisać o Joy Division. Wdzięczny to zespół. Wystarczy kupić dwie, no góra trzy płyty, by mówić o sobie „mam ich całą dyskografię”.

Jest w tej muzyce coś co przyprawia o dreszcz nawet w słoneczny dzień. Basy, syntezator, głos Iana Curtisa mają w sobie coś złowieszczego, a jednocześnie pięknego. Myślę sobie, że gdy pewnego dnia na ziemi wylądują ufoludki, to z głośników powinno tą chwilę powitać właśnie coś z dzieł Joy Division. Żeby się wszyscy odpowiednio do chwili posrali ze strachu.



Może to zainteresuje kuratorów i psychologów, ale ich inny utwór (albo lepiej “dzieło”) kojarzy mi się mocno z dzieciństwem. Zarówno tym wczesnym, spędzonym przy Wzrockowej Liście Przebojów Marka Niedźwiedzkiego, jak i późniejszym, gdy nocą grało tylko Radio WaWa. W sumie, Love will tear us apart to istny pogrobowiec Curtisa, bo piosenka zdobyła szczyty popularności już po jego śmierci.



Do Joy Division dodałbym coś zza Wielkiej Kałuży. Może Talking Heads? Czemu nie. Zaczęli od punka, by skończyć jako ikonka pop kultury, gdzieś obok Boya Georga i Wham! na listach przebojów. Ale zanim splamili swoją białą dumę, uczciwie na nią zapracowali.



A tak skończyli...



Nieco wcześniej zaś stworzyli piosenkę równie rzewną i lekką, ale dla mnie dużo bardziej strawną. Może dlatego, że, znowu! kojarzę ją ze Wzrockowej Listy Przebojów wiadomo-kogo?



Już niebawem, obiecuję, napiszę coś o polityce, bo się nazbierało przez ten czas Tuskowi i reszcie naszych darmozjadów.