
Sam nie wiem czemu nigdy jeszcze słowem nie wspomniałem o jednym z moich ulubionych seriali. Co prawda, nie oglądałem go od dłuższego czasu, ale chyba pora do siebie wrócić, tym bardziej, że wiele odcinków ciągle grzecznie czeka na obejrzenie.
The Avengers, czyli po polskiemu “Rewolwer i melonik”. Głupia nazwa, bo o ile melonik to stałe nakrycie głowy Patricka Macnella, o tyle z tym pierwszym to już różnie bywało.
Ten serial nigdy nie zdobył tak oszałamiającej popularności jak „Święty” czy inne wynalazki ówczesnego przemysłu telewizyjnego. Znany był i owszem, ale zawsze skryty nieco za czyimiś plecami w wyścigu o względy publiki. Nie był w żadnej mierze porażką, bo te znikają po sezonie, podczas gdy serial doczekał się wielu lat emisji. Status kultowego zdobył sobie dopiero po latach. W sumie, wcale się nie dziwię.
Avengers to nie była produkcja na rodzinne popołudnia w kapciach. Co prawda, sporo tu humoru i brytyjskiej flegmy w najlepszym wykonaniu. Co prawda, główni bohaterowie mieli dobre maniery, a także byli przystojni i sympatyczni (a Diana Rigg po prostu boska), ale fabuła każdego odcinka to dawka psychodelii niestrawnej dla pokolenia lat 60-tych. Podczas gdy Roger Moore rozprawiał się z szajkami rabusiów, przemytnikami albo pomagał w przeprowadzaniu rewolucji w Ameryce Łacińskiej, bohaterowie „Rewolwera i Melonika” mieli do czynienia z problemami dużo bardziej dziwnymi i tajemniczymi. Ich przeciwnicy wydawali się być żywcem przeniesieni z fantasmagorii pensjonariuszy domów dla obłąkanych. Tajemnice z którymi mieli do czynienia nawet po ich rozwiązaniu nadal były tajemnicami (a czasami stawały się nimi jeszcze bardziej niż na początku). Poczucie aury absurdu i czającego się sekretu było elementem nieodzownym każdego odcinka. Było tam miejsce tak na świat fantasy i magii, jak i szalone roboty oraz inne atrubuty porządnego SF. A w to wszystko wpleciono dwójkę bohaterów z manierami rodem ze starej dobrej i białej Wielkiej Brytanii i podlano miksem elegancji oraz modernizmu.
Brytyjskie seriale lat 60-tych i 70-tych kryją jeszcze niejedną perłę, ale to już opowieść na inną okazję niż ta obecna. Tak czy owak, do „Rewolwera i Melonika” warto wrócić, o ile tylko człowiek jest odporny na współczesny kult wszechobecnej walki z nudą i dominacji szybkiego montażu.
Miałem napisać coś o polityce, ale z nerwów wolałem zająć się czymś co działa bardziej kojąco niż kłamstwa Tuska i bluźnierstwa Jarka.