Ostatnio doszedłem do zaskakującego wniosku (przede wszystkim zaskakującego mnie samego). Od dłuższego czasu wydawało mi się, że słucham głównie punk rocka, przetykanego od czasu do czasu reggae i innymi wynalazkami. Tymczasem, po dogłębnej analizie moich muzycznych upodobań, po przejrzeniu mojej jakże nielicznej „kolekcji” płyt kompaktowych i playlist odsłuchiwanych codziennie w pracy, dostrzegłem, że przecież tam wcale nie ma nic z tego gatunku. No może poza The Clash, których już nie mogę słuchać. Taki klops. Jest za to dużo tego co powstało tak naprawdę w tym samym okresie końca lat 70-tych i kolejnej dekady. Gdzieś obok, bo niekoniecznie po samym punk rocku, powstawały kolejne eksperymenty, które dzisiaj wrzuca się do jednego worka post punka i nowej fali. I sam się sobie dziwię, bo uważam, że to co najlepsze w muzyce znaleźć można właśnie w tym wielkim zbiorze.
Znawcą muzyki nie jestem, więc nie będę się wymądrzał. Każdy wie, że granica między punkiem, a post jest często symboliczna. O ile ten pierwszy to królestwo prostoty, to drugie zaczyna się wtedy, gdy prostota zaczyna się nudzić i człowiekowi zaczynają wadzić wąskie horyzonty wyznaczne przez artystyczny minimalizm. Niejeden więc zespół zaczynał od punka, by potem stawać się ikoną nowej fali. Niejeden też pewnie od samego początku grał bardziej post punkowo, ale stawał się legendą sceny stricte punkowej. Zresztą, jakie to ma znaczenie, statystykami nie jesteśmy przecież.
W sumie to chciałem napisać o Joy Division. Wdzięczny to zespół. Wystarczy kupić dwie, no góra trzy płyty, by mówić o sobie „mam ich całą dyskografię”.
Jest w tej muzyce coś co przyprawia o dreszcz nawet w słoneczny dzień. Basy, syntezator, głos Iana Curtisa mają w sobie coś złowieszczego, a jednocześnie pięknego. Myślę sobie, że gdy pewnego dnia na ziemi wylądują ufoludki, to z głośników powinno tą chwilę powitać właśnie coś z dzieł Joy Division. Żeby się wszyscy odpowiednio do chwili posrali ze strachu.
Może to zainteresuje kuratorów i psychologów, ale ich inny utwór (albo lepiej “dzieło”) kojarzy mi się mocno z dzieciństwem. Zarówno tym wczesnym, spędzonym przy Wzrockowej Liście Przebojów Marka Niedźwiedzkiego, jak i późniejszym, gdy nocą grało tylko Radio WaWa. W sumie, Love will tear us apart to istny pogrobowiec Curtisa, bo piosenka zdobyła szczyty popularności już po jego śmierci.
Do Joy Division dodałbym coś zza Wielkiej Kałuży. Może Talking Heads? Czemu nie. Zaczęli od punka, by skończyć jako ikonka pop kultury, gdzieś obok Boya Georga i Wham! na listach przebojów. Ale zanim splamili swoją białą dumę, uczciwie na nią zapracowali.
A tak skończyli...
Nieco wcześniej zaś stworzyli piosenkę równie rzewną i lekką, ale dla mnie dużo bardziej strawną. Może dlatego, że, znowu! kojarzę ją ze Wzrockowej Listy Przebojów wiadomo-kogo?
Już niebawem, obiecuję, napiszę coś o polityce, bo się nazbierało przez ten czas Tuskowi i reszcie naszych darmozjadów.