czwartek, 28 kwietnia 2011

Punk ignorantia nocet

Jak doskonale wiedzą wierni czytelnicy tego bloga (w liczbie zero), jestem muzycznym ignorantem pierwszej wody. Zachwycam się rzeczami, które zna każdy. Odkrywam dźwiękowe lądy, po których przewędrowało milion wędrowców przede mną. Przecieram przetarte nie tyle co szlaki a raczej muzyczne autostrady. Z okrzykiem triumfu wyważam otwarte drzwi. Zadziwić mnie jest w stanie zarówno nieśmiertelna klasyka jak i wybitnie zgniły gniot.
Czasami sam siebie zawstydzam moją infantylną postawą, ale z drugiej strony, ma to swój urok. Dzięki temu jestem w stanie na stare lata odgrzebywać z szuflad klasyki rzeczy o których nie miałem pojęcia, albo miałem je nader mgliste.

Ot, chociażby taki Minutemen. Ponoć protoplasta sceny Hard Core. Ja tam się nie znam, bo ze wsi jestem, ale coś nie do końca mi ten zespół pasuje do takiej muzyki. Jedna z ich płyt „Double Nickels on the Dime” przez mądrzejszych ode mnie nazywana jest jednym z najważniejszych dokonań lat 80-tych. Z grzeczności nie zaprzeczam. Po kilkakrotnym przesłuchaniu, zgadzam się z przedmówcami, jak przystało na osobę zbyt tępą na posiadanie własnego zdania.

Czego tu nie ma. Płyta mieści ponad 40 utworów (sic!). Najdłuższy trwa niecałe trzy minuty. Wszystkie są do siebie trochę niby podobne, ale całość, zaskoczenie, sprawia wrażenie niesamowitego misz-maszu. Po pierwszym odsłuchu można zacząć się zastanawiać – gdzie ta kultowość, gdzie to dzieło. Po drugim owe wątpliwości znikają, bo całość jest naprawdę znakomita, oryginalna i na swój sposób szalona. Punku i Hard Core to ja tam jednak ciągle nie słyszę, ale w sumie nie szkodzi, bo ja takiej agresywnej muzyki nie lubię.

Sama okładka zaś śmiało może aspirować do najbrzydszej na kuli ziemskiej.

Z innej strony mamy zespół o skomplikowanej nazwie „X”. Są tacy którzy uważają ich za jedno z najlepszych wydarzeń jakie nawiedziły lata 80-te pod względem muzyki rockowej. A ja ich poznałem dopiero niedawno... Grają z fajnym pierdolnięciem, a jako ciekawostkę można powiedzieć, że w ich twórczości maczał palce sam Ray Manzarek, znany z niszowego zespołu The Doors i poręcznych organów Hammonda na których przygrywał.

Niby nie lubię damskich wokali, bo w kuchni śpiewać się nie powinno, ale tu to zawodzenie daje nawet radę. Ogólnie czekam aż pewien sklep muzyczny znajdzie tą płytę w swoim magazynie. Niby klasyka i pewnie każdy zna, ale z nabyciem tych nagrań to już jest problem spory.

Z braku znajomości Public Image Limited (PIL) trudno mi się wytłumaczyć. Kojarzyłem ich owszem, ale jedynie z logotypu, które widywałem czasem w klapach zbuntowanej młodzieży gdy sam byłem pokornym uczniem szkoły podstawowej. Nigdy mnie jakoś nie interesowało co się za nim kryło.

A tymczasem, po rozpadzie Sex Pistols Johnny Zgniłek stał się na powrót Johnem Lydonem. Jego muzyczne poszukiwania powędrowały w zupełnie szalonym kierunku, czego odzwierciedleniem jest cała dyskografia tego zespołu. Mogę sobie tylko wyobrazić jakim szokiem dla ówczesnych punków musiał być pierwszy kontakt z PIL.

Jest tu ciągle dużo drapieżności, ale brzmienie to żywe lata 80-te, tandetne, plastikowe, ohydne, sztuczne, fatalistyczne, rysowane w barwach wypłowiałego filmu Kodaka. A jednocześnie, pociągające i intrygujące. Nie mam odwagi zagłębiać się w twórczość PIL dokładnie, ale im dalej, tym ponoć dziwniej i dziwniej...No i te żółte, krzywe kły Lydona. Jak wiecie, w latach 80-tych chodzenie do dentysty nie było modne.


A na koniec ciekawostka archeologiczna. Gdy byłem dzieckiem, a było to dawno, w moim domu była mała kolekcja kaset. Same oryginały z Tompressu czy jak tam nazywało się to wydawnictwo, które łaskawie kolportowało w Polskę ochłapy Zachodu. Niestety nie pamiętam co to były za dzieła. No, nie pamiętam, poza jedną, jedyną okładką. Na niej kobieta na koniu, na tle słońca. Nie trzeba mieć matury, by domyślić się, że było to porządne wiejskie country. Albo ewentualnie country&western. Pamiętam, że ów mały zbiorek szybko zakończył swój żywot, gdy w wieku dwóch lat odkryłem jak się wyjmuję taśmy z kaset. Ta jedna okładka kołatała mi się w pamięci jak wyrzut sumienia. Kiedyś nawet pomyślałem, może jak znajdę co to był za zespół, to senne koszmary dadzą mi spokój?

Nie wierzyłem w potęge internetu, a tu niespodzianka. Wystarczyło wejść na Alledrogo, wkroczyć do świata winyli country i wspomnienie z dzieciństwa jak żywe przed oczami. Jeden klik i miły wąsaty pan z poczty przynosi mi je wprost do rąk.


Nie jest to z pewnością arcydzieło, spodziewam się raczej, że płyta nigdy nie powędruje nawet do mojego gramofonu. Ale to niesamowite, że w tak łatwy sposób można odnaleźć przedmiot mglistych wspomnień sięgających pierwszej połowy lat 80-tych. Oczywiście, wolałbym żeby te reminescencje dotyczyły innej twórczości niż rzewne country w wykonaniu piątego garnituru artystów z Ohio, ale takie były to czasy, co zrobić.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Dzień walki ze światowym żydostwem

Blog na którym nie ma żadnych nowych wpisów wygląda gorzej niż stara baba nago. Opuszczone strony, zapomniane przez autorów i czytelników straszą w internecie, a ich ciche łkanie roznosi się po światłowodach. Nikt o nich już nie pamięta. Nigdy już nie znajdzie się hasło do zalogowania i dodania nowych treści. Wielki Google coraz rzadziej wskazuje do nich drogę zagubionym wędrowcom. No, wiecie o co chodzi. Tematyka opuszczonych witryn to tak w ogóle ciekawy temat. Za kilkadziesiąt lat może nawet powstanie nowa profesja. Taka wiecie archeologia internetu. Odkopywanie śladów przeszłości, analizowanie ich, segregowanie po stworzonych kategoriach, typach i wariantach. Czy nasze „Curva Mortale” zostanie zakwalifikowane do neo-faszyzmu, post-ciemnogrodu czy kultury języka wulgarnego z wpływami nonkormistycznej negacji politycznej poprawności? Ciekawe. W sumie to nieciekawe, ale chuj. Globalna sieć przyrasta z każdą sekundą o miliardy śmieci i jestem więcej niż pewien, że za jakiś czas nauka historii obejmie swym patronatem i tą przestrzeń. Ale ja nie o tym chciałem.

Obecnie nie mam jakoś weny twórczej, bo jestem zajęty walką ze światowym żydostwem, ale nie było jeszcze miesiąca bez żadnego wpisu i teraz inaczej być nie może. Tak poza tym, to za chwilę stukną nam dwa lata istnienia, ale pewnie jak co roku o tym zapomnimy. Dwa lata to jednak już piękny wiek. To już coś więcej niż chwilowy kaprys i jest szansa, że blog będzie wiernie towarzyszył nam przez kolejne meandry życia. I kolejne etapy walki ze światowym żydostwem.

Jako że już nie mam o czym pisać, na tym poprzestanę. No może jeszcze wkleje jedną z piosenek, które ostatnio chodzą mi po głowie, gdy walczę ze światowym żydostwem.

Niedawno wyszła nowa płyta Komet. Dziennikarze muzyczni mawiają wtedy – nowa płyta ujrzała światło dzienne. Jak już kiedyś pisałem (robiąc copy & paste z tego co napisał ktoś inny), to zespół dla zblazowanych nastolatków, którzy myślą o samobójstwie i depresji tylko dlatego, że te są obecnie modne. Ich twórczość to generator smutku, ale takiego spod znaku dobrze sytuowanych dzieci bogatych rodziców. Wiecie, coś co czujecie gdy tatuś nie pozwolił wam pożyczyć swojej limuzyny na randkę i musicie dziewczynę odwozić własnym, starym bo już dwuletnim Golfem. Albo ta chwila, gdy nigdzie nie możecie kupić nowego Ipada i już nie jesteście trendy i na czasie. Depresja. Smutek. Dół. Komety to Bóg lansiarzy, strojnisiów, pedałków, żydów i wszelkich quasi-hipsterów, którzy do Warszawy dojeżdżają pekaesami (albo dwuletnimi Golfami od starych). Nie należę do żadnej z tych dewiacji, ale zespół jakoś jeszcze lubię. Może na przekór. Niemniej, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się kupić płytę jakiegokolwiek zespołu tuż po premierze. Nie żeby chcący. Ale tak właśnie wyszło z Luminalem. Na recenzję nie będę się silił, bo za głupi jestem, ale jeden kawałek mi się podoba z pewnością.

Pretensjonalne jak wypracowania licealistów, no ja wiem. Ale wpada w ucho, no i pełno tam głęboko ukrytych aluzji do walki ze światowym żydostwem. Te rozgrzane autostrady, szlaki ludzkich ciał, wzburzone fale, kaczki, mewy, łąbędzie... Albo może mi się coś zdaje...