Czasami sam siebie zawstydzam moją infantylną postawą, ale z drugiej strony, ma to swój urok. Dzięki temu jestem w stanie na stare lata odgrzebywać z szuflad klasyki rzeczy o których nie miałem pojęcia, albo miałem je nader mgliste.
Ot, chociażby taki Minutemen. Ponoć protoplasta sceny Hard Core. Ja tam się nie znam, bo ze wsi jestem, ale coś nie do końca mi ten zespół pasuje do takiej muzyki. Jedna z ich płyt „Double Nickels on the Dime” przez mądrzejszych ode mnie nazywana jest jednym z najważniejszych dokonań lat 80-tych. Z grzeczności nie zaprzeczam. Po kilkakrotnym przesłuchaniu, zgadzam się z przedmówcami, jak przystało na osobę zbyt tępą na posiadanie własnego zdania.
Czego tu nie ma. Płyta mieści ponad 40 utworów (sic!). Najdłuższy trwa niecałe trzy minuty. Wszystkie są do siebie trochę niby podobne, ale całość, zaskoczenie, sprawia wrażenie niesamowitego misz-maszu. Po pierwszym odsłuchu można zacząć się zastanawiać – gdzie ta kultowość, gdzie to dzieło. Po drugim owe wątpliwości znikają, bo całość jest naprawdę znakomita, oryginalna i na swój sposób szalona. Punku i Hard Core to ja tam jednak ciągle nie słyszę, ale w sumie nie szkodzi, bo ja takiej agresywnej muzyki nie lubię.
Sama okładka zaś śmiało może aspirować do najbrzydszej na kuli ziemskiej.
Z innej strony mamy zespół o skomplikowanej nazwie „X”. Są tacy którzy uważają ich za jedno z najlepszych wydarzeń jakie nawiedziły lata 80-te pod względem muzyki rockowej. A ja ich poznałem dopiero niedawno... Grają z fajnym pierdolnięciem, a jako ciekawostkę można powiedzieć, że w ich twórczości maczał palce sam Ray Manzarek, znany z niszowego zespołu The Doors i poręcznych organów Hammonda na których przygrywał.
Niby nie lubię damskich wokali, bo w kuchni śpiewać się nie powinno, ale tu to zawodzenie daje nawet radę. Ogólnie czekam aż pewien sklep muzyczny znajdzie tą płytę w swoim magazynie. Niby klasyka i pewnie każdy zna, ale z nabyciem tych nagrań to już jest problem spory.
Z braku znajomości Public Image Limited (PIL) trudno mi się wytłumaczyć. Kojarzyłem ich owszem, ale jedynie z logotypu, które widywałem czasem w klapach zbuntowanej młodzieży gdy sam byłem pokornym uczniem szkoły podstawowej. Nigdy mnie jakoś nie interesowało co się za nim kryło.

A tymczasem, po rozpadzie Sex Pistols Johnny Zgniłek stał się na powrót Johnem Lydonem. Jego muzyczne poszukiwania powędrowały w zupełnie szalonym kierunku, czego odzwierciedleniem jest cała dyskografia tego zespołu. Mogę sobie tylko wyobrazić jakim szokiem dla ówczesnych punków musiał być pierwszy kontakt z PIL.
Jest tu ciągle dużo drapieżności, ale brzmienie to żywe lata 80-te, tandetne, plastikowe, ohydne, sztuczne, fatalistyczne, rysowane w barwach wypłowiałego filmu Kodaka. A jednocześnie, pociągające i intrygujące. Nie mam odwagi zagłębiać się w twórczość PIL dokładnie, ale im dalej, tym ponoć dziwniej i dziwniej...No i te żółte, krzywe kły Lydona. Jak wiecie, w latach 80-tych chodzenie do dentysty nie było modne.
A na koniec ciekawostka archeologiczna. Gdy byłem dzieckiem, a było to dawno, w moim domu była mała kolekcja kaset. Same oryginały z Tompressu czy jak tam nazywało się to wydawnictwo, które łaskawie kolportowało w Polskę ochłapy Zachodu. Niestety nie pamiętam co to były za dzieła. No, nie pamiętam, poza jedną, jedyną okładką. Na niej kobieta na koniu, na tle słońca. Nie trzeba mieć matury, by domyślić się, że było to porządne wiejskie country. Albo ewentualnie country&western. Pamiętam, że ów mały zbiorek szybko zakończył swój żywot, gdy w wieku dwóch lat odkryłem jak się wyjmuję taśmy z kaset. Ta jedna okładka kołatała mi się w pamięci jak wyrzut sumienia. Kiedyś nawet pomyślałem, może jak znajdę co to był za zespół, to senne koszmary dadzą mi spokój?
Nie wierzyłem w potęge internetu, a tu niespodzianka. Wystarczyło wejść na Alledrogo, wkroczyć do świata winyli country i wspomnienie z dzieciństwa jak żywe przed oczami. Jeden klik i miły wąsaty pan z poczty przynosi mi je wprost do rąk.

Nie jest to z pewnością arcydzieło, spodziewam się raczej, że płyta nigdy nie powędruje nawet do mojego gramofonu. Ale to niesamowite, że w tak łatwy sposób można odnaleźć przedmiot mglistych wspomnień sięgających pierwszej połowy lat 80-tych. Oczywiście, wolałbym żeby te reminescencje dotyczyły innej twórczości niż rzewne country w wykonaniu piątego garnituru artystów z Ohio, ale takie były to czasy, co zrobić.