piątek, 14 października 2011

George Smiley

Wiek – ponad sześćdziesiąt lat. Blada cera, podkrążone oczy. Mina strapiona, przypominająca wzrok zmęczonego spaniela. Sylwetka wysoka, szczupła, czasami jednak przygarbiona. Charakterystyczne okulary w grubej czarnej oprawce. Garnitur na miarę, najbardziej klasyczny z klasycznych w kroju i kolorze. Płaszcz, kapelusz, laska. Zdecydowanie nie-hipster. Emeryt. Do tego najwyraźniej pogrążony w myślach i nieco melancholijny.

O kim mowa?


George Smiley, agent Jej Królewskiej Mości powstał w umyśle Johna Le Carre, ale to telewizyjna adaptacja dwóch książek dała mu rozpoznawalną twarz Aleca Guinnessa. Po sukcesie pierwszej mini-serii autor zresztą tak zachwycił się jego grą, że tworząc kolejne odsłony sagi nadał swojemu bohaterowi więcej cech aktora. Na nieszczęście, BBC ostatecznie zekranizowało tylko część pierwszą i trzecią, czyli ostatnią. Środkowa książka została pominięta z zupełnie prozaicznego powodu – jej akcja rozgrywała się po części w dalekim Hong Kongu. Brytyjski nadawca na przełomie lat 70-tych i 80-tych był zaś tak ubogi, że taki odległy plener był poza zasięgiem finansowym.


W ten sposób zarówno „Tinker, Tailor, Soldier, Spy” jak i „Smiley's People” mają swój niepowtarzalny klimat. W dużej części jest to zasługa scenariusza, reżyserii i aktorów, ale swoją cegiełkę dorzucił również ograniczony budżet. Znaczna część akcji pierwszej części (po polsku brzmi ona nieco melodramatycznie - „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”) rozgrywa się w pomieszczeniach. Niemal wszystkie są duszne, archaiczne, mieszczańskie i anglosaskie w najbardziej odpychającym stylu. Ziarno filmu jest grube, oświetlenie podłe. Kolory są wyprane i szare, niczym najgorszy sen daltonisty. Na ludzkich twarzach rysuje się każda najmniejsza wada skóry, a bladość przybiera trupie rozmiary. Zauważyliście, że wszyscy aktorzy są po prostu starzy? Zaś młodzi wyglądają jakby … młodzi już dawno nie byli. Kamera jest oszczędna w ruchach. Dynamiki brakuje nie tylko ujęciom ale i samej akcji. A może raczej „akcji”. Fabuła wlecze się jak żółw. Rozmowa, strapiona twarz Sir Aleca, kolejna rozmowa, strapiona twarz, znowu rozmowa. Chłodna analiza. Sir Alec zdejmuje okulary przecierając szkła skrawkiem krawata. Z ekranu bije melancholią, refleksją, smutkiem i bezdenną rozpaczą. Zimna wojna nigdy nie była tak zimna. Zgodnie z zasadą dobrego szpiegowskiego kina, sekrety poznajemy powoli, powolutku. Misterna intryga do samego niemal końca jest dla naszego oka jedynie częściowo widoczna. Na początku, przyznam bez bicia, rozumiałem nie za wiele. Na koniec rozpływałem się w zachwytach i sam siebie pytałem – jak to możliwie, że ta opowieść z ładunkiem emocji rodem z rozgrywki szachowej, mogła mnie aż tak zainteresować?

„Smiley's People”, kto wie, czy nie jest jeszcze lepszym kawałkiem dobrej telewizyjnej dramaturgii. Tym razem, jak to na agenta przystało, wiekowy dżentelmen przemierza Europę Zachodnią próbując nacisnąć na ogon swojego sowieckiego alter ego. Po sześciu odcinkach przychodzi, niestety, nieubłagany koniec. Łza się w oku kręci.

Ponoć w kinach można obejrzeć remake z Gary Oldmanem w roli Smileya. Chyba nie będę sobie psuł dobrych wspomnień. Zamiast tego włożę do odtwarzacza jeszcze raz płyty i zanurzę się w świat szpiegowskich intryg na dobre (choć krótkie) blisko dwanaście godzin.

wtorek, 4 października 2011

Partii puszczają zwieracze


Nie śmiem polemizować z doskonałością prof. Bartoszewskiego i nie odmawiam mu żadnych zaszczytów. Jeżeli niektórzy mówią, że to najwybitniejszy żyjący Polak – niech tak będzie. Jeżeli wszyscy wykształceni ludzie z ogładą i poglądami godnymi naszej łacińskiej spuścizny mawiają o nim per „autorytet” czy „mąż stanu” – niech tak będzie. Niech ma te swoje dziewięćdziesiąt lat, niech opowiada ile przeżył i czego nie zrobił, a ja będę potakiwał głową z uznaniem. I nawet nie będę sprawdzał czy rzeczywiście jest godny tych laurek. Przymknę oko na rozliczne wypowiedzi, które, delikatnie rzecz nazywając, są kontrowersyjne i mają za zadanie jątrzyć, a nie jednoczyć (trochę to mało „profesorskie”). Ba! Kupię nawet jakąś książkę sygnowaną jego nazwiskiem. Tolerancyjny jestem – jak każdy komu inni, Ci „tolerancyjni w jedyny naprawdę tolerancyjny sposób” owej tolerancji odmawiają ... Ale za swój występ w spocie „wyborczym” Platformy Obywatelskiej moja akceptacja dla tego wesołego starca jakby się wyczerpała. Niech sobie ma poglądy jakie chce, niech sobie mówi co chce, niech sobie popiera kogo się mu tylko żywnie podoba. Ale niech nie próbuje decydować kto jest patriotą, a kto nie. Szczególnie w oparciu o krótkookresową linię demarkacyjną w postaci najbliższych wyborów. Niech mi nie odmawia prawa nazywania siebie w ten sposób, szczególnie gdy świadczenia państwowe (póki mogę) omijam szerokim łukiem, a równocześnie płacę wysokie podatki, pracuję po godzinach i dokładam w pocie czoła swoją małą cegiełkę do wzrostu gospodarczego, którym potem sobie PO albo PiS wyciera gębę chełpiąc się swoimi „sukcesami”. A co, nie należy mi się chociaż tyle? Nie wyciągam ręki po nic więcej, jedynie szacunek, albo chociaż milczenie. A otrzymuję inwektywę z ust autorytetu przerażonego wizją zmiany u władzy połączoną z nową definicją „patriotyzmu”. Ludzie mają różny termin przydatności do aktywności. Pan Bartoszewski cieszy się już i tak wyjątkowo długą linią kariery zawodowej, ale chyba pora już zamienić garnitur na szlafrok, a wywiady na czytanie bajek praprawnuczkom. Inaczej rozmieni się na zupełne drobniaki.

Swoją drogą, ja wiem, że ostatnio tylko polityka&polityka, zwieracze puszczają Platformie, że aż miło patrzeć. Spot z Bartoszewskim to zastraszanie, ale co można powiedzieć o tym poniższym?

A miało być tak merytorycznie można napisać... Miało być o gospodarce, rynku, kryzysie, autostradach, infrastrukturze, reformach. A skończyło się na terroryzowaniu widzów starszymi kobiecinami i kibolami. A do wyborów jeszcze zostało kilka dni i najlepsze chyba jeszcze przed nami...