O kim mowa?

George Smiley, agent Jej Królewskiej Mości powstał w umyśle Johna Le Carre, ale to telewizyjna adaptacja dwóch książek dała mu rozpoznawalną twarz Aleca Guinnessa. Po sukcesie pierwszej mini-serii autor zresztą tak zachwycił się jego grą, że tworząc kolejne odsłony sagi nadał swojemu bohaterowi więcej cech aktora. Na nieszczęście, BBC ostatecznie zekranizowało tylko część pierwszą i trzecią, czyli ostatnią. Środkowa książka została pominięta z zupełnie prozaicznego powodu – jej akcja rozgrywała się po części w dalekim Hong Kongu. Brytyjski nadawca na przełomie lat 70-tych i 80-tych był zaś tak ubogi, że taki odległy plener był poza zasięgiem finansowym.


W ten sposób zarówno „Tinker, Tailor, Soldier, Spy” jak i „Smiley's People” mają swój niepowtarzalny klimat. W dużej części jest to zasługa scenariusza, reżyserii i aktorów, ale swoją cegiełkę dorzucił również ograniczony budżet. Znaczna część akcji pierwszej części (po polsku brzmi ona nieco melodramatycznie - „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”) rozgrywa się w pomieszczeniach. Niemal wszystkie są duszne, archaiczne, mieszczańskie i anglosaskie w najbardziej odpychającym stylu. Ziarno filmu jest grube, oświetlenie podłe. Kolory są wyprane i szare, niczym najgorszy sen daltonisty. Na ludzkich twarzach rysuje się każda najmniejsza wada skóry, a bladość przybiera trupie rozmiary. Zauważyliście, że wszyscy aktorzy są po prostu starzy? Zaś młodzi wyglądają jakby … młodzi już dawno nie byli. Kamera jest oszczędna w ruchach. Dynamiki brakuje nie tylko ujęciom ale i samej akcji. A może raczej „akcji”. Fabuła wlecze się jak żółw. Rozmowa, strapiona twarz Sir Aleca, kolejna rozmowa, strapiona twarz, znowu rozmowa. Chłodna analiza. Sir Alec zdejmuje okulary przecierając szkła skrawkiem krawata. Z ekranu bije melancholią, refleksją, smutkiem i bezdenną rozpaczą. Zimna wojna nigdy nie była tak zimna. Zgodnie z zasadą dobrego szpiegowskiego kina, sekrety poznajemy powoli, powolutku. Misterna intryga do samego niemal końca jest dla naszego oka jedynie częściowo widoczna. Na początku, przyznam bez bicia, rozumiałem nie za wiele. Na koniec rozpływałem się w zachwytach i sam siebie pytałem – jak to możliwie, że ta opowieść z ładunkiem emocji rodem z rozgrywki szachowej, mogła mnie aż tak zainteresować?
„Smiley's People”, kto wie, czy nie jest jeszcze lepszym kawałkiem dobrej telewizyjnej dramaturgii. Tym razem, jak to na agenta przystało, wiekowy dżentelmen przemierza Europę Zachodnią próbując nacisnąć na ogon swojego sowieckiego alter ego. Po sześciu odcinkach przychodzi, niestety, nieubłagany koniec. Łza się w oku kręci.
Ponoć w kinach można obejrzeć remake z Gary Oldmanem w roli Smileya. Chyba nie będę sobie psuł dobrych wspomnień. Zamiast tego włożę do odtwarzacza jeszcze raz płyty i zanurzę się w świat szpiegowskich intryg na dobre (choć krótkie) blisko dwanaście godzin.