O "Tsotsi" nie będę się może rozwodził, bo obok "Dystryktu 9" to najbardziej znany film z Południowej Afryki. Ostatnio obejrzałem dwie inne produkcje i muszę przyznać, obie trzymają jaja w imadle i nie pozwalają się nudzić.

Pierwszy z nich, "Stander" to opowieść oparta na faktach. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych, tytułowy bohater, robiący karierę w policji, nagle poczuł przemożną potrzebę rozpoczęcia nowego życia. Tym razem jako rabuś napadający na banki. Sposób w jaki to robił szybko sprawił, że społeczeństwo zaczęło pałać do niego i jego wyczynów trudną do zrozumienia sympatią. A może właśnie nie trudną, tylko łatwą. Bo czy nie można polubić rabusia, który napadał na banki w porze obiadowej? Stander przebierał się, udawał Żyda, Hindusa, staruszka, nieśmiałego księgowego albo Playboya-wymoczka. Jego najsłynniejszy skok to ten, w którym ten sam bank napadł ... dwa razy. Najpierw zabrał pewną sumę pieniędzy, a potem usłyszał w radiu jak szef placówki chwalił się, że ten oddał Standerowi jedynie drobniaki, bowiem prawdziwie duże kwoty są bezpieczne w sejfie. Więc Stander wrócił do banku ponownie, zaraz po tym jak opuściła go policja i poprosił o kwotę zdeponowaną w kryjówce...
Co by nie pisać, sam film to dobry kawałek kina, opowiadający o absolutnie nieszablonowym człowieku. Widać jednak w nim coś co charakteryzuje niemal każdy współczesny film z RPA - poczucie winy białych. Stander jako policjant był narzędziem apartheidu, a napdając na banki pokazywał, że w tym kraju i w tym ustroju, białym nie może nigdy stać się krzywda. Naiwne to trochę i nawet jeżeli takie były motywy, to element ten w filmie pokazany jest w sposób, którego naiwność aż razi oczy. Poza tym jednak, Stander to film bardzo, bardzo dobry.
***

Drugi film, "Jerusalema" to już czarne kino na całego i próba gangsterskiego kina from RSA. Główny bohater, wychowany w Soweto, pnie się powoli do góry po drabinie przestępczego świata. W ciekawy sposób, i to dosyć obiektywny, pokazana jest rzeczywistość po 1994 roku, kiedy białas jadący samochodem był dla czarnych niczym cukierek aż proszący się o odpakowanie z kolorowego sreberka. Nikt tutaj nie słodzi - Nowa Afryka to raj dla przestępców i piekło dla tych, którzy próbują w niej żyć uczciwie i normalnie. Jednak Jerusalema nie jest klasyczną epopeją gangsterską. To znowu opowieść oparta na faktach. W Johanesburgu rzeczywiście żył niejaki Lucky Kunene, który zbudował swoje "mieszkaniowe" imperium w sposób na bakier z prawem. Dla ludności Hillbrow stał się Robin Hoodem, który wydał wojnę nie tylko białym właścicielom, ale i gangom narkotykowym. Przez cały film nie można być do końca pewnym czy Lucky jest "dobry", czy może jest tak samo zły jak cała reszta bagna, w którym się porusza. I o ile "Stander" to dobry film na raz, do "Jerusalema" można pewnie wracać częściej. Na pewno warto.