Tak, wyjechałem do Wietnamu i nie zamierzam już stąd wracać. Siedzę wieczorem w hotelu na łóżku nad którym powiewa kokon ze złożonej moskitiery. Jest gorąco, wypiłem piwo i mam ochotę na kolejne. Szkoda, że nie palę. Wziąłbym peta do ust i leżąc na wypoconej pościeli paliłbym go patrząc się w łopoczące wirniki wiatraka (którego nie mam w pokoju). Zupełnie jak Martin Sheen w tej kultowej scenie kultowego filmu.
Chciałbym spędzić tu dużo czasu, tak by zlać się z otoczeniem w jedno. Chciałbym tak jak niektórzy, których tutaj spotykam, zrobić sobie "gap year" od wszystkiego. Wyciągnąć pocerowaną mapę regionu i powiedzieć sobie, że jestem w stanie w ciągu tygodnia dotrzeć do Vientane w Laosie. Albo do Siem Reap, bo co to za różnica gdy nikt na nas nie czeka? Żadna.
Ech. Czas wyjść zjeść lokalną specjalność, krewetki w papierze ryżowym gotowane na bodajże parze. Aż się nie chce wracać do bułek i mortadeli po 12 zł za kilo.