wtorek, 27 września 2011

Tuskobus a rozprawa o perspektywie

Kampania wyborcza zatacza coraz szersze kręgi. To jest to co misie lubią najbardziej. Walka! Seks! Przemoc! Ostre słowa i świeżo wykrochmalone koszule. Kiedy człowiek jest najbliższy ideałowi? Wiadomo, wtedy gdy do wyborów pozostały niecałe dwa tygodnie. Wszyscy są dobrzy, pracowici i rzetelni. Każdy nagle już wie co trzeba zrobić by wszystkim żyło się lepiej. Eureka! Pieniądze podatników rosną przecież na drzewach, wystarczy po nie sięgnąć, a ja wiem jak! Głosujcie na mnie, ja Was nie okradnę! A właśnie, że nie, głosujcie na mnie, mnie też się przecież coś w końcu należy! Upasione świnie biegną w kierunku koryta na równi z tymi wyposzczonymi, którym marzy się splendor i życie posła, tudzież senatora. A wiadomo, że reklama dźwignią handlu, także w tak specyficznym rynku jakim jest głosowanie na wieprzowinę. Raz na jakiś czas i w tej branży znajdzie się prawdziwy rodzyn talentu, przed którym wypada przyklęknąć i podziękować, że żyło się w tej samej epoce co On.

Dzisiaj na pewnym portalu internetowym należącym do anty-polskiej koalicji mającej swoje kapitałowe źródła w Tel Aviwie, wyświetlała się oczom gawedzi taka oto reklama. Pomyślałbym, że to prowokacja. Ale nie. To Dzieło. Leonardo da Vinci mawiał ponoć po pijaku, że perspektywa to styl i źródło malarstwa. Nie wiem ręka jakiego artysty kreśliła ową wariację, ale należy jej się głęboki ukłon. Co za kompozycja, co za barwy, co za emocje, co za wykorzystanie przestrzeni i użycie rekwizytów. No i ta perspektywa. Można owe dzieło analizować warstwa po warstwie, odkrywając nowe pokłady aluzji, sekretów i nawiązań kulturowych. Gdyby ten obraz mógł tylko mówić, opowiedziałby piękną historię. O dobrym Tusku co to w Polskę się nie bał i pojechał. Po drodze, jak to po drodze, wskoczył objeść tego czy innego lokalnego działacza Platformy z zapasów robionych na zimę. Zajadając kanapkę ze smalcem posłuchał jak to ciężko się żyje ludziom na prowincji, którzy bronią ojczyzny przed naporem Ciemnogrodu. Przypadkowo tylko wszyscy ubrali się w eleganckie garnitury. Nie jest źle, mówią, ale najważniejsze, że nasza Polska jest w budowie. Byleby tylko kibole z Kaczyńskim do władzy nie doszli, bo wtedy wiadomo, czeka nas Holocaust z rąk prostactwa. Rozmówcy spuszczają wzrok przerażeni widmem utraty swych synekur w powiatach, gminach i województwach. Donald uspokaja. Nie lękajcie się, mam zbyt dobre hasło, by przegrać. „Zrobimy więcej!”! Tłum wiwatuje. Premier zjadł jeszcze jednego kiszeniaka, podziękował, pożegnał się i wsiadł do swojego autobusu. Kolejni polityczni watażkowie PO już przecież czekają. Z najwyższym trudem odlepiono od premierowskich nóg małe dziecko ubrne w strój pieska – tak bało się powrotu PiS do władzy, że chciało pojechać z wujkiem Donaldem aż do dalekiej Warszawy! Na pamiątkę znalazło się na pierwszym planie plakatu uzupełniając obraz godny Piotra Breugla młodszego. Nie wiem czy ma już tytuł. Może „bachusowska uczta premiera z dzieckiem ubranym w strój psa oraz ręką trzymającą aparat cyfrowy na pierwszym planie?”. Albo chociaż „Ostatni kiszeniak Donalda Tuska na tle domu z brązowej cegły oraz przyczepy kempingowej z anteną satelitarną w tle”? Ocieram łzę wzruszenia, takie to kurwa piękne, a ja uparłem się żeby w życiu nie zagłosować na żadną z tych politycznych mend. Może jednak?


Ostatnie zdjęcie pochodzi z serwisu www.tvp.pl – dziękuję!

czwartek, 22 września 2011

Do urn matoły!

Zbliżają się kolejne wybory i zaczyna się powoli nagonka na tych, którzy mają demokrację tam gdzie jej miejsce, czyli w dupie. Walka o frekwencję więc trwa w najlepsze, chociaż z góry wiadomo, że po wszystkim pojawią się głosy rozczarowania. Jak to, znowu tak mało obywateli miało ochotę pójść do urn i wybrać lepszą przyszłość? Władza potrzebuje silnej legitymizacji, wie o tym każdy watażka, nawet taki Nursułtan Nazarbajew z Kazachstanu, którego oczy cieszy nie tylko ponad 90% poparcia, ale i niemal 100% frekwencji. A u nas, w ciemnogrodzie to co? Samowolka, anarchia i olewactwo, nie dziwne więc, że tendencja by to zmienić, uciąć łeb antydemokratycznej hydrze jest coraz większa. Ale i tak gówno z tego wyjdzie. Do tej nierównej batalii zaprzągnięto nawet ... niepełnosprawnych, którzy w końcu mogą głosować za pomocą przedstawiciela. Piękna i szczytna idea. Rozumiem, że takiemu prostakowi jak ja miało się zrobić przykro – mogę głosować, a nie robię tego. Inni zaś nie mają jak, a tak bardzo by chcieli. Tłumy niepełnosprawnych tylko o tym marzą! Co tam praca, ulgi podatkowe, windy, ułatwienia umożliwiające przejście przez głupią ulicę. Najważniejsza nie jest przecież godność osobista czy sytuacja materialna, ale prawa wyborcze. Jak wiadomo, prawami wyborczymi można się najeść, ubrać w nie i odłożyć do skarpety. Powinien pojawić się u mnie dysonans. Coś jak refleksja u samobójcy. W końcu codziennie tyle osób walczy o kolejny dzień życia, a jakiś debil zawsze rzuci się pod tory bo zostawiła go dziewczyna. Powinien był pojawić się ten dysonans ale coś się kurwa nie pojawił, bo ze mną jak z dzieckiem. Im bardziej ktoś chce bym założył czapkę, tym lepiej mi na mrozie z gołą głową.

Otwarte pytanie brzmi – czy to moralne czy nie, tak wycierać się niepełnosprawnymi? Czy lepiej wycierać się Smoleńskiem czy może człowiekiem na wózku?

Prawdziwe oblicze władzy pokazują realne działania (i nie mniej realne zaniechania). Ot, chociażby nowela do ustawy o dostępie do informacji publicznej. Tzw. „ochrona ważnego interesu gospodarczego państwa” jako jeden z czynników wydania decyzji odmownej, sprawia, że i tak niezbyt prosta ścieżka może wydłużyć się do drogi przez mękę na końcu której szarego obywatela może czekać zaciśnięta urzędnicza pięść z wyprostowanym środkowym palcem. Bo po co nam wiedza o tym co robi władza? Po poprawce, owa klauzula generalna otwiera przed urzędami nowe możliwości interpretacyjne – zasadniczo, wszystko co robi „władza” ma związek z interesem gospodarczym państwa, więc jedyne co trzeba udowodnić to skalę jego „ważności”, co jest już zadaniem prostym o tyle, że nigdzie nie istnieje dookreślenie co to dokładnie znaczy. Więc w praktyce, znaczy to dokładnie to co stwierdzi urzędnik. I gdzie to nawoływanie do demokracji i wykorzystywania swoich praw jest teraz?

Niestety (niestety dla polityków) ale najbardziej skutecznym mechanizmem dyskusji pomiędzy szarymi masami, a światem polityki jest siła i prędkość. Siła pięści wycelowanej w te zapite mordy z Wiejskiej i prędkość kuli, która opuszcza bębenek zmierzając prosto w trzymane w ryzach przez paski ich opasłe brzuszyska. A ja osobiście mam dla nich dwie piosenki z osobistą dedykacją – chociaż tyle mogę Wam dać, bo mojego głosu, jak zawsze, niestety nie dostaniecie.

piątek, 16 września 2011

Pan Sadat odkrywa Misfits o dobre dwie dekady za późno



Ta kapela czekała na mnie cierpliwie wiele lat. Znałem jej nazwę, wiedziałem o jej istnieniu i o tym, że ma status zjawiska oraz przedmiotu bezgranicznego uwielbienia. Ale jakoś nigdy nie było mi po drodze się z nią spotkać twarzą w twarz (czy raczej uchem w głośnik). Musiało wiele wody przepłynąć w moim kiblu, bym w końcu wyciągnął do niej dłoń i za garść szekli, wkroczył do świata (The) Misfits. Coś czułem, że jak raz im dam szansę, to już ulegnę fascynacji na dobre. Płytę męczę od pewnego czasu okrutnie i przymierzam się do nabycia kolejnych. Już żałuję, że niewiele tego wszystkiego wyszło, a część „współczesna” to ponoć kał nad kałami. Teraz brakuje jedynie tego żebym kupił sobie plecak-kostkę i na klapie naszył wielką płachtę z obowiązkową czaszką, która jest światowym symbolem szaleństwa wywoływanego przez tych „obłąkańców”. A powinienem to zrobić, ale dobre piętnaście lat temu, bo Misfits to rzeczywiście czad!




Sceniczny image nieco mnie zawsze od nich odrzucał, bo nigdy nie byłem i już chyba nie będę fanem facetów, którzy malują sobie twarze, chodzą w skórach, lubują się w ćwiekach i butach na metrowych koturnach. Alice Cooper, Kiss, Ziggy Stardust a nawet nasz rodzimy Szpak – to nigdy nie była moja para kaloszy. Jestem jeszcze z tego świata, gdzie zboczeńców dla ich własnego dobra wiązało się kaftanami bezpieczeństwa i serwowano im dawki prądu, dopóki im się nie poprawiło. Prawdziwi mężczyźni noszą wąsy, dżinsowe kamizelki z kieszeniami, białe skarpetki do sandałów. Cała reszta to zboczeńcy. Chociaż wiadomo, że artyści to artyści i tym wolno więcej. Misfits więc miało u mnie pod górkę, bo ja zawsze najpierw konsumuję muzykę oczami. Lubię ładne nazwy zespołów i jak płyty mają porządne okładki. Zawsze też sprawdzam jak wygląda skład i czy nie ma tam dziwnie brzmiących nazwisk sugerujących niekoszerne pochodzenie. Dopiero na samym końcu jest muzyka, na której przecież zupełnie się nie znam. Umiem jej tylko słuchać.



Jeżeli chodzi o tą ostatnią, to Misfits z płyty „Walk among us” (Allachu mój, co za badziewna okładka!) brzmi jak ogień z dupy i tyle mniej więcej trwa. Jest tego niecałe 25 minut i jak przystało na punkowców, zmieściło się wtenczas spokojnie trzynaście kawałków, przy których umysł słuchacza uprawia dzikie pogo, a noga pod biurkiem wesoło podryguje. Trudno tu o jakichś faworytów, bo od początku do końca wszystko grane jest szybko, z jajem i werwą. Dominuje ostre punkowe walenie w struny, są też obowiązkowe pijackie chórki. Ale czasem słychać też jakieś ukryte przebłyski rockabilly czy raczej psychobilly i zaczyna robić się rzewnie na sekundę albo dwie. Teksty są utrzymane w żarobliwym tonie, mimo iż traktują o kolekcjonowaniu czaszek, morderstwach, krwi i łamaniu kości. Wokal Glenna Danziga zawstydza zapewne po dziś dzień niejednego punkowego „artystę”, łącznie z tym, który obecnie udaje, że śpiewa w tym zespole. Ogólnie rzecz ujmując, płyta silnie ciąży ku doskonałości i pozostaje mi jedynie wstydzić się za ów drobny fakt, że Misfits musieli czekać na mnie aż tak długo. I need your skulls!