piątek, 16 września 2011

Pan Sadat odkrywa Misfits o dobre dwie dekady za późno



Ta kapela czekała na mnie cierpliwie wiele lat. Znałem jej nazwę, wiedziałem o jej istnieniu i o tym, że ma status zjawiska oraz przedmiotu bezgranicznego uwielbienia. Ale jakoś nigdy nie było mi po drodze się z nią spotkać twarzą w twarz (czy raczej uchem w głośnik). Musiało wiele wody przepłynąć w moim kiblu, bym w końcu wyciągnął do niej dłoń i za garść szekli, wkroczył do świata (The) Misfits. Coś czułem, że jak raz im dam szansę, to już ulegnę fascynacji na dobre. Płytę męczę od pewnego czasu okrutnie i przymierzam się do nabycia kolejnych. Już żałuję, że niewiele tego wszystkiego wyszło, a część „współczesna” to ponoć kał nad kałami. Teraz brakuje jedynie tego żebym kupił sobie plecak-kostkę i na klapie naszył wielką płachtę z obowiązkową czaszką, która jest światowym symbolem szaleństwa wywoływanego przez tych „obłąkańców”. A powinienem to zrobić, ale dobre piętnaście lat temu, bo Misfits to rzeczywiście czad!




Sceniczny image nieco mnie zawsze od nich odrzucał, bo nigdy nie byłem i już chyba nie będę fanem facetów, którzy malują sobie twarze, chodzą w skórach, lubują się w ćwiekach i butach na metrowych koturnach. Alice Cooper, Kiss, Ziggy Stardust a nawet nasz rodzimy Szpak – to nigdy nie była moja para kaloszy. Jestem jeszcze z tego świata, gdzie zboczeńców dla ich własnego dobra wiązało się kaftanami bezpieczeństwa i serwowano im dawki prądu, dopóki im się nie poprawiło. Prawdziwi mężczyźni noszą wąsy, dżinsowe kamizelki z kieszeniami, białe skarpetki do sandałów. Cała reszta to zboczeńcy. Chociaż wiadomo, że artyści to artyści i tym wolno więcej. Misfits więc miało u mnie pod górkę, bo ja zawsze najpierw konsumuję muzykę oczami. Lubię ładne nazwy zespołów i jak płyty mają porządne okładki. Zawsze też sprawdzam jak wygląda skład i czy nie ma tam dziwnie brzmiących nazwisk sugerujących niekoszerne pochodzenie. Dopiero na samym końcu jest muzyka, na której przecież zupełnie się nie znam. Umiem jej tylko słuchać.



Jeżeli chodzi o tą ostatnią, to Misfits z płyty „Walk among us” (Allachu mój, co za badziewna okładka!) brzmi jak ogień z dupy i tyle mniej więcej trwa. Jest tego niecałe 25 minut i jak przystało na punkowców, zmieściło się wtenczas spokojnie trzynaście kawałków, przy których umysł słuchacza uprawia dzikie pogo, a noga pod biurkiem wesoło podryguje. Trudno tu o jakichś faworytów, bo od początku do końca wszystko grane jest szybko, z jajem i werwą. Dominuje ostre punkowe walenie w struny, są też obowiązkowe pijackie chórki. Ale czasem słychać też jakieś ukryte przebłyski rockabilly czy raczej psychobilly i zaczyna robić się rzewnie na sekundę albo dwie. Teksty są utrzymane w żarobliwym tonie, mimo iż traktują o kolekcjonowaniu czaszek, morderstwach, krwi i łamaniu kości. Wokal Glenna Danziga zawstydza zapewne po dziś dzień niejednego punkowego „artystę”, łącznie z tym, który obecnie udaje, że śpiewa w tym zespole. Ogólnie rzecz ujmując, płyta silnie ciąży ku doskonałości i pozostaje mi jedynie wstydzić się za ów drobny fakt, że Misfits musieli czekać na mnie aż tak długo. I need your skulls!