
Co się będę silił na udawanie podniecenia. To przecież mój umiłowany piłkarski turniej na świecie. Mistrzostwa Europy? Mistrzostwa Świata? Nuda, nawet w wykonaniu reprezentantów Ameryki Południowej. Taktyka, dyscyplina, radość poświęcona na ołtarzu efektywności. Nudni Niemcy, użelowani Hiszpanie, rozpłakani Polacy. Ile można. Już nie wspominając o takiej Lidze Mistrzów, gdzie dyscyplina społecznych nizin została wtłoczona w ramy show-biznesu serwowanego elitom na platynowej tacy. Nie rozumiem ludzi, którzy emocjonują się potyczkami Barcelony, Realu Madryt czy innego kurwa Arsenalu. Co to może obchodzić zdrowego chłopa. To przecież nie jest piłka! To plastikowy marketingowy produkt, opakowany w kolorowe pudełeczko, przeznaczony dla umysłowych kocmołuchów. Ktoś kto lubi oglądać ten cyrk, w młodości nigdy nie grał w piłkę na podwórku, a w dorosłym życiu jest po prostu pedałem.
Można do Afryki mieć wiele pretensji i żywić do niej niechęć (w końcu na jakim innym kontynencie tyle razy brat przelewał krew innego brata, że tak zapytam po rastafariańsku?), ale ich kontynentalne mistrzostwa to nadal apoteoza tego co w futbolu najpiękniejsze. Dzikie trybuny, pełne kolorowych tłumów, reagujących żywiołowo, choć nieco otępiale. Wybaczam in nawet wuwuzele i bębny. A na boisku czasem nie lepiej. Zdarzają się, owszem niestety, zespoły, które na siłę próbuje się zorganizować na wzór europejski. Na szczęście, praktycznie nigdy się to nikomu nie udało. Nieco inna jest piłka krajów Maghrebu, bardziej dojrzała i dorosła. Ale to Jądro Ciemności dostarcza od zawsze najwięcej magii i emocji. Dominuje więc lekkomyślność, ofensywność i szalona radość z faktu kopania piłki. Czasem przypominają się szkolne czasy, gdy każdy chciał być napastnikiem, wracanie do obrony było oznaką frajerstwa i beztalencia, a na bramce stali sami mamisynkowie (dla jasności, ja stałem właśnie na bramce, tudzież siedziałem na ławce rezerwowych, co zrównywało mnie z dziewczętami i to tymi paskudnymi). No i ta dziecięca wręcz samolubność. Dobry napastnik musi być samolubny, a w Afryce grają sami dobrzy! Przebiec pół boiska, okiwać pół drużyny przeciwnika, a na końcu, zamiast podać do lepiej ustawionego kolegi (tylko frajer się dobrze ustawia, wiadomo!), rzucić się na ostatnie zasieki defensywne, stracić piłkę, strzelić Bogu w okno, albo się poddać ze zmęczenia. Oto Puchar Narodów Afryki!
Pamiętam taki mecz, z turnieju z 1998 roku, pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga, a Burkina Faso. To była kwintesencja piłkarskiej Afryki. Kto wie, czy nie jeden z ostatnich pomruków prawdziwego ducha tej dyscypliny. W 86 minucie padł gol na 1:4 i było po zabawie. A jednak, nastąpił cud. W Europie takie cuda załatwiał Fryzjer. W Afryce raczej szaman i wrodzone lenistwo, wymieszane z adrenaliną i strachem. Co akcja, to piłka lądowała w bramce i w 90 minucie całe Wagadugu obgryzało paznokcie z nerwów. 4:4 i dogrywka! Kinszasa szaleje. A w rzutach karnych deklasacja i DR Konga wygrało mecz, którego wygrać nie miała prawa. Niesamowite? Owszem. Prawdziwe? Jak najbardziej. A co najlepsze, to nie był mecz o pietruszkę, tylko batalia o brązowy medal i trzecie miejsce... I za to kocham Puchar Narodów Afryki i całą piłkę z Czarnego Lądu, która jako ostatnia wymyka się pazernym łapom zamieniającym naszą pasję w słupki, bilanse płatnicze i dywidendy. Kocham i trzymam w kciuki, by mimo prób, nigdy się nie zmieniła.