wtorek, 24 stycznia 2012

Tylko cioty nie kochają PNA

Właśnie siedzę na ulubionym fotelu i oglądam jednym okiem mecz Mali – Gwinea. To niechybny znak, że trwa właśnie prawdziwe święto futbolu, czyli Puchar Narodów Afryki!

Co się będę silił na udawanie podniecenia. To przecież mój umiłowany piłkarski turniej na świecie. Mistrzostwa Europy? Mistrzostwa Świata? Nuda, nawet w wykonaniu reprezentantów Ameryki Południowej. Taktyka, dyscyplina, radość poświęcona na ołtarzu efektywności. Nudni Niemcy, użelowani Hiszpanie, rozpłakani Polacy. Ile można. Już nie wspominając o takiej Lidze Mistrzów, gdzie dyscyplina społecznych nizin została wtłoczona w ramy show-biznesu serwowanego elitom na platynowej tacy. Nie rozumiem ludzi, którzy emocjonują się potyczkami Barcelony, Realu Madryt czy innego kurwa Arsenalu. Co to może obchodzić zdrowego chłopa. To przecież nie jest piłka! To plastikowy marketingowy produkt, opakowany w kolorowe pudełeczko, przeznaczony dla umysłowych kocmołuchów. Ktoś kto lubi oglądać ten cyrk, w młodości nigdy nie grał w piłkę na podwórku, a w dorosłym życiu jest po prostu pedałem.


Można do Afryki mieć wiele pretensji i żywić do niej niechęć (w końcu na jakim innym kontynencie tyle razy brat przelewał krew innego brata, że tak zapytam po rastafariańsku?), ale ich kontynentalne mistrzostwa to nadal apoteoza tego co w futbolu najpiękniejsze. Dzikie trybuny, pełne kolorowych tłumów, reagujących żywiołowo, choć nieco otępiale. Wybaczam in nawet wuwuzele i bębny. A na boisku czasem nie lepiej. Zdarzają się, owszem niestety, zespoły, które na siłę próbuje się zorganizować na wzór europejski. Na szczęście, praktycznie nigdy się to nikomu nie udało. Nieco inna jest piłka krajów Maghrebu, bardziej dojrzała i dorosła. Ale to Jądro Ciemności dostarcza od zawsze najwięcej magii i emocji. Dominuje więc lekkomyślność, ofensywność i szalona radość z faktu kopania piłki. Czasem przypominają się szkolne czasy, gdy każdy chciał być napastnikiem, wracanie do obrony było oznaką frajerstwa i beztalencia, a na bramce stali sami mamisynkowie (dla jasności, ja stałem właśnie na bramce, tudzież siedziałem na ławce rezerwowych, co zrównywało mnie z dziewczętami i to tymi paskudnymi). No i ta dziecięca wręcz samolubność. Dobry napastnik musi być samolubny, a w Afryce grają sami dobrzy! Przebiec pół boiska, okiwać pół drużyny przeciwnika, a na końcu, zamiast podać do lepiej ustawionego kolegi (tylko frajer się dobrze ustawia, wiadomo!), rzucić się na ostatnie zasieki defensywne, stracić piłkę, strzelić Bogu w okno, albo się poddać ze zmęczenia. Oto Puchar Narodów Afryki!

Pamiętam taki mecz, z turnieju z 1998 roku, pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga, a Burkina Faso. To była kwintesencja piłkarskiej Afryki. Kto wie, czy nie jeden z ostatnich pomruków prawdziwego ducha tej dyscypliny. W 86 minucie padł gol na 1:4 i było po zabawie. A jednak, nastąpił cud. W Europie takie cuda załatwiał Fryzjer. W Afryce raczej szaman i wrodzone lenistwo, wymieszane z adrenaliną i strachem. Co akcja, to piłka lądowała w bramce i w 90 minucie całe Wagadugu obgryzało paznokcie z nerwów. 4:4 i dogrywka! Kinszasa szaleje. A w rzutach karnych deklasacja i DR Konga wygrało mecz, którego wygrać nie miała prawa. Niesamowite? Owszem. Prawdziwe? Jak najbardziej. A co najlepsze, to nie był mecz o pietruszkę, tylko batalia o brązowy medal i trzecie miejsce... I za to kocham Puchar Narodów Afryki i całą piłkę z Czarnego Lądu, która jako ostatnia wymyka się pazernym łapom zamieniającym naszą pasję w słupki, bilanse płatnicze i dywidendy. Kocham i trzymam w kciuki, by mimo prób, nigdy się nie zmieniła.

wtorek, 17 stycznia 2012

Człowiek w dresie, stojący przy linii, czyli rzecz o ewolucji




W tym człowieku jest coś tak polskiego, że gdyby tylko doklejono mu wąsy (aż dziw, że takowych nie posiada!), mógłby spokojnie stanąć w szranki w konkursie na najbardziej polskiego Polaka Polski i Wszechświata. Nawet to, że ledwo, ledwo mówi po naszemu, jedynie podkreśla jego czysty, piastowski niemal rodowód, z którego wywodzi się jego wiedza, pojmowanie rzeczywistości i ogłada. No i te zamiłowanie do porządnych, germańskich dresów!



Franek Smuda moim prywatnym ulubieńcem jest od lat. Na co dzień każdy z niego się śmieje i ja nie jestem inny. Ale z drugiej strony, podziwiam tego człowieka, który swoim istnieniem podważa co najmniej kilka naukowych dogmatów. Mamy XXI wiek, a tymczasem w mediach co chwila czytamy i słyszymy wypowiedzi człowieka, który nie potrafi mówić w żadnym języku. Po polsku chłopina się męczy, chociaż mijają dwie dekady odkąd mieszka w ojczyźnie nieprzerwanie, a i przecież nauki tu pobierał za dziecka. Można by mieć nadzieję, że przynajmniej po niemiecku wychodzi mu lepiej, ale w tym języku z kolei Smuda szprecha jak „robotnik na arbajcie”. Ponoć mieszkał także w USA, ale wolałbym nie sprawdzać jak tam z jego angielskim. Ten człowiek to półanalfabeta, a mimo to, na przekór logice, wszędzie go pełno. Wykształceni ludzie, a za takich niestety trzeba uważać dziennikarzy, słuchają jego słów, a potem spędzają długie godziny próbując zrozumieć o co mu chodziło. Ewolucja wtedy śmieje im się prosto w twarz.

Nigdy nie byłem piłkarzem (poza epizodem bramkarskim w Polkolorze Piaseczno, ale nie ma do czego wracać w sumie), więc nie wiem jak tam z myślą taktyczną u Smudy. Intuicja podpowiada, że skoro z wysławianiem się bywa ciężko, tym bardziej trudno może być z zaawansowaną strategią. Na odprawach pokazuje więc pewnie Smuda piłkę i tłumaczy po „smudańsku” co trzeba z nią zrobić na boisku. Do bramki kopnąć, kurwa! Trudno zrozumieć więc jak ten człowiek mógł odnieść tyle sukcesów. Co prawda, część z trofeów to zamierzchła przeszłość, ale fakt jest taki, że Pan Franciszek to najbardziej utyłuwowany trener piłkarski w Polsce na ten dzień. Pewnie sekretem jest to, że skoro piłkarze to lud prosty i niepiśmienny, nikt nie dotrze do nich lepiej niż inny reprezentant tej samej nacji.

Myślę więc, a chociaż piszę to w styczniu, na pół roku przed Euro 2012, to ideę tę ukułem już dawno (nie ja jeden zresztą), że reprezentacja Polski pod jego wodzą, wyjdzie z grupy, rozegra jeden dobry mecz, dołoży do tego nieco smudowskiego szczęścia i pechowo odpadnie już w ćwiercfinale. A na trenera spadną zewsząd poklask, uznanie i nieliczne słowa przeprosin. Jedzie się po nim jak po łysej kobyle, ale jak wiadomo, głupi ma zawsze szczęście. A Smuda raz, że do mądrych nie należy (bo przecież mądrość to ukończone szkoły, a jakie szkoły poza podstawówkami ukończył?), dwa, że ma szczęście. Zresztą, jaka to by była piękna historia. Zewsząd wyszydzany i obrażany, odradza się niczym feniks z popiołów, nawet nie wiedząc co owe „feniks z popiołów” oznacza. Ja oczywiście tego cyrku oglądać nie będę, bo mam na kadrę mocno wyjebane od bardzo dawna i fakt, że mecze będą rozgrywane kilka kilometrów od mojego domu wiele w tej kwestii nie zmienia. Ale popamiętacie moje słowa, Polska w ćwiercfinale Mistrzostw Europy, tytuł Człowieka Roku dla Smudy i honorowy tytuł magistra AWF będzie jak w banku!

A na koniec coś z zupełnie innej beczki, czyli jakby wyglądał futbol, gdyby wzięli się za jego uprawianie filozofowie...


Zdjęcia pochodzą z weszlo.pl oraz sportfan.pl. Dziękujemy.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Polityka Miłości A.D 2012

Ile to razy zabierałem się już do napisania czegoś na blogu, ale weny starczało mi jedynie na pierwsze zdanie (tak jak teraz w sumie). A tyle się dzieje i to na każdym froncie walki o postęp oraz dobrobyt. Unia Europejska się sypie, lekarze i aptekarze strajkują, a Pan Premier Donald Tusk wystawił na ciosy biednego Arłukowicza samemu zaszywając się w swej samotni. Do tego dzisiaj specjaliści od czytania z czarnych skrzynek pochwalili się, że rozpracowali kilka nowych słów wypowiedzianych owego pamiętnego kwietniowego dnia roku 2010 (jak ten czas leci!). No i okazało się, że gen. Błasika jednak chyba nie było w kabinie, a jeszcze niedawno przecież jego obecność i to pod wpływem alkoholu, była niekwestionowanym faktem. No nieważne, co mnie to w sumie obchodzi. Dużo zabawniejsze jest obserwowanie jak masowe, reżimowe media robią wszystko, by przysypać tę wiadomość stekiem nieistotnych bzdur.


Niby czytelnika Wyborczej nie trzeba już edukować co jest dobre, a co złe, ale widać – nie zaszkodzi utrwalać w nim nienawiść. Czyta więc owa sól narodu te wszystkie cytaty i aż im piana na pysk wyskakuje z podniecenia. Jak z Volkoffa! Prawda momentalnie straciła na znaczeniu, zniknęła z pola widzenia, bo teraz najważniejsze jest to co powiedział Kaczyński oraz Macierewicz. A Ci jak wiemy, mówią dużo i rzadko z sensem. Swoją drogą, naszemu rządowi i koalicji takiej sytuacji mogą pozazdrościć chyba nawet w Birmie czy Wenezueli. Premier nawet nie musi się odzywać, bo całą robotę wykonają za niego media, które już naplują na kogo trzeba będzie. Na całym demokratycznym świecie prasa i telewizja okładają większościowe rządy ile wlezie, a u nas panuje polityka miłości. Taka jak z zapomnianej piosenki napisanej ponoć własnoręcznie przez Prezydenta Bronisława Komorowskiego. W oryginale – „Niegłosóje na Jarka”.