Niestety, nie zdążyłem na dwa ważne wydarzenia. Po pierwsze, pożegnalny przedostatni performance Colliny - których uwielbiam za ich prostacki, ale naprawdę dobry album. Po drugie, nie miałem okazji oglądać publicznych przeprosin w wykonaniu Syndromu ADHD, którym niedawno zdarzyło się wyprostować rękę pod niewłaściwym kątem. Jak wiadomo, punk rock to nie rurki z kremem i porządek musi być. Wzorem sprawdzonych doświadczeń z lat 1944-1989 winni złożyli samokrytykę, którą rozpatrzono pozytywnie. Trafiłem na końcówkę występu Sold Outs, ale nie za wiele mogę o nich napisać. Potem grać zaczęli Podwórkowi Chuligani , do których jakoś nigdy nie byłem przekonany. Mam alergię na współczesny polski punk, sorry, szczególnie ten „zawadiacki”, uliczny, pachnący jakkolwiek Analogsami i z wokalistami, który łączą wagę piórkową z wyrazem twarzy godnym Pruszkowa tudzież Wołomina doby wiadomej. Płyty chyba nadal nie kupię, ale na koncercie wypadli, co tu pisać, świetnie. Rok temu tak samo spodobała mi się Rewizja. Podwórkowi Chuligani reprezentują proste granie, idealne do posłuchania na żywo, szczególnie kiedy alkohol nieco łagodzi zmysły odpowiadające za wrażenia czysto estetyczne. Ale w sumie, czego potrzeba do dobrej zabawy, jeżeli nie mieszanki street punka z rytmami ska?
Nieco tylko we wszystkim wadził znany mi już samoistny Skadyktator (śmieszny, ale widać było, że jego wstawki nieco denerwują samą kapelę), no i ususzony Robert Brylewski. Ten drugi zresztą chyba musi oddać legitymację punka, bo ostatnio wygłosił kilka niepopularnych opinii i nieomylni strażnicy lewicowych pieczęci jeszcze długo będą mu je pamiętać...
Potem na scenę wkroczyła Schizma . Tych akurat chciałem zobaczyć, bo jakby nie patrzeć, jest to jakaś legenda polskiej sceny hardcore. Agresja i dobór utworów był okej, dystans do siebie również. Umówmy się, że ten zespół już tłumów nie przyciąga i mikra grupka kiwających głową to smutna rzeczywistość odzwierciedlająca ich obecną pozycję. Tak to jest jak się stoi w rozkroku pomiędzy światem metalu, a jedynie słusznym hardcore'm. Oczywiście przymknąłem oko i ucho na drobny fakt, że Schizma u swego zarania związana była z „Nigdy więcej” i walczyła z rasizmem oraz faszyzmem. To się chyba nazywa tolerancja. I to z mojej strony.
Później na scenę mieli wejść legen-kurwa-darni Buzzcocks . Gdyby trzeba było wymienić pięć najważniejszych kapel punka'77 – musieliby się w takowym zestawieniu znaleźć. Występują do dzisiaj i nawet nagrywają jakieś nowe, względnie słuchalne płyty. Zanim jednak rozpoczęli swoją część rewii, przez dobre trzydzieści minut ekipa techniczna ustawiała im monitory, odsłuchy i inne rzeczy które znam tylko z nazwy. Zaczęło się robić późno, a mi kończyła się kasa na wlewanie w siebie piwa. Na szczęście jednak Ci starsi panowie zaczęli grać, pierwsze cztery kawałki zagrali w sumie dla siebie samych, bo na widowni nic nie było słychać. Potem już było nawet, nawet. Chociaż nie jest to ten rodzaj punka, który darzę specjalną estymą. Obserwowałem sobie grupkę pogujących, która miała mały problem z kręceniem młynu przy dźwiękach, które do tańca mogłyby poderwać i pokolenie naszych dziadków oraz babć.

Buzzcocks raczej nie należą do trubadurów dźwięków rewolucji. Grają miękkim chujem, tak było, jest i będzie, chociaż na koncertach brzmi to zdecydowanie przyjemniej niż na „płaskiej” płycie studyjnej.
Co by jednak nie pisać – to było dla mnie spore przeżycie zobaczyć na własne oczy tą prawdziwą skamielinę z epoki roku 1977. Ostrzyłem sobie jeszcze zęby na Cockney Rejects, ale jako że było już bardzo późno, a następnego dnia, jak przystało na prawdziwego punola, musiałem o 14:00 zameldować się na obiedzie u teściowej, po ostatnim bisie Buzzcocks'ów, powędrowałem do domu. Miałem chyba szczęście, bo Cockneye zagrali dosłownie pięć-sześć kawałków i musieli kończyć, więc wychodzi na to, że straciłem nie za dużo. Do przyszłego roku – mam nadzieję, że Brutal Sound na stale wpisał się już w kalendarz punkowych imprez w tym smutnym jak pizda mieście.