***
Zacząć powinno się od czegoś the best, ale ja zawsze pod prąd, więc na początek, seria która wcale nie jest jakoś specjalnie ulubiona, niemniej ma swój klimat.
Harry Palmer grany przez genialnego jak zawsze Michaela Caine'a (czy któryś aktor doczekał się tak dobrej piosenki o sobie jak ten koleś???), to pracownik brytyjskich tajnych służb "z przymusu". Nie jest to żaden Dżejms Bond, sączący martini, obładowany gadżetami lowelas, który ratuje świat w wolnych chwilach gdy akurat nie ma nic między nogami. Palmer to cynik, okularnik (brawo!) obdarzony czarnym poczuciem humoru, migający się od swojej pracy, a do tego jeszcze świetnie gotuje (ten wątek powinien zainteresować Grega, przepraszam Redaktora Grega). Jego codzienne obowiązki to raczej żmudna szpiegowska dłubanina, ale oczywiście nie jest to film o papierkowej pracy i seksownych kulisach wypełniania raportów. Akcji jest sporo, humoru też nie brakuje, jednak film jest jak najbardziej na serio - dowcip to zasługa sarkazmu Palmera, który nie ma szacunku dla nikogo i niczego. Do tego wszystko jest podane z odpowiednim dystansem. No i ma swój klimat, szczególnie kiedy angielski cockney Caine'a naśmiewa się z dystyngowanych przełożonych, a klasyczna muzyka Johna Barry'ego zwiastuje nam, że za chwilę Palmer wpadnie w tarapaty.

Teczka Ipcress (1965) jest pierwszą częścią i chyba najfajniejszą. Wszystko jest obrzydliwie anglosaskie, początkowo trochę nam się nudzi, akcja sączy się powoli... hmm, w sumie to do końca nie przyspiesza, ale całość ogląda się miło, tak czy owak. Jest nieco suspensu i modnej w połowie lat 60-tych hipnozy jako narzędzia ZŁA. Muzyka Johna Barry'ego współtworzy naprawdę ciekawy klimat. Zresztą, wystarczy posłuchać i popatrzeć:
Pogrzeb w Berlinie (1966) też nie jest zły. Zabawne, bo to kolejny film z tego okresu (mam w pamięci chociażby również ciekawe The Quiller Memorandum, ciekawe kto to zna...), którego akcja dzieje się w podzielonym Berlinie i zdecydowanie - miasto takie jawi się jako fascynujący teren rywalizacji wrogich obozów. Tyle, że już tutaj widać wstrętne lewackie zapędy, które sprawiają, że ta część może śmieszyć swoją polityczną poprawnością made in zgniły, lewicujący Zachód. W wielkim skrócie - dobrzy Rosjanie (no, dobry jeden Rosjanin, ale to i tak o jednego za dużo), zimna wojna, ucieczka, zdrada, niespodziewana zawartość trumny i ofiary śmiertelne w postaci nazistów. A do tego, izraelscy agenci stojący po stronie dobra i sprawiedliwości - a pamiętajmy, że to ciągle film sensacyjny z wątkami komediowymi, a nie odwrotnie. Jednak i w takim daniu znajdziemy smaczne kąski, bo przecież nawet w złym barszczu mogą pływać dobre ziemniaki, jak mawiał Michał Anioł*.
Trzecia część - Mózg za miliard dolarów (1967) to już taki lewicowy gniot, że oglądać go można jedynie po kilku piwach jako filmową ciekawostkę na zjazdach weteranów Związku Młodzieży Socjalistycznej. Czego tu nie ma - jest komputer wielkości M4, sztuczna inteligencja (prawicowa chyba, no bo w końcu inteligencja), wielki nochal Karla Maldena, jajka z wirusami, ruch wyzwoleńczy Łotwy, nawiedzony faszyzujący amerykański miliarder z Teksasu, który chce w imię swoich przekonań doprowadzić do zagłady świata. Polejmy to lukrem w postaci dobrych, rubasznych komunistów, którzy "nie chcą przecież źle" i mamy to co mamy. Klops mamy. Dzieło Kena Russela, tego wariata od innych produkcji, których nie da się oglądać bez bagażu w postaci traumatycznego dzieciństwa czy dekady spędzonej na wkładaniu sobie LSD w każde możliwe otwory ciała, jest tak chore i dziwne, że... chociaż raz należy je jednak zobaczyć. I pamiętać, że postać generała, roześmianego starca, który atakował Pałac Zimowy w 1917 roku, w rzeczywistości, już rok po premierze mogłaby wystawać z czołgu jadącego w kierunku czeskiej Pragi.
W latach 90-tych wyszły jeszcze jakieś kolejne części ale chyba nie mam siły ich już oglądać. Pierwsze trzy warto, to solidne kino z lat 60-tych, pomijam z litości lewicowe zapędy twórców (ciekawe jednak, że dopiero od drugiej odsłony są widoczne - może autor książek, Len Deighton zmienił wtedy klej jaki wąchał i zaszkodziło mu w główkę?). Mam tylko nadzieję, że Michael Caine śmiał się z nich tak samo jak ja :-)
* Wcale tak nie mawiał, wiem