Święta, święta i po świętach, a poza tym coś nie ma o czym pisać. Więc skoro tak, to nic nie piszemy. A nawet jeżeli jest o czym, to jakoś czasu chyba ostatnio brakuje. Zupełnie jakby wraz z wiekiem doba stawała się krótsza i krótsza. Może po prostu coraz więcej obowiązków ma człowiek, a może po prostu coś mnie pojebało? Nie wiem. Pewnie mnie coś po prostu pojebało, ostatnio często tak mam. 2009 rok to generalnie rok mnie-siebie-pojebania, gdybym miał napisać najkrótsze podsumowanie mijających dwunastu jebanych miesięcy. Na szczęście, nawet mnie takie refleksje nie obchodzą, więc niczego takiego tu nie będzie jak jakieś pedalskie podsumowania.
Co do pedałów to ostatnio spodobał mi się swoisty cover najsłynniejszej kolędy nowożytnego świata, czyli Last Christmas Wham!. Może i ma urok walca drogowego, humor godny ośmiolatka ze ściany wschodniej, ale ogólnie nawet miło się słucha.
Lata 80-te to były jednak okropne czasy dla takich jak ja. Ze swoją łysiną nie miałbym szans u żadnej laski. Wtedy seks uprawiali tylko tacy co mieli borsuka z włosów na głowie i pasowało im gdy chodzili w żółtych ortalionach. Niewątpliwie, wspaniałe czasy i wspaniale, że już ich nie ma.
Napisałbym coś więcej ale czasu niestety już brak. Sensownych wydarzeń – również.
poniedziałek, 28 grudnia 2009
środa, 9 grudnia 2009
chodzi o to...
...by króliczka gonić a nie go złapać.
Różne takie myśli mnie nachodzą - nieważne, że wspomagane piwem i winem, które szczerzy się do mnie pływając nago w kieliszku. Myślę sobie, że kurwa rację mieli te filozofy co to mówili, że szukać to znaczy tyle co już znaleźć. Życie to tak jakby, myślę sobie, jedna wielka podróż. A w podróży to wiadomo o co chodzi. Nie wiecie?
A ja wiem.
Podróż to przygotowania i proces. Planujesz, marzysz, snujesz wyobrażenia, odliczasz dni do finału. Tłumaczysz sobie samemu: chodzi właśnie o to,by tam dotrzeć. I to jest całe clue. A to że na końcu jesteś w jakimś tam miejscu wymarzonym to już nie jest ważne. Ważne jest to, że podróżowanie to proces, a więc coś co trwa. A to gdzie prowadzi, to już nie ma żadnego znaczenia. Dlatego też, najpiękniejsza podróż to taka, która długo trwa i kieruje nas donikąd. Najpiękniejsze jest to co trwa i trwa, by w końcu zaprowadzić nas nad przepaść, której pozwolimy siebie samego zabrać. Nie ma nic piękniejszego niż iść przed siebie. Wiadomo, że człowiek jest istotą ułomną, więc musimy sobie tłumaczyć, że to wszystko ma jakiś cel. Cel w postaci "sęsu". Ale tak sobie myślę, i niech mi wino w kieliszku skwaśnieje, jeżeli kłamię, że najważniejsze to jednak być w drodze. Bo jak się dojdzie do celu, to człowiek sobie może pomyśleć, że chodziło mu jednak o coś zupełnie innego. I wtedy pojawia się, ten no, dysonans poznawczy.
And be a simple kind of man.
Be something you love and understand.
Be a simple kind of man.
Won't you do this for me son,
If you can?
Czy nie o to właśnie kurwa chodzi w tym wszystkim? Tak się sam siebie pytam - o co w tym wszystkim chodzi? Nie wiem. I myślę, że jedynie sadatyzm magiczny zna na to odpowiedź. Obiecuje niebawem przetrzeć gówniane szkiełko wyroczni i odpowiedzieć na wszystkie ważne pytania jakie zadaje myśląca część ludzkości. A póki co, polecam alkoholizm jako jedyną formę walki z jesienną depresją :-)
Różne takie myśli mnie nachodzą - nieważne, że wspomagane piwem i winem, które szczerzy się do mnie pływając nago w kieliszku. Myślę sobie, że kurwa rację mieli te filozofy co to mówili, że szukać to znaczy tyle co już znaleźć. Życie to tak jakby, myślę sobie, jedna wielka podróż. A w podróży to wiadomo o co chodzi. Nie wiecie?
A ja wiem.
Podróż to przygotowania i proces. Planujesz, marzysz, snujesz wyobrażenia, odliczasz dni do finału. Tłumaczysz sobie samemu: chodzi właśnie o to,by tam dotrzeć. I to jest całe clue. A to że na końcu jesteś w jakimś tam miejscu wymarzonym to już nie jest ważne. Ważne jest to, że podróżowanie to proces, a więc coś co trwa. A to gdzie prowadzi, to już nie ma żadnego znaczenia. Dlatego też, najpiękniejsza podróż to taka, która długo trwa i kieruje nas donikąd. Najpiękniejsze jest to co trwa i trwa, by w końcu zaprowadzić nas nad przepaść, której pozwolimy siebie samego zabrać. Nie ma nic piękniejszego niż iść przed siebie. Wiadomo, że człowiek jest istotą ułomną, więc musimy sobie tłumaczyć, że to wszystko ma jakiś cel. Cel w postaci "sęsu". Ale tak sobie myślę, i niech mi wino w kieliszku skwaśnieje, jeżeli kłamię, że najważniejsze to jednak być w drodze. Bo jak się dojdzie do celu, to człowiek sobie może pomyśleć, że chodziło mu jednak o coś zupełnie innego. I wtedy pojawia się, ten no, dysonans poznawczy.
And be a simple kind of man.
Be something you love and understand.
Be a simple kind of man.
Won't you do this for me son,
If you can?
Czy nie o to właśnie kurwa chodzi w tym wszystkim? Tak się sam siebie pytam - o co w tym wszystkim chodzi? Nie wiem. I myślę, że jedynie sadatyzm magiczny zna na to odpowiedź. Obiecuje niebawem przetrzeć gówniane szkiełko wyroczni i odpowiedzieć na wszystkie ważne pytania jakie zadaje myśląca część ludzkości. A póki co, polecam alkoholizm jako jedyną formę walki z jesienną depresją :-)
Gdzie do kurwy jest moja wena tfurcza?
Tak sobie zerkam na to co napisałem wczoraj i ogarnia mnie poczucie zażenowania. Takie wydarzenie w moim życiu – koncert super kapeli, na który czekałem dosyć długo, a ja zachowałem się jak redaktor ściennej gazetki parafialnej i napisałem takie gówno, że się muchy do niego zlatują. Kiedyś byłoby inaczej.
Jaka by ta moja niedawna przeszłość nie była, nie można jej odmówić jednego: kiedyś to się było w stanie coś wymyślić i stworzyć Dzieło przez duże „DZ”. Się piło, się smuciło, się człowiek refleksjonował, czy jak tam to nazwać. Ale czasem coś nabazgrało się. A jak się już to coś napisało, to czytelnikom aż skórę na jajkach ściągało z wrażenia i wzruszenia. A jak czytelnicy nie posiadali jajek to im one wyrastały, a następnie działo się tak jak powyżej napisane. A obecnie?
A obecnie to mam problem z napisaniem jednego prostego zdania, tak by pod koniec jego tworzenia samemu nie usnąć z nudów. Weny nie ma. Poszła się jebać, moje smutki w ostatnim spazmie przed agonią, chwyciły ją spadając w przepaść. Zabrały ją ze sobą. Wydałem z siebie jedynie ryk rozpaczy – zrozumiałem, że pogoń do szczęścia zawsze oznacza pożegnanie z byciem Bogiem pióra.
Zdolności twórcze to domena ludzi cierpiących, a ludzie szczęśliwi, cóż, nigdy nie stworzyli nic sensownego. Ludzie szczęśliwi to debile, którzy szczerzą zęby do byle czego, latają boso po łąkach, wąchają kwiatki, przesiadują w restauracjach, wydają kasę na świeczki do domu chociaż mają przecież światło. Ludzie szczęśliwi to hołota. Historia ludzkiego postępu i sztuki, to wypadkowa bolących serc na przestrzeni dziejów. Gdyby nie depresje, człowiek nadal siedziałby na drzewie, gwałcił kozy i zadowalał się tym co upoluje i wygrzebie z ziemi. A wieczorami siedziałby przy świecach patrząc wszystkim dookoła czule w oczy i trzymając się za dłonie nuciłby jakieś gówniane piosenki o szczęściu. Takie chociażby jak ta poniżej.
Ale gówno, ja pierdolę, brzmi nieco jak reklama jakiejś sekty. Jestem pewien, że za chwilę usłyszymy tą piosenkę w reklamie pasty do zębów – wiecie, umyj nią zęby to będziesz szczęśliwy, albo jakoś tak. Głupie pedały.
Zastanawiam się co zrobić, by mieć wenę i jednocześnie być szczęśliwym. Być może to dylemat w stylu „dać się przelecieć i ciągle być dziewicą”, ale znam się na seksie na tyle, że wiem, że to jest wykonalne. Więc będę szukał tego rozwiązania, bo nic mi nie poprawia tak humoru jak spłodzenie dobrego tekstu na blogu. W tej chwili jednak bliżej mi zdecydowanie do łąk, polnych kwiatów i piosenek o tym, że lalalala jest wspaniale. Tak dłużej być nie może – dla mojego i Waszego dobra, do kurwy nędzy.
Jednym słowem – pora żeby stary dobry sadat-chuliganin pióra wrócił do świata żywych. Nudno tu coś bez niego.
Jaka by ta moja niedawna przeszłość nie była, nie można jej odmówić jednego: kiedyś to się było w stanie coś wymyślić i stworzyć Dzieło przez duże „DZ”. Się piło, się smuciło, się człowiek refleksjonował, czy jak tam to nazwać. Ale czasem coś nabazgrało się. A jak się już to coś napisało, to czytelnikom aż skórę na jajkach ściągało z wrażenia i wzruszenia. A jak czytelnicy nie posiadali jajek to im one wyrastały, a następnie działo się tak jak powyżej napisane. A obecnie?
A obecnie to mam problem z napisaniem jednego prostego zdania, tak by pod koniec jego tworzenia samemu nie usnąć z nudów. Weny nie ma. Poszła się jebać, moje smutki w ostatnim spazmie przed agonią, chwyciły ją spadając w przepaść. Zabrały ją ze sobą. Wydałem z siebie jedynie ryk rozpaczy – zrozumiałem, że pogoń do szczęścia zawsze oznacza pożegnanie z byciem Bogiem pióra.
Zdolności twórcze to domena ludzi cierpiących, a ludzie szczęśliwi, cóż, nigdy nie stworzyli nic sensownego. Ludzie szczęśliwi to debile, którzy szczerzą zęby do byle czego, latają boso po łąkach, wąchają kwiatki, przesiadują w restauracjach, wydają kasę na świeczki do domu chociaż mają przecież światło. Ludzie szczęśliwi to hołota. Historia ludzkiego postępu i sztuki, to wypadkowa bolących serc na przestrzeni dziejów. Gdyby nie depresje, człowiek nadal siedziałby na drzewie, gwałcił kozy i zadowalał się tym co upoluje i wygrzebie z ziemi. A wieczorami siedziałby przy świecach patrząc wszystkim dookoła czule w oczy i trzymając się za dłonie nuciłby jakieś gówniane piosenki o szczęściu. Takie chociażby jak ta poniżej.
Ale gówno, ja pierdolę, brzmi nieco jak reklama jakiejś sekty. Jestem pewien, że za chwilę usłyszymy tą piosenkę w reklamie pasty do zębów – wiecie, umyj nią zęby to będziesz szczęśliwy, albo jakoś tak. Głupie pedały.
Zastanawiam się co zrobić, by mieć wenę i jednocześnie być szczęśliwym. Być może to dylemat w stylu „dać się przelecieć i ciągle być dziewicą”, ale znam się na seksie na tyle, że wiem, że to jest wykonalne. Więc będę szukał tego rozwiązania, bo nic mi nie poprawia tak humoru jak spłodzenie dobrego tekstu na blogu. W tej chwili jednak bliżej mi zdecydowanie do łąk, polnych kwiatów i piosenek o tym, że lalalala jest wspaniale. Tak dłużej być nie może – dla mojego i Waszego dobra, do kurwy nędzy.
Jednym słowem – pora żeby stary dobry sadat-chuliganin pióra wrócił do świata żywych. Nudno tu coś bez niego.
wtorek, 8 grudnia 2009
Gogol Bordello
Zaniedbaliśmy bloga i jego czytelników za co przepraszamy. Przez pewien czas jego szpalty wirtualne, napędzane był głównie moim smutkiem i refleksjami na temat błędów życia. Na takim paliwie daleko zajechać nie można, nie dziwne więc, że pewnego dnia, blog się rozkraczył na poboczu i trzeba było nieco poczekać na renesans formy i idei, pod nowym znakiem niż czarna rozpacz.
Ja właśnie przed chwilą wróciłem z koncertu Gogol Bordello i spiesznie chciałem podzielić się kilkoma refleksjami. Tym bardziej, że to jeden z tych zespołów, których słuchałem długo w październiku, miesiącu smuty i czarnych chmur.
W pewnym sensie, stojąc dziś w tłumie rozentuzjazmowanych fanów, chciałem im podziękować, że wtedy ze mną byli i potrafili pobudzić swoją dziką mieszanką punka i cygańsko-słowiańskiego folka. Dzięki.
Trudno napisać coś odkrywczego, ale Gogol Bordello to taka szalona energia, że nawet ja, człowiek o masce zamiast twarzy, nie posiadający uczuć i brzydzący się wszelką formą ekstrawertyczności, zacząłem dygać w rytm muzyki i uśmiechać się na widok wyczynów szalonego Eugene Hutza. Wokalista z przedziwnym wąsem to popijał wino z butelki, to zrzucał ciuchy, to wywijał gitarą akustyczną dookoła siebie. No a najważniejsze, że świetnie śpiewał z uroczym ukraińskim akcentem i robił dobre show, które chciało się oglądać. Nieco tego ostatniego ukradł mu ekwadorski spec od wszelkich przeszkadzajek, który czasami przejmował wokalne stery śpiewając... po hiszpańsku, a to biegając z bębnem, skacząc na scenie, czy występując w meksykańskiej masce zapaśnika. Ogólnie, jedna wielka bomba.
W takich chwilach nachodzą mnie refleksje:
- zmarnowałem młodość, powinienem nie tylko ćpać, zaliczać wszystko dookoła, ale dodatkowo mógłbym to połączyć z chodzeniem na koncerty
- chociaż czuje się nieco za staro na bywanie na podobnych imprezach, to uczynię z tego moje kolejne, zapewne dziesiąte już hobby
Aczkolwiek, mogę się czuć nieco zawiedziony - na ostatnim koncercie na jakim byłem to w końcu ja i Greg decydowaliśmy co gwiazdy wieczoru mają śpiewać. Na Gogol Bordello tak nie było :)
Ja właśnie przed chwilą wróciłem z koncertu Gogol Bordello i spiesznie chciałem podzielić się kilkoma refleksjami. Tym bardziej, że to jeden z tych zespołów, których słuchałem długo w październiku, miesiącu smuty i czarnych chmur.
W pewnym sensie, stojąc dziś w tłumie rozentuzjazmowanych fanów, chciałem im podziękować, że wtedy ze mną byli i potrafili pobudzić swoją dziką mieszanką punka i cygańsko-słowiańskiego folka. Dzięki.
Trudno napisać coś odkrywczego, ale Gogol Bordello to taka szalona energia, że nawet ja, człowiek o masce zamiast twarzy, nie posiadający uczuć i brzydzący się wszelką formą ekstrawertyczności, zacząłem dygać w rytm muzyki i uśmiechać się na widok wyczynów szalonego Eugene Hutza. Wokalista z przedziwnym wąsem to popijał wino z butelki, to zrzucał ciuchy, to wywijał gitarą akustyczną dookoła siebie. No a najważniejsze, że świetnie śpiewał z uroczym ukraińskim akcentem i robił dobre show, które chciało się oglądać. Nieco tego ostatniego ukradł mu ekwadorski spec od wszelkich przeszkadzajek, który czasami przejmował wokalne stery śpiewając... po hiszpańsku, a to biegając z bębnem, skacząc na scenie, czy występując w meksykańskiej masce zapaśnika. Ogólnie, jedna wielka bomba.
W takich chwilach nachodzą mnie refleksje:
- zmarnowałem młodość, powinienem nie tylko ćpać, zaliczać wszystko dookoła, ale dodatkowo mógłbym to połączyć z chodzeniem na koncerty
- chociaż czuje się nieco za staro na bywanie na podobnych imprezach, to uczynię z tego moje kolejne, zapewne dziesiąte już hobby
Aczkolwiek, mogę się czuć nieco zawiedziony - na ostatnim koncercie na jakim byłem to w końcu ja i Greg decydowaliśmy co gwiazdy wieczoru mają śpiewać. Na Gogol Bordello tak nie było :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)