To ja sadat.
Dawno nic nie pisałem, bo tak się jakoś składa ostatnio, że albo nie mam czasu, albo siły, albo ochoty albo nie mam tego wszystkiego naraz. Wiecie, to się chyba nazywa ŻYCIE. Do tego dorosłe życie, czyli takie jakiego wcześniej nigdy nie miałem. To życie w którym nie ma już miejsca na parówki na obiado-kolację, piwo Wojak walone z puchacza przemienia się w wino spożywane w kieliszkach, a majtki zakłada się codziennie świeże, a nie wywraca rankiem na „tą czystszą” stronę wczorajsze.
I powiem Wam zaprawdę: do dupy z takim życiem.
Nie żebym narzekał, bo jak zawsze, doceniam to co mam. Jeżeli kiedykolwiek mam jakieś wątpliwości co do tego, to tylko i wyłącznie dlatego, że żyjemy w takich to pedalskich czasach, kiedy rozczulanie się nad sobą samym jest podniesione do roli obowiązującej religii. My z Gregiem też się wpisujemy w ten ogólny trend, za co poniekąd powinniśmy się wstydzić.
Ostatnio byłem na kabarecie (jakby całe życie nie było takowym) i pośród potoku żenujących dowcipów, wyłowiłem filozoficzną perłę w postaci pytania:
Czemu żyjemy tak jak nienawidzimy, a nie tak jak marzymy?
No właśnie. Czemu kurwa?
Nie wiem.
Wiem natomiast jakby moje życie wyglądało gdybym poszedł za głosem serca i zrobił z nim to co chce. Znaczy się z życiem, a nie sercem. Nie wiem tylko czy trwałoby wtedy dostatecznie długo, by się nim nacieszyć, ale z drugiej strony obecnie też takiej pewności nie posiadam. Z chęcią bym opowiedział o tym wszystkim więcej ale na to może przyjdzie jeszcze pora. Albo może, zamiast pisać, napiszę kiedyś, że to właśnie zrobiłem?
The Clash to stały gość na blogu, to poniżej to jednak nowalijka z innego świata nieco.
Trochę rani białe uszy słuchanie tego dłużej ale ma swój urok. Kambodża widać, to nie jedynie Angkor Wat i Czerwoni Khmerowie, ale i muzyka. Szkoda, że nie wiem o czym śpiewają, ale widząc teledysk, chyba nie jest to rozliczanie się z krwawą przeszłością połączone z pytaniami natury filozoficznej. Koleś na mundur chce wyrwać dzidzię, by zakisić sobie ogóra – świat wszędzie jest taki sam.
Piosenka jak piosenka, ale teledysk trzeba przyznać zrywa papę z czapy. Budżetu starczyło jedynie na kilka scen nakręconych na dziobie statku, ale resztę elegenacko dorobiono na blue boxie. I efekt powala na kolana. Nie ma to jak latający David jadący na Harleyu pośród alaskańskiej pewnie głuszy. No i te rozkoszne jamniki w tle.
Nazbierało się nieco arcydzieł muzyki, to jak znajdę wolną chwilę, coś dorzucę. Na razie polecam kontemplację w towarzystwie latającego Davida Hasselhoffa.