czwartek, 12 maja 2011

To Live and Die in L.A.



To jeden z moich ulubionych filmów. Wracam do niego bardzo rzadko, ale ilekroć już to robię – oglądam do końca, nieważne, że najczęściej oznacza to zarwaną noc i poranne zrywanie się w stanie półprzytomnym. Moje przekleństwo to znaleźć ten film w ramówce jakiejś stacji... Nigdy sobie wtedy nie odmawiam ponownej wizyty w upalnym Los Angeles lat 80-tych. Płytę DVD dla pewności schowałem tak głęboko, żeby mi do głowy nie przyszło zacząć jej szukać któregoś nudnego dnia. I sam do końca nie wiem – dlaczego tak ten film lubię.



Na pierwszy rzut oka jest to niby kino typowo sensacyjne, ale nie do końca. To nie jest tylko film o dobrych gliniarzach i złych bandytach, płaszczyzn jest tu znacznie więcej, co nie do końca pozwala go łatwo zaszufladkować (oczywiście, tępaki z filozoficznych salonów i tak wiedzą swoje). Fabuła wymyka się schematom i chociaż nie należy do skomplikowanych, trudno narzekać na nudę. Dwaj główni aktorzy, choć dzisiaj nieco zapomnieni, wznoszą się właśnie tutaj na swoje wyżyny – tak William Petersen, jak i Willem „Jezus Chrystus” Defoe grają naprawdę świetnie. Jest tu kilka scen zapadających w pamięć i garść momentów, o których znaczenie i wymowę można się spierać. Pościg samochodowy zaliczany jest do absolutnej czołówki w tej materii. Po jego zakończeniu i my ocieramy pot z czoła.



Nie chcę psuć zabawy, tym którzy filmu nigdy nie widzieli, ale samo zakończenie można interpretować na kilka sposobów... Niby odpowiedź na podstawowe pytanie „o co chodziło” po seansie jest prosta, ale po chwili sami siebie zaczynamy pytać – a co jeżeli? Czyż nie o to chodzi w dobrym filmie?

Reżyserem owego dzieła jest sam William Friedkin. Pan ów dekadę wcześniej spłodził inny genialny film, który również zaliczam do ścisłej czołówki moich ulubionych. Mowa oczywiście o „Francuskim Łączniku”, który zgarnął kupkę Oscarów i zmienił kino „policyjne”, wpychając je na tory brutalnego realizmu i dosłowności. Po ponad dziesięciu latach Friedkin dołożył kolejną cegiełkę do ewolucji pojęcia dobrego kina dla normalnych, białych ludzi.

„Live and Die in L.A” z precyzją niemal dokumentu pokazuje wyjątkowy klimat dusznych, kokainowych lat 80-tych w Stanach Zjednoczonych. Może dlatego, że lubię te czasy, oglądam kolejne sceny z przyjemnością. Pełno tu symboli dawnych lat, na czele z wszechobecnym kiczem disco, makijażem, pudełkowatymi samochodami i absolutnym miszmaszem stylów, pomysłów i kolorów. Od pierwszego kadru nie mamy wątpliwości jaką dekadę oglądamy. Niewiele znam innych produkcji, które niby mimochodem, pokazywałyby tak wiele prawdy o czasach w których były kręcone (mając na uwadze, że ciągle mowa o kinie rozrywkowym, a nie psychodramach o dokumentalnym sznycie). Na myśl przychodzi mi chyba głównie „Miami Vice” – jeżeli ktoś lubi ten serial, to i film powinien co najmniej polubić. Dla mnie „Live and Die in L.A.” to rzecz absolutnie kultowa, a główny motyw muzyczny powoduje, że zerkam na półkę z filmami, zastanawiając się czy może nie pora wybrać się do słonecznej Południowej Kalifornii kolejny raz...

(No dobra, wiem, że ten teledysk niejakiego Wang Chung zalatuje pedalszczyzną na kilometr, ale ogólnie to wyjątek od generalnej zasady, że to film dla normalnych ludzi).

piątek, 6 maja 2011

Głębokie analizy muzyczne Sadata - The Stranglers

Jako że ostatnio słucham sporo muzyki, poczułem w sobie natchnienie, by napisać kilka słów o kilku moich ulubionych zespołach i albumach, które wydali na świat. Na sam początek, traydycyjnie już, wcale nie najukochańsi czy najlepsi, ale solidni Dusiciele, czyli The Stranglers. To w pewnym sensie przestroga – można zacząć z wysokiego „C”, a skończyć w odmętach komercji, z płytami, których nikt nie chce słuchać. Smutne.



Już kilka razy pisałem na blogu o tej zacnej kapeli. To jeden z moich ulubionych zespołów, pewnie dlatego, że kojarzę go jeszcze z dzieciństwa i okresu wczesnej młodości, gdy pierwsze burze hormonalne buzowały we mnie w rytm Golden Brown. A może chodzi o to, że Dusiciele w warstwie tekstowej to klasyczni mizantropi, którzy od zawsze mieli gdzieś mody i zwyczaje (do czasu, do czasu...). Jak zawsze jednak, daleki jestem od bezkrytycznego przyjmowania wszystkiego co jest opatrzone znakiem szczura (zwierzak pojawia się na większości okładek i grafik każdej płyty). Byłem nawet na tyle bezczelny, że zasugerowałem jakiś czas temu, że ich miejsce w panteonie muzycznych sław, choć należne, to ulokowane jest dosyć daleko i z każdą chwilą ktoś im mówi „przesuńcie się”. W sumie racja, bo chłopcy nadal grają, tworzą kolejne płyty studyjne. Nagrali ich łącznie szesnaście i biorąc pod uwagę, że ciągle żyją i mają się dobrze, można liczyć na kolejne. Tak to już bywa z tymi zespołami, które za młodu nie zaćpały się na śmierć – żyją, starzeją się i co tu owijać w bawełnę jak murzyn na polu, dziadzieją z każdą chwilą coraz bardziej. Sid Vicious w naszej pamięci na zawsze pozostanie tym samym młodym, zbuntowanym człowiekiem w zarzyganej koszulce, podczas gdy Johnny Lydon vel Rotten jeździ po koncertach jak obwoźny cyrk i za pieniądze zrobi wszystko, nawet zareklamuje masło. Z The Stranglers jest podobnie – słuchalna dla mnie jest mniej więcej połowa ich twórczości, z czego połowa tej połowy to arcydzieła. Cała reszta to w większości ochłapy minionej sławy i popowa papka niestrawna dla mojego ucha. Już nie wiadomo czy kochać ich za „Peaches” czy może jednak nienawidzić za „Always the sun”?

To nigdy nie był punkowy zespół. Sam wokalista, Hugh Cornwell w momencie powstawania pierwszej płyty zespołu zbliżał się do 30-tki, a reszta wiele młodsza też nie była. Jak na warunki panujące na scenie w 1977 roku, The Stranglers to byli emeryci, którzy równie dobrze mogliby grać siedząc na wózkach inwalidzkich. Chociaż podobno ich koncerty to był wulkan energii, chaosu, a rozróby zdarzały się równie często co bisy. Nie do końca wiem jak mogły wyglądać zamieszki w rytm ich niektórych kawałków, bo zamykając oczy, nie widzę raczej brudnych hangarów, tylko sale koncertowe, gdzie słowem „burda” można określić jak ktoś głośniej odsunie krzesło na którym spoczywa jego zadek.


„Rattus Norvegicus” to naprawdę kawałek porządnego grania. Być może to jedna z najlepszych płyt całej dekady. Na pewno znakomicie się broni po tych wszystkich latach. Nie ma tu tego słodkiego punkowego pierdzenia z jakiego słynie epoka punka77. Z całym szacunkiem dla takich Buzzcocksów, Vibratorsów czy Undertones, ale czasami ciężko jest przy nich wytrzymać. Nie odmawiam im kultowości, tylko, że przesłuchanie niektórych dokonań w całości do zadań łatwych czasami nie należy. Może, może, jak człowiek pamięta czasy kiedy tak grano, ma wspomnienia, porównanie i wie jaki to był wtedy szok – wtedy może punk77 to inna melodia dla duszy. Ja jednak w tamtych latach nie byłem nawet plemnikiem, więc uczucia mam chłodne. A tymczasem, Dusiciele, którzy wtedy grali niby podobnie, a jednak zupełnie inaczej, wypracowali własny styl, który po dziś dzień sprawia, że w całości można przyjmować ich dokonania bez nerwowego patrzenia się na wolno kręcący się winylowy krążek...


Największy przebój z tego albumu to oczywiście “Peaches”, który to utwór pod względem warstwy tekstowej należy do dzieł, nad których analizą łamią sobie głowy najwięksi znawcy poezji śpiewanej. Nieważne, najważniejsze, że „Walking on the beaches, looking at the peaches”!



Drugą płytą jest “No more heroes”, dla wielu, opus vitae Stranglersów, po którym najlepiej gdyby umarli jak przystało na ludzi, którzy osiągnęli szczyty. Ciekawe jest to, że ta płyta wyszła ledwie kilka miesięcy po debiucie, a dzisiaj zespoły muzyczne latami siedzą w studiach i wypuszczają gnioty... Część nagrań to jeszcze spuścizna po resztkach, które nie zmieściły się na „Rattus...”.

Płyta nie ma chyba żadnego słabego, czy nużącego elementu i podobnie jak poprzedniczka zalicza się do kanonu całych lat 70-tych. Sporo tu różnych dźwięków organów (w tym tych Hammonda), syntezatorów czy innych pianin, co sprawia, że jeszcze trudniej mówić o twórczości jako punk rocku. Równie trudno jest ich zaliczać do post-punka, w sytuacji gdy na całym świecie dopiero wybuchała cała rewolucja 77. W sumie ta płyta to może być dobry ślad dla tych wszystkich, którzy szukając korzeni nurtu wskazują palcami na The Doors. Klasyfikacyjne dywagacje zostawmy jednak ich miłośnikom, najważniejsza jest muzyka.


W sumie to może być dobry trop. Kto wie jakie utwory nagrywałby Jim Morrison, gdyby nie znaleziono go martwego w wannie w Paryżu. Psychodelia wyciekającą z utworu „Peasant in the Big Shitty” jest z pewnością godna samego mistrza. Tutaj również od trzydziestu ponad lat trwają zażarte dysputy co miał na myśli podmiot liryczny.


Potem, jak przystało na wielkiego fana zespołu, zdarzyły im się dwie płyty, których nie mam i ich nie znam. Tak jednak „Raven” jak i „Black and White” są przedstawiane przez znawców jako zniżka formy, chociaż ta ostatnia zaowocowała jednym dziełem – coverem „Walk on by”.



W 1981 wydano „La Folie”, którą to płytę można zaliczyć już śmiało do post-punka, nowej fali, a może nawet i popu. Brzmienie robi się nieznośnie lekkie, chociaż całość broni się jeszcze bardzo dobrze. To po prostu świetny album nagrany przez świetnych muzyków, którym znudziło się krążenie wokół tych samych schematów. Już wcześniej zespół był kurą znoszącą złote jaja, ale podobno wytwórna EMI zażyczyła sobie dodatkowo, żeby Dusiciele nagrali płytę składająca się z samych potencjalnych hitów na listach przebojów. Tak powstało „La Folie”. Sukces był duży i w połowie pewnie był zasługą „Golden Brown”, czyli śmiem twierdzić, czołowego dzieła zespołu.



Zaś motyw z “How to find true love and happiness” zapożyczyło po wielu latach zdaje się, że Gorrilaz.

Poza tymi utworami znalazły się tu nawet “przeboje pościelowe” i zespół śmiało wkroczył na prawdziwe salony muzyczne, żegnając się ze sceną około-punkową. Nie mam wątpliwości, że w tych środowiskach, nienawiść do The Stranglers musiała być wtedy niemała, w końcu wyobrażacie sobie, żeby ktoś z tego klimatu nagrał uwtór taki jak „La Folie” inaczej niż dla zgrywu???


Potem mam znowu dziurę w twórczości w postaci ssyfiastego “Feline”. Następnie jest rok 1984, na festiwalu w Jarocinie gra „Siekiera”, a Dusiciele idą dalej w kierunku pop-artyzmu.

„Aural Sculpture” to ostatnia ich płyta jaką posiadam i znam. Po następne boję się sięgać, chociaż słyszałem, że te najnowsze to powrót do klimatu z końca lat 70-tych.

Nie jest to zły krążek. Jest na nim co prawda kilka irytujących utworów, które po dziś dzień grają radia pokroju Eski czy Zetki. Czyli – kawał popkultury lat 80-tych, klimatu dyskotek, tańców przytulańców. Co ja będę tłumaczył. Sami sobie posłuchajcie – „Skin Deep”, zna każdy. Publika pod sceną kręci niezłe pogo.


Znajdą się jednak i ciekawsze rzeczy. „North winds” to już niemalże cold-wave, nie tylko ze względu na tytuł.


“Uptown” zaś to kawałek energetycznego grania jakim The Stranglers nie raczyli chyba od 1977 roku. Czyli – zawsze coś się znajdzie.


Po tej płycie nastąpiła ciemność. W 1986 roku wyszedł „Dreamtime”, który był takim gniotem, że Dusiciele zamilkli na kilka lat. Paradoksem jest, że to na tym albumie znalazł się pewnie ich największy przebój, czyli „Always the sun”. W zestawieniu hitów lat 80-tych, kto wie, czy ta piosenka nie zajmuje pierwszego miejsca. Umieszczam ją tu wyłącznie jako przestrogę – tak kończą protoplaści punka, gdy mają ponad 40 lat na karku i wielkie kontrakty z wytwórniami do wypełnienia... Geniusze – umierajcie za młodu, póki nie jest za późno!


Może kiedyś zdobędę się, by przesłuchać ten album i kolejne. I wtedy na pewno podzielę się wrażeniami.

czwartek, 5 maja 2011

The war is over

Tyle się dzieje ostatnio, że już w sumie nie wiadomo za co się zabrać. Zabili Usamę Ben Ladena i z całego świata poszły do Białego Domu gratulacje. Śmieszne to. Normalnie to mi się wydawało, że kara śmierci istnieje tylko w ciemnogrodzkich programach politycznych kanapowych ugrupowań. A tu nagle, nieoczekiwanie, się okazuje, że niekoniecznie. To się chyba powinno nazwać hipokryzją, nieprawdaż?

Bo w końcu, jak to jest? W nowoczesnym świecie wolno mordować tylko nienarodzone dzieci i poszukiwanych terrorystów? Ciekawe połączenie, czy to oznacza, że nienarodzone dzieci są z założenia terrorystami? Saddamowi Hussainowi zrobiono chociaż pokazowy proces, oskarżono o kilka rzeczy i stracono dla przykładu innych. A biednego Bena McLadena zamordowano w domu, w dalekim kraju, a jego ciało wrzucono do morza bez pochówku i duchownego. Tak swoją drogą, Islamabad, gdzie dokonano egzekucji, leży daleko od jakiejkolwiek linii brzegowej, więc dzielni marines musieli spędzić z truchłem nieco więcej czasu.

Bez sądu, bez procedur, bez problemów z jakimś tam prawem karnym czy międzynarodowym zakończono ludzkie istnienie. W sumie, rozumiem takie postępowanie, w końcu moja ukochana izraelska armia działa podobnie, tylko, że ona potem się nie chwali efektami swojej pracy. No i wtedy nie spływają z całego świata gratulacje. Kilka dni wcześniej cały katolicki świat żył beatyfikacją, potem wysyłał życzenia księciowi Williamowi, chwilę potem Barrackowi Obamie. Mam nadzieję, że żadna kancelaria się nie pomyliła, bo jakby to wyglądało – „Drogi Księciu, szczere gratulacje z okazji zamordowania Usamy Ben Ladena”. Albo – „Kochany Barracku Obama, wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia z wybranką serca, życzą parlamentarzyści Trynidadu i Tobago”.

Na ulicach wybuchł szał radości, jakby ta jedna śmierć kończyła całą epokę. Nie pamiętam kiedy ostatnio cieszono się z czyjegoś zejścia. Może gdy umarł Hitler (chociaż wiemy, że żył potem w Argentynie, są na to niezbite dowody takie jak artykuł w Fakcie), albo gdy zdechł Wujek Soso. Ciekawe czy wtedy też śpiewano o tym piosenki?

Takie to jednak mało demokratyczne i pacyfistyczne, mimo wszystko. Chociaż ja się pewnie na demokracji akurat nie znam, więc może ten dualizm moralny jest zupełnie na miejscu.

Chaos Tage, Bromberg 2011, czyli Poland still believe in anarchy


Bydgoszcz 2011. Dokładnie 3 maja. Ta data, oprócz konstytucji, będzie się już na stałe kojarzyć w wiekopomnym wydarzeniem dla polskiego anarchizmu. W czasie finału Pucharu Polski, miało miejsce spontaniczne wystąpienie polskich anarchistów, pokazujących swój sprzeciw wobec systemowi ucisku. Kibice Legii i Lecha pokazali, że nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Żadna policja, rząd, państwo, żadna machina ucisku człowieka.
źródło sport.pl źródło sport.pl

Niech to będzie przestrogą dla systemu, że wciąż żyją i maja się mocno spadkobiercy ruchu anarchistycznego w Polsce. Są silni i gotowi. i nic ich nie zatrzyma w drodze do celu jakim jest kompletny, nihilistyczny chaos.



Cieszy to gdy w czasach słabości ruchu punkowego, dla kibiców legii i Lecha znaczenie słowa "anarchia" nie jest martwe. Może ich głów nie zdobią kolorowe pióropusze, a ich grzbietów naćwiekowanie skóry, to reprezentują dokładnie te same idee co na przykład waleczne punki w Hanoverze roku 1995. Totalny rozpierdol, wielka anarchistyczna rewolucja, która na doprowadzić do powstania nowego lepszego świata. Bez policji, rządu, systemu który tłamsi ludzi. Dlatego dzięki takim ludziom jak dzielni kibice Legii i Lecha, możemy stanąć wyprostowani, z głową uniesioną ku górze i powtórzyć te nieśmiertelne słowa: I STILL BELIEVE IN ANARCHY!!!!!!