
To jeden z moich ulubionych filmów. Wracam do niego bardzo rzadko, ale ilekroć już to robię – oglądam do końca, nieważne, że najczęściej oznacza to zarwaną noc i poranne zrywanie się w stanie półprzytomnym. Moje przekleństwo to znaleźć ten film w ramówce jakiejś stacji... Nigdy sobie wtedy nie odmawiam ponownej wizyty w upalnym Los Angeles lat 80-tych. Płytę DVD dla pewności schowałem tak głęboko, żeby mi do głowy nie przyszło zacząć jej szukać któregoś nudnego dnia. I sam do końca nie wiem – dlaczego tak ten film lubię.
Na pierwszy rzut oka jest to niby kino typowo sensacyjne, ale nie do końca. To nie jest tylko film o dobrych gliniarzach i złych bandytach, płaszczyzn jest tu znacznie więcej, co nie do końca pozwala go łatwo zaszufladkować (oczywiście, tępaki z filozoficznych salonów i tak wiedzą swoje). Fabuła wymyka się schematom i chociaż nie należy do skomplikowanych, trudno narzekać na nudę. Dwaj główni aktorzy, choć dzisiaj nieco zapomnieni, wznoszą się właśnie tutaj na swoje wyżyny – tak William Petersen, jak i Willem „Jezus Chrystus” Defoe grają naprawdę świetnie. Jest tu kilka scen zapadających w pamięć i garść momentów, o których znaczenie i wymowę można się spierać. Pościg samochodowy zaliczany jest do absolutnej czołówki w tej materii. Po jego zakończeniu i my ocieramy pot z czoła.
Nie chcę psuć zabawy, tym którzy filmu nigdy nie widzieli, ale samo zakończenie można interpretować na kilka sposobów... Niby odpowiedź na podstawowe pytanie „o co chodziło” po seansie jest prosta, ale po chwili sami siebie zaczynamy pytać – a co jeżeli? Czyż nie o to chodzi w dobrym filmie?
Reżyserem owego dzieła jest sam William Friedkin. Pan ów dekadę wcześniej spłodził inny genialny film, który również zaliczam do ścisłej czołówki moich ulubionych. Mowa oczywiście o „Francuskim Łączniku”, który zgarnął kupkę Oscarów i zmienił kino „policyjne”, wpychając je na tory brutalnego realizmu i dosłowności. Po ponad dziesięciu latach Friedkin dołożył kolejną cegiełkę do ewolucji pojęcia dobrego kina dla normalnych, białych ludzi.
„Live and Die in L.A” z precyzją niemal dokumentu pokazuje wyjątkowy klimat dusznych, kokainowych lat 80-tych w Stanach Zjednoczonych. Może dlatego, że lubię te czasy, oglądam kolejne sceny z przyjemnością. Pełno tu symboli dawnych lat, na czele z wszechobecnym kiczem disco, makijażem, pudełkowatymi samochodami i absolutnym miszmaszem stylów, pomysłów i kolorów. Od pierwszego kadru nie mamy wątpliwości jaką dekadę oglądamy. Niewiele znam innych produkcji, które niby mimochodem, pokazywałyby tak wiele prawdy o czasach w których były kręcone (mając na uwadze, że ciągle mowa o kinie rozrywkowym, a nie psychodramach o dokumentalnym sznycie). Na myśl przychodzi mi chyba głównie „Miami Vice” – jeżeli ktoś lubi ten serial, to i film powinien co najmniej polubić. Dla mnie „Live and Die in L.A.” to rzecz absolutnie kultowa, a główny motyw muzyczny powoduje, że zerkam na półkę z filmami, zastanawiając się czy może nie pora wybrać się do słonecznej Południowej Kalifornii kolejny raz...
(No dobra, wiem, że ten teledysk niejakiego Wang Chung zalatuje pedalszczyzną na kilometr, ale ogólnie to wyjątek od generalnej zasady, że to film dla normalnych ludzi).