
Już kilka razy pisałem na blogu o tej zacnej kapeli. To jeden z moich ulubionych zespołów, pewnie dlatego, że kojarzę go jeszcze z dzieciństwa i okresu wczesnej młodości, gdy pierwsze burze hormonalne buzowały we mnie w rytm Golden Brown. A może chodzi o to, że Dusiciele w warstwie tekstowej to klasyczni mizantropi, którzy od zawsze mieli gdzieś mody i zwyczaje (do czasu, do czasu...). Jak zawsze jednak, daleki jestem od bezkrytycznego przyjmowania wszystkiego co jest opatrzone znakiem szczura (zwierzak pojawia się na większości okładek i grafik każdej płyty). Byłem nawet na tyle bezczelny, że zasugerowałem jakiś czas temu, że ich miejsce w panteonie muzycznych sław, choć należne, to ulokowane jest dosyć daleko i z każdą chwilą ktoś im mówi „przesuńcie się”. W sumie racja, bo chłopcy nadal grają, tworzą kolejne płyty studyjne. Nagrali ich łącznie szesnaście i biorąc pod uwagę, że ciągle żyją i mają się dobrze, można liczyć na kolejne. Tak to już bywa z tymi zespołami, które za młodu nie zaćpały się na śmierć – żyją, starzeją się i co tu owijać w bawełnę jak murzyn na polu, dziadzieją z każdą chwilą coraz bardziej. Sid Vicious w naszej pamięci na zawsze pozostanie tym samym młodym, zbuntowanym człowiekiem w zarzyganej koszulce, podczas gdy Johnny Lydon vel Rotten jeździ po koncertach jak obwoźny cyrk i za pieniądze zrobi wszystko, nawet zareklamuje masło. Z The Stranglers jest podobnie – słuchalna dla mnie jest mniej więcej połowa ich twórczości, z czego połowa tej połowy to arcydzieła. Cała reszta to w większości ochłapy minionej sławy i popowa papka niestrawna dla mojego ucha. Już nie wiadomo czy kochać ich za „Peaches” czy może jednak nienawidzić za „Always the sun”?
To nigdy nie był punkowy zespół. Sam wokalista, Hugh Cornwell w momencie powstawania pierwszej płyty zespołu zbliżał się do 30-tki, a reszta wiele młodsza też nie była. Jak na warunki panujące na scenie w 1977 roku, The Stranglers to byli emeryci, którzy równie dobrze mogliby grać siedząc na wózkach inwalidzkich. Chociaż podobno ich koncerty to był wulkan energii, chaosu, a rozróby zdarzały się równie często co bisy. Nie do końca wiem jak mogły wyglądać zamieszki w rytm ich niektórych kawałków, bo zamykając oczy, nie widzę raczej brudnych hangarów, tylko sale koncertowe, gdzie słowem „burda” można określić jak ktoś głośniej odsunie krzesło na którym spoczywa jego zadek.
„Rattus Norvegicus” to naprawdę kawałek porządnego grania. Być może to jedna z najlepszych płyt całej dekady. Na pewno znakomicie się broni po tych wszystkich latach. Nie ma tu tego słodkiego punkowego pierdzenia z jakiego słynie epoka punka77. Z całym szacunkiem dla takich Buzzcocksów, Vibratorsów czy Undertones, ale czasami ciężko jest przy nich wytrzymać. Nie odmawiam im kultowości, tylko, że przesłuchanie niektórych dokonań w całości do zadań łatwych czasami nie należy. Może, może, jak człowiek pamięta czasy kiedy tak grano, ma wspomnienia, porównanie i wie jaki to był wtedy szok – wtedy może punk77 to inna melodia dla duszy. Ja jednak w tamtych latach nie byłem nawet plemnikiem, więc uczucia mam chłodne. A tymczasem, Dusiciele, którzy wtedy grali niby podobnie, a jednak zupełnie inaczej, wypracowali własny styl, który po dziś dzień sprawia, że w całości można przyjmować ich dokonania bez nerwowego patrzenia się na wolno kręcący się winylowy krążek...
Największy przebój z tego albumu to oczywiście “Peaches”, który to utwór pod względem warstwy tekstowej należy do dzieł, nad których analizą łamią sobie głowy najwięksi znawcy poezji śpiewanej. Nieważne, najważniejsze, że „Walking on the beaches, looking at the peaches”!
Drugą płytą jest “No more heroes”, dla wielu, opus vitae Stranglersów, po którym najlepiej gdyby umarli jak przystało na ludzi, którzy osiągnęli szczyty. Ciekawe jest to, że ta płyta wyszła ledwie kilka miesięcy po debiucie, a dzisiaj zespoły muzyczne latami siedzą w studiach i wypuszczają gnioty... Część nagrań to jeszcze spuścizna po resztkach, które nie zmieściły się na „Rattus...”.
Płyta nie ma chyba żadnego słabego, czy nużącego elementu i podobnie jak poprzedniczka zalicza się do kanonu całych lat 70-tych. Sporo tu różnych dźwięków organów (w tym tych Hammonda), syntezatorów czy innych pianin, co sprawia, że jeszcze trudniej mówić o twórczości jako punk rocku. Równie trudno jest ich zaliczać do post-punka, w sytuacji gdy na całym świecie dopiero wybuchała cała rewolucja 77. W sumie ta płyta to może być dobry ślad dla tych wszystkich, którzy szukając korzeni nurtu wskazują palcami na The Doors. Klasyfikacyjne dywagacje zostawmy jednak ich miłośnikom, najważniejsza jest muzyka.
W sumie to może być dobry trop. Kto wie jakie utwory nagrywałby Jim Morrison, gdyby nie znaleziono go martwego w wannie w Paryżu. Psychodelia wyciekającą z utworu „Peasant in the Big Shitty” jest z pewnością godna samego mistrza. Tutaj również od trzydziestu ponad lat trwają zażarte dysputy co miał na myśli podmiot liryczny.
Potem, jak przystało na wielkiego fana zespołu, zdarzyły im się dwie płyty, których nie mam i ich nie znam. Tak jednak „Raven” jak i „Black and White” są przedstawiane przez znawców jako zniżka formy, chociaż ta ostatnia zaowocowała jednym dziełem – coverem „Walk on by”.

W 1981 wydano „La Folie”, którą to płytę można zaliczyć już śmiało do post-punka, nowej fali, a może nawet i popu. Brzmienie robi się nieznośnie lekkie, chociaż całość broni się jeszcze bardzo dobrze. To po prostu świetny album nagrany przez świetnych muzyków, którym znudziło się krążenie wokół tych samych schematów. Już wcześniej zespół był kurą znoszącą złote jaja, ale podobno wytwórna EMI zażyczyła sobie dodatkowo, żeby Dusiciele nagrali płytę składająca się z samych potencjalnych hitów na listach przebojów. Tak powstało „La Folie”. Sukces był duży i w połowie pewnie był zasługą „Golden Brown”, czyli śmiem twierdzić, czołowego dzieła zespołu.
Zaś motyw z “How to find true love and happiness” zapożyczyło po wielu latach zdaje się, że Gorrilaz.
Poza tymi utworami znalazły się tu nawet “przeboje pościelowe” i zespół śmiało wkroczył na prawdziwe salony muzyczne, żegnając się ze sceną około-punkową. Nie mam wątpliwości, że w tych środowiskach, nienawiść do The Stranglers musiała być wtedy niemała, w końcu wyobrażacie sobie, żeby ktoś z tego klimatu nagrał uwtór taki jak „La Folie” inaczej niż dla zgrywu???
Potem mam znowu dziurę w twórczości w postaci ssyfiastego “Feline”. Następnie jest rok 1984, na festiwalu w Jarocinie gra „Siekiera”, a Dusiciele idą dalej w kierunku pop-artyzmu.

„Aural Sculpture” to ostatnia ich płyta jaką posiadam i znam. Po następne boję się sięgać, chociaż słyszałem, że te najnowsze to powrót do klimatu z końca lat 70-tych.
Nie jest to zły krążek. Jest na nim co prawda kilka irytujących utworów, które po dziś dzień grają radia pokroju Eski czy Zetki. Czyli – kawał popkultury lat 80-tych, klimatu dyskotek, tańców przytulańców. Co ja będę tłumaczył. Sami sobie posłuchajcie – „Skin Deep”, zna każdy. Publika pod sceną kręci niezłe pogo.
Znajdą się jednak i ciekawsze rzeczy. „North winds” to już niemalże cold-wave, nie tylko ze względu na tytuł.
“Uptown” zaś to kawałek energetycznego grania jakim The Stranglers nie raczyli chyba od 1977 roku. Czyli – zawsze coś się znajdzie.
Po tej płycie nastąpiła ciemność. W 1986 roku wyszedł „Dreamtime”, który był takim gniotem, że Dusiciele zamilkli na kilka lat. Paradoksem jest, że to na tym albumie znalazł się pewnie ich największy przebój, czyli „Always the sun”. W zestawieniu hitów lat 80-tych, kto wie, czy ta piosenka nie zajmuje pierwszego miejsca. Umieszczam ją tu wyłącznie jako przestrogę – tak kończą protoplaści punka, gdy mają ponad 40 lat na karku i wielkie kontrakty z wytwórniami do wypełnienia... Geniusze – umierajcie za młodu, póki nie jest za późno!
Może kiedyś zdobędę się, by przesłuchać ten album i kolejne. I wtedy na pewno podzielę się wrażeniami.