poniedziałek, 27 czerwca 2011

czas kiedy nie byłem skinem, ale chciałem nim być część 1

Udało mi się w końcu zalogować. Straciłem dostęp do blogu. Po części to moja wina, bo strasznie dawno się nie logowałem i chyba nieco zapomniałem hasło. Na tyle dawno, że na jednym ze spotkań towarzyskich pewien znajomy w czasie rozmowy powiedział: " wiesz byłem ostatnio na tym blogu Sadata". Trochę mnie to zabolało ale czemu sie dziwić, że nie skojarzył mnie z curvą skoro prawie w ogóle się nie wpisuję.
Po części jednak, moja utrata dostępu do blogu, to wina wszechwładnego google. Skoro łączą w jedno konta na wszystkich swoich produktach. W jakim celu? Tłumaczą, że dla bezpieczeństwa danych i takie tam. Ale chyba wszyscy wiemy, ze to taki mały Matrix. Kontrolują nas. Chcą wiedzieć, jakiej muzyki słuchamy na yt, czego szukamy w wyszukiwarce, na jakich blogach piszemy. Tak, chcą o nas wszystko wiedzieć. Ale co tam, mam i tak fałszywą tożsamość w sieci. Ja to żadnych prawdziwych danych nie daje. A co!!! Kurwa, teraz mam jakieś kłopoty z yt. matrix, mówię wam, po prostu matrix.

Dobra, ponieważ sam nie mam pomysłów, do dodam swoje komentarze do poprzedniego postu Sadata. Skrewdriver. Elektryzująca nazwa. Co prawda ja powiem szczerze, że jakoś specjalnie ruszają mnie tylko wczesne piosenki Śrubokrętów, jak chociażby ten hymn pokoleniowy



Punk as fuck, że tak powiem

Ja w odróżnieniu od Sadata w podstawówce nie byłem skinem, ani zły ani dobry. W ogóle nie byłem skinem, punkiem, kibolem ani nikim takim. Świat subkultur stanął dla mnie dopero otworem w szkole średniej, gdzie byłem metalem. Kudłatym, pryszczaty i w okularach ale metalem. Jednakże dźwięki dobrego RAC'u są mi znane od dawien. czy to od kolegów metalowców, który twierdzili że satanizm, pogaństwo oraz darwinizm społeczny mają dużo ze sobą wspólnego i raczyli mnie takimi melodiami:

Ach, ta szalona młodość. Miałem kolegę, który obok eleganckiego plakatu Venom "Welcome to hell" miał powieszony nie mniej elegancki plakat nordyckiego Waffen SS


















takie zainteresowania miała młodzież w szkolna w drugiej połowie lat 90.

Ciąg dalszy wspomnień nastąpi...... o ile matrix mnie nie zablokuje.

czwartek, 16 czerwca 2011

Tydzień, w którym byłem Złym Skinem

Mój pierwszy kontakt ze Skrewdriverem to rok bodaj 1995. Byłem wtedy złym skinheadem w okrągłych okularach godnych Johna Lennona i lasem pryszczy, z których widać było czasem moją twarz. Po obejrzeniu z kolegami „Romper Stomper” postanowiliśmy zostać piewcami białej strony mocy. Początki zawsze są trudne. Zacznijmy od tego, że w naszej okolicy nie mieszkali żadni azjaci, a to ich dzielnie lał po mordach Russel Crowe w tym filmie. Po konsultacjach doszliśmy do wniosku, że zasadniczo, lać możemy też innych, najlepiej brudasów. Marzył nam się chociaż jeden, mały murzynek, ale niestety. Tych za wiele dookoła nie było. Zawsze można było pogrillować z punkowcami, ale ich ganianie było o tyle niebezpieczne, że było ich od nas więcej, byli więksi i silniejsi jak przystało na chłopaków kiblujących w ósmej klasie po raz drugi, tudzież trzeci. Wyżywaliśmy się więc na młodszych i mniejszych od nas, których na szczęście nigdy nie brakowało pod ręką. Tych bardziej smagłych nazywaliśmy Cyganami i przekopywaliśmy na glanach, które kupili nam rodzice, bo „do takich butów śnieg nigdy nie napada”. Mieliśmy czerwone szelki, nosiliśmy koszule, co bardzo podobało się tępym nauczycielom, którzy mylnie brali nas za prymusów. Witaliśmy się rzymskim pozdrowieniem, słuchaliśmy taśmy z nagranymi kawałkami Śrubokręta, oczywiście nic nie rozumiejąc z warstwy tekstowej. Młodsze klasy widząc nas uciekały w popłochu. Co rozsądniejsze jednostki salutowały nam, jednak dla porządku oni też wyłapywali profilaktyczne kopy. To były wspaniałe czasy. W skinheadowym commando byłem mniej więcej przez tydzień, potem mi się znudziło i zostałem punkiem, albo rapowcem i sam stałem się obiektem ataków złych skinów. Nie pamiętam już dokładnie w jakiej kolejności. Moi koledzy tak łatwo się nie poddali, pamiętam nawet, że kilku z nich spotykało się na mityngach białej rasy prowadzonych przez TW Tejkowskiego. Herszt szkolnej bandy był moim dobrym przyjacielem i czasami litował się nade mną, szczędząc mi dalszych kuksańców. To był dobry chłopak, ciekawe co teraz robi... Pytanie retoryczne brzmi – czy dzisiejsze pokolenie dzieciaków będzie miało takie wspomnienia?



Wszystko to stanęło mi przed oczyma, gdy do moich rąk trafiło CD Skrewdrivera. Moje pierwsze w życiu! Próbowałem kiedyś obejrzeć „Romper Stomper”, ale nie byłem pewien jak na mnie zadziała. A co jeżeli znowu zapragnę zostać złym skinem? Czy w mojej pracy zrozumieją moje poglądy i czy uda mi się powstrzymać złego Sadata przed ponownym wejściem na ścieżkę walki o Białą Dominację? Na szczęście, słuchanie muzyki tak na mnie nie działa, chociaż nigdy nie wiadomo. Podobno z byciem skinem jest jak z alkoholizmem. Możesz przez lata nie pić i zapomnieć o epizodzie, a pewnego dnia, poczujesz smak wódki w ustach i budzisz się dekadę potem zarzygany śpiąc w kartonie pod mostem.

„Hail the new dawn” to jedna z ich najlepszych muzycznie płyt i chyba ostatnia, w której dźwięki dominują nad przekazem tekstowym. Zaczynali jako cover band bodaj Rolling Stonesów i słychać wyraźnie ich korzenie. Jest tu nadal sporo punka. Do tego dużo ciągot w kierunku klasycznego rocka, blues rocka i innych nieprawomyślnych dewiacji. Od czasu do czasu przebije się coś stricte oi-owego, czy punkowego. Ot, nazywa się to chyba Rock Against Communism i przypomina pojemny worek, do którego zmieści się wiele, byle miało odpowiedni sznyt ideologiczny. Słucha się miło, ale nie jestem pewien czy z szacunku do Skrewdrivera moja przygoda z ich muzyką nie powinną zacząć oraz skończyć się na tym krążku. Inne naprawdę mogą obudzić Złego Sadata...


“Hail the new dawn”


“Tommorow belongs to me”, czyli … cover piosenki z “Kabaretu” - http://www.youtube.com/watch?v=bs5bnVoZK4Q

Acha. Wpis nie ma na celu propagowanie żadnej ideologii i ma zabarwienie refleksyjno-wspomnieniowe, które nie podpada pod naruszenie żadnego paragrafu.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Charlie Sheen ukradł moje życie

Normalnie to mam alergiczną wręcz awersję do wszelkich amerykańskich seriali komediowych, a do sitcomów to już w szczególności. Po pierwsze, od dawna toczy je straszna choroba poprawności politycznej, która nie pozwala pokazać życia takim jako ono jest, oferując w zamian sztuczną i lukrowaną post-rzeczywistość. Po drugie, rzadko bywa tam coś zabawnego. No i ten śmiech z taśmy, który wskazuje debilom, w którym momencie było coś godnego salwy rechotu. Kiedy byłem młodym człowiekiem i gówno o świecie jeszcze wiedziałem, wpadałem przez to w depresję. Nigdy nie śmieszyło mnie to co powinno. Rodzice obawali się, że może to być pierwszy objaw tępoty umysłowej i zwolnionego zapłonu. Moją przyszłość widziano już w policji, tudzież w ABW, ale na szczęście okazało się, że mam nieco wyższe predyspozycje i Bóg ma wobec mnie inne plany. A że nie byłem zsychronizowany ze śmiechem w „Alfie”? Cóż, to nie ja byłem trefny, tylko cały świat dookoła śmieje się z chuj wie czego.

Ten stan rzeczy nie zmieniał się przez dekady (całe dwie). Aż w końcu trafiłem przypadkowo na serial o którym dzisiaj mowa. Na samym początku byłem nim zdegustowany. W latach 90-tych w telewizji zamęczano nas „Pełną Chatą”, w której trzech facetów o semickiej urodzie (ja nic nie sugeruję) wychowywało dzieci w modelu odbiegającym od planów Matki Natury.

Słabe to było strasznie i promowało pedalizm na równi z pedofilią. Gdy zobaczyłem niemal kalkę tego pomysłu, pierwszym odruchem było nerwowe szukanie pilota. Potem jakoś poszło z górki, no i obecnie muszę przyznać, że „Dwóch i pół” to jedyny sitcom godny białego człowieka.

Można sobie pisać co się chce, ale to Charlie Sheen jest motorem napędowym tego fenomenu. Co prawda, pozostałe postaci też są barwne, ale umówmy się co do jednego – powód dla którego normalny, zdrowy mężczyzna ogląda serial, do którego podkłada się taśmę ze śmiechem grubych amerykanów, to ta zapijaczona i zaćpana świnia. Któż z nas nie chciałby choć na chwilę być taki jak on? Bogaty, ale daleki od zapracowania. Beztroski, ale zawsze spadający na cztery łapy. Rozchwytywany przez kobiety, chociaż daleki od bycia interesującym. Zdolny, choć upadły anioł, unikający jakiegokolwiek zaangażowania. Serialowy Charlie ma ponad czterdzieści lat, chodzi w szortach i „kręglowych” koszulach, zmienia kobiety w sposób który zawstydza Jamesa Bonda i w ciągu jednego odcinka wypija tyle alkoholu co my szaraczki przed telewizorem w ciągu miesiąca. Nie będzie tajemnica jak powiem, że zerkam z zazdrością na ekran, zastanawiając się czemu ten Sheen odgrywa moje niedoszłe życie i co w nim poszło źle, że nie zostałem w końcu alkoholikiem z domem na plaży w Malibu.

Żeby zobaczyć jeden z lepszych momentów, w którym to pokazany jest występ zapijaczonego artysty spiewającego dzieciom piosenkę o cycuszkach (Bill Cosby się chyba w grobie przewraca), trzeba sobie kliknąć tutaj - http://www.youtube.com/watch?v=iah1ywAg6C4 .

Co prawda Charlie w ostatnim sezonie osiągnął już szczyt przećpania i zachlania, więc zapewne niebawem na świecie będziemy mieli jednego członka rodziny Estevezów mniej. Szkoda, bo zacny to w sumie aktor i jeden z symboli mojego dzieciństwa za sprawą „Wall Street”, „Plutonu”, no i „Hot Shoots 1&2”. Ale fajnie, że dali mu pić i ćpać na planie serialu, a co więcej, płacili mu jeszcze za to rekordowo wysokie gaże!

Podoba mi się ten odmienny trend zauważalny w serialach komediowych w ostatnich latach. Musi być w tym jakiś żydowski spisek, tak swoją drogą, więc polecam oglądanie w małych dawkach i konsultowanie się z lekarzem bądź farmaceutą.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Pora na nową epidemię, czyli co rok to samo

Szkoda, że nie mam obecnie zbyt wiele czasu i weny twórczej, albowiem dookoła nas dzieje się tyle ciekawych rzeczy, które można by wyśmiać. Jak co roku, świat drży przed kolejną śmiertelną chorobą. Scenariusz już dobrze znany, tyle, że obecnie mamy bakterię a nie wirusa. Pewnie w kolejną świńską, kurzą albo chomiczą grypę nikt by już nie uwierzył, więc na arenę weszły pałeczki coli, czy jakoś tak. Do tej pory zdążyły zamordować więcej Niemców niż udało się zabić bohaterskim Czechom podczas II Wojny Światowej. Kilka tysięcy osób choruje i co chwila pojawiają się informacje o nowych zakażeniach oraz nowych tropach do źródła owej epidemii. Czy raczej – dezinformacje, bo w tym wszystkim przecież nie chodzi o nic innego jak zamieszanie szarym masom w głowach. Media, owi pożyteczni idioci, mają o czym pisać i nikt nawet nie zorientował się, że weszliśmy w sezon (nomen omen) ogórkowy. Za chwilę pojawi się cudowna szczepionka i miliony ludzi znowu wydadzą ciężko zarobione pieniądze zabezpieczając się przed współczesną dżumą. Ludzkość znowu zostanie uratowana od zagłady.

Jakoś nikt z poważnych specjalistów nie poddaje w wątpliwość tego, że ostatnio mamy istny wysyp kolejnych ataków śmiertelnych mikrobów. No ja rozumiem, raz, dwa na wiek. Ale co roku? Kto jeszcze jest w stanie uwierzyć w to, że to przypadek? Zrządzenie losu i kaprys Matki Natury? Zemsta za zatruwanie powietrza i konsumpcję plastiku? Czy Ziemia, niczym organizm, wydała wojnę pasożytom, którzy wwiercają się w jej ciało w poszukiwaniu życiodajnych soków?

Na biologii to ja się zupełnie nie znam i zawsze miałem problem z zapamiętaniem czy człowiek posiada dwie nerki czy dwie wątroby. Ale coś nie wydaje mi się, żeby nagle teraz, gdy świat trawi kryzys finansowy, mikroby zaczęły tworzyć śmiertelne mezalianse, łącząc się w sposób nieznany wcześniej. Ku radości koncernów farmaceutycznych, które za chwilę krzykną „Eureka!” i wyciągną rękę po nasze pieniądze. Bohaterskie i odpowiedzialne rządy nabędą lekarstwa dla swoich poddanych, w akcie zadowolenia, oddamy na nich swoje głosy i nawet nie pomyślimy, że metalowa obroża na naszych szyjach właśnie zacisnęła się o jedną dziurkę mocniej. A ułuda wolności trwać będzie dalej, ku radości niektórych półgłówków.

A najdziwniejsze jest to, że to wszystko napisałem z pozycji konserwatywnego liberała gospodarczego, który ponad wszystko ceni kapitalizm oraz wolność w sferze ekonomii. Tyle że w zdrowym, XIX wiecznym wydaniu, kiedy to jednostka jeszcze coś mogła w starciu z bezosobowymi koncernami i ich mackami. Myślę, że nadejdzie już niebawem czas gdy poleje się korporacyjna krew i mam jedynie nadzieję, że do tej pory będę stał po właściwej stronie barykady w walce o wolność.

Na otarcie łez, kilka punkowych klasyków, którymi ostatnio zamęczam się w pracy oraz w domu planując jak obalić porządek świata OCZYWIŚCIE LEGALNYMI METODAMI TAKIMI JAK MANIFESTACJA, AKCJA PROTESTACYJNA, SPOŁECZNA INICJATYWA USTAWODAWCZA ORAZ OCZYWIŚCIE WYBORY.


The Dead Boys – Sonic Reducer.


The Stiff Littler Fingers – Suspect Device.


Peter and the Test Tube Babies – Banned from the pubs.