Normalnie to mam alergiczną wręcz awersję do wszelkich amerykańskich seriali komediowych, a do sitcomów to już w szczególności. Po pierwsze, od dawna toczy je straszna choroba poprawności politycznej, która nie pozwala pokazać życia takim jako ono jest, oferując w zamian sztuczną i lukrowaną post-rzeczywistość. Po drugie, rzadko bywa tam coś zabawnego. No i ten śmiech z taśmy, który wskazuje debilom, w którym momencie było coś godnego salwy rechotu. Kiedy byłem młodym człowiekiem i gówno o świecie jeszcze wiedziałem, wpadałem przez to w depresję. Nigdy nie śmieszyło mnie to co powinno. Rodzice obawali się, że może to być pierwszy objaw tępoty umysłowej i zwolnionego zapłonu. Moją przyszłość widziano już w policji, tudzież w ABW, ale na szczęście okazało się, że mam nieco wyższe predyspozycje i Bóg ma wobec mnie inne plany. A że nie byłem zsychronizowany ze śmiechem w „Alfie”? Cóż, to nie ja byłem trefny, tylko cały świat dookoła śmieje się z chuj wie czego.
Ten stan rzeczy nie zmieniał się przez dekady (całe dwie). Aż w końcu trafiłem przypadkowo na serial o którym dzisiaj mowa. Na samym początku byłem nim zdegustowany. W latach 90-tych w telewizji zamęczano nas „Pełną Chatą”, w której trzech facetów o semickiej urodzie (ja nic nie sugeruję) wychowywało dzieci w modelu odbiegającym od planów Matki Natury.

Słabe to było strasznie i promowało pedalizm na równi z pedofilią. Gdy zobaczyłem niemal kalkę tego pomysłu, pierwszym odruchem było nerwowe szukanie pilota. Potem jakoś poszło z górki, no i obecnie muszę przyznać, że „Dwóch i pół” to jedyny sitcom godny białego człowieka.

Można sobie pisać co się chce, ale to Charlie Sheen jest motorem napędowym tego fenomenu. Co prawda, pozostałe postaci też są barwne, ale umówmy się co do jednego – powód dla którego normalny, zdrowy mężczyzna ogląda serial, do którego podkłada się taśmę ze śmiechem grubych amerykanów, to ta zapijaczona i zaćpana świnia. Któż z nas nie chciałby choć na chwilę być taki jak on? Bogaty, ale daleki od zapracowania. Beztroski, ale zawsze spadający na cztery łapy. Rozchwytywany przez kobiety, chociaż daleki od bycia interesującym. Zdolny, choć upadły anioł, unikający jakiegokolwiek zaangażowania. Serialowy Charlie ma ponad czterdzieści lat, chodzi w szortach i „kręglowych” koszulach, zmienia kobiety w sposób który zawstydza Jamesa Bonda i w ciągu jednego odcinka wypija tyle alkoholu co my szaraczki przed telewizorem w ciągu miesiąca. Nie będzie tajemnica jak powiem, że zerkam z zazdrością na ekran, zastanawiając się czemu ten Sheen odgrywa moje niedoszłe życie i co w nim poszło źle, że nie zostałem w końcu alkoholikiem z domem na plaży w Malibu.
Żeby zobaczyć jeden z lepszych momentów, w którym to pokazany jest występ zapijaczonego artysty spiewającego dzieciom piosenkę o cycuszkach (Bill Cosby się chyba w grobie przewraca), trzeba sobie kliknąć tutaj - http://www.youtube.com/watch?v=iah1ywAg6C4 .
Co prawda Charlie w ostatnim sezonie osiągnął już szczyt przećpania i zachlania, więc zapewne niebawem na świecie będziemy mieli jednego członka rodziny Estevezów mniej. Szkoda, bo zacny to w sumie aktor i jeden z symboli mojego dzieciństwa za sprawą „Wall Street”, „Plutonu”, no i „Hot Shoots 1&2”. Ale fajnie, że dali mu pić i ćpać na planie serialu, a co więcej, płacili mu jeszcze za to rekordowo wysokie gaże!
Podoba mi się ten odmienny trend zauważalny w serialach komediowych w ostatnich latach. Musi być w tym jakiś żydowski spisek, tak swoją drogą, więc polecam oglądanie w małych dawkach i konsultowanie się z lekarzem bądź farmaceutą.