czwartek, 16 czerwca 2011

Tydzień, w którym byłem Złym Skinem

Mój pierwszy kontakt ze Skrewdriverem to rok bodaj 1995. Byłem wtedy złym skinheadem w okrągłych okularach godnych Johna Lennona i lasem pryszczy, z których widać było czasem moją twarz. Po obejrzeniu z kolegami „Romper Stomper” postanowiliśmy zostać piewcami białej strony mocy. Początki zawsze są trudne. Zacznijmy od tego, że w naszej okolicy nie mieszkali żadni azjaci, a to ich dzielnie lał po mordach Russel Crowe w tym filmie. Po konsultacjach doszliśmy do wniosku, że zasadniczo, lać możemy też innych, najlepiej brudasów. Marzył nam się chociaż jeden, mały murzynek, ale niestety. Tych za wiele dookoła nie było. Zawsze można było pogrillować z punkowcami, ale ich ganianie było o tyle niebezpieczne, że było ich od nas więcej, byli więksi i silniejsi jak przystało na chłopaków kiblujących w ósmej klasie po raz drugi, tudzież trzeci. Wyżywaliśmy się więc na młodszych i mniejszych od nas, których na szczęście nigdy nie brakowało pod ręką. Tych bardziej smagłych nazywaliśmy Cyganami i przekopywaliśmy na glanach, które kupili nam rodzice, bo „do takich butów śnieg nigdy nie napada”. Mieliśmy czerwone szelki, nosiliśmy koszule, co bardzo podobało się tępym nauczycielom, którzy mylnie brali nas za prymusów. Witaliśmy się rzymskim pozdrowieniem, słuchaliśmy taśmy z nagranymi kawałkami Śrubokręta, oczywiście nic nie rozumiejąc z warstwy tekstowej. Młodsze klasy widząc nas uciekały w popłochu. Co rozsądniejsze jednostki salutowały nam, jednak dla porządku oni też wyłapywali profilaktyczne kopy. To były wspaniałe czasy. W skinheadowym commando byłem mniej więcej przez tydzień, potem mi się znudziło i zostałem punkiem, albo rapowcem i sam stałem się obiektem ataków złych skinów. Nie pamiętam już dokładnie w jakiej kolejności. Moi koledzy tak łatwo się nie poddali, pamiętam nawet, że kilku z nich spotykało się na mityngach białej rasy prowadzonych przez TW Tejkowskiego. Herszt szkolnej bandy był moim dobrym przyjacielem i czasami litował się nade mną, szczędząc mi dalszych kuksańców. To był dobry chłopak, ciekawe co teraz robi... Pytanie retoryczne brzmi – czy dzisiejsze pokolenie dzieciaków będzie miało takie wspomnienia?



Wszystko to stanęło mi przed oczyma, gdy do moich rąk trafiło CD Skrewdrivera. Moje pierwsze w życiu! Próbowałem kiedyś obejrzeć „Romper Stomper”, ale nie byłem pewien jak na mnie zadziała. A co jeżeli znowu zapragnę zostać złym skinem? Czy w mojej pracy zrozumieją moje poglądy i czy uda mi się powstrzymać złego Sadata przed ponownym wejściem na ścieżkę walki o Białą Dominację? Na szczęście, słuchanie muzyki tak na mnie nie działa, chociaż nigdy nie wiadomo. Podobno z byciem skinem jest jak z alkoholizmem. Możesz przez lata nie pić i zapomnieć o epizodzie, a pewnego dnia, poczujesz smak wódki w ustach i budzisz się dekadę potem zarzygany śpiąc w kartonie pod mostem.

„Hail the new dawn” to jedna z ich najlepszych muzycznie płyt i chyba ostatnia, w której dźwięki dominują nad przekazem tekstowym. Zaczynali jako cover band bodaj Rolling Stonesów i słychać wyraźnie ich korzenie. Jest tu nadal sporo punka. Do tego dużo ciągot w kierunku klasycznego rocka, blues rocka i innych nieprawomyślnych dewiacji. Od czasu do czasu przebije się coś stricte oi-owego, czy punkowego. Ot, nazywa się to chyba Rock Against Communism i przypomina pojemny worek, do którego zmieści się wiele, byle miało odpowiedni sznyt ideologiczny. Słucha się miło, ale nie jestem pewien czy z szacunku do Skrewdrivera moja przygoda z ich muzyką nie powinną zacząć oraz skończyć się na tym krążku. Inne naprawdę mogą obudzić Złego Sadata...


“Hail the new dawn”


“Tommorow belongs to me”, czyli … cover piosenki z “Kabaretu” - http://www.youtube.com/watch?v=bs5bnVoZK4Q

Acha. Wpis nie ma na celu propagowanie żadnej ideologii i ma zabarwienie refleksyjno-wspomnieniowe, które nie podpada pod naruszenie żadnego paragrafu.