Słucham sobie „nowych” płyt Hanka III Williamsa (tych z września, ale to dla mnie i tak świeże bułeczki) i myślę, że byłoby warto poświęcić im więcej niż kilka zdań ostatnio. Im dłużej je znam, tym bardziej mi się podobają obie. „Ghost to a Ghost” jest świetna, ale „Gutter Town”, o ile człowiek oswoi się z tym, że to psychodeliczne hillbilly&outlaw country, robi wrażenie jeszcze mocniejsze. No właśnie, słowo klucz to „wrażenie”. Dawno już nie słyszałem takiej płyty, która pozostawiałaby po sobie ślad na psychice tej wielkości. Mrok i zło sączą się z niektórych utworów, spływając wprost do serc słuchaczy. I zostają tam na długo, dopóki nie wypłucze się ich porządną porcją whisky. Nawet wesołe i skoczne przerywniki brzmią niczym opętańcze zaklinanie nieuchronnego. Hank na zmianę, to nas straszy, to nasz zamęcza upiornie zrzędliwą manierą godnej knajpy gdzieś na końcu świata. Ponad godzina muzyki to jak wyprawa w dzikie lasy Montany, w potłuczonym pick-upie bez świateł, starą strzelbą z ostatnim nabojem i skulonym ze strachu psem pod siedzeniem. O utworze poniżej (polecam posłuchać wieczorem, najlepiej na słuchawkach i w samotności) jeden z anonimowych internautów napisał tak:
“well you get back up in these hills like i live in and you see some weird shit and you stay out of them hollows if you dont know what ya doin you wont be coming back out some off the wall people back there”
Ponoć Hank uwolnił się od wiszącego nad nim kontaktu z poprzednią wywtórnią i pod własnym labelem w końcu może tworzyć taką muzykę jaką chce. Chociaż nienawidzę wszelkich „concept albumów”, te dwa pokazują, że nie tylko świat country&western jeszcze o Trzecim usłyszy.
środa, 14 marca 2012
wtorek, 13 marca 2012
Dzieci Tuska, czyli emerytalny Mad Max
Dziwna atmosfera panuje ostatnio na naszej zielonej wyspie dobrobytu i szczęśliwości. Mamy przecież piękne stadiony, sprawny rząd odnoszący sukces za sukcesem, wzrost gospodarczy wypracowany rękami samego Donalda, ale to wszystko przesłania nam ponura wizja przyszłości rodem z post-apokaliptycznego sci-fi. Jest nas coraz mniej, nas Polaków i wszyscy dookoła krzyczą niczym pedofile – dzieci, dzieci, dajcie nam więcej dzieci!
To już nie te czasy, kiedy oskarżało się żydów o robienie macy z noworodków, ale przyznać trzeba, sytuacja jest co najmniej dwuznaczna i brzydko pachnie kilkoma paragrafami w kodeksie karnym. To, że przyrost naturalny jest u nas ujemny, to żadna niespodzianka od dłuższego czasu. Polityka pro-rodzinna wszystkich rządów (począwszy od czasów Króla Stasia niemalże) istnieje jedynie w wymiarze dogmatów zapisanych na papierze, a praktykę można streścić w jednym, niewypowiedzianym nigdy, haśle – ruchajcie się, kurwa mać! Przecież władza potrzebuje kolejnych pokoleń poddanych, a ZUS łaknie nowych niewolniczych rąk do tego, by generować kolejne straty i przeżuwać nasze składki! Ambicją każdego rządu, niezależnie czy jest to rząd demokratyczny czy totalitarny, jest rozrost swego Imperium. Tak więc, ruchajmy się!
Trochę to jednak wszystko niesmaczne. Po pierwsze, prozaiczna sprawa taka jak to, że na chuj się „władza” wpierdala w prywatne, imtymne życie obywateli. Zapewne są jakieś magiczne przyczyny dla których dzieci rodzi się coraz mniej. Ot, może, chodzi o problemy mieszkaniowe? Albo z pracą? Albo jedno i drugie. A może to, że człowiek sobie myśli – czy jest sens płodzić młodego człowieka, który będzie przez pół życia wpierdalał sól przemysłową zamiast spożywczej, a na koniec usłyszy, że w sumie to jest to zdrowe i pożywne? W tym kraju noworodek to statystyczny numerek w ZUS-ie, przyszły niewolnik systemu i tu przechodzimy do sedna sprawy.
Już mnie lesby i pedały od dekad wkurwiają, gdy krzyczą o swoim „prawie do adopcji”. Wyciągają ręce w kierunku biednych dzieci, a wszyscy dookoła próbują nam wmówić, że ktokolwiek posiada jakiekolwiek do nich prawa. Otóż, drogie matołki, to co najwyżej owe dzieci posiadają uprawnienie do bycia adoptowanymi, a Wy, podobnie jak reszta heteroseksualnej hołoty, możecie jedynie ubiegać się o zostanie rodzicem. Zwisa mi czy dziecko takie wychowane zostanie przez ludzi normalnych czy spedalonych. Ale szlag mnie trafia gdy widzę jak ta kwestia staje się tematem dyskursu społecznego, a samo dziecko z podmiotu staje się przedmiotem. Z systemem emerytalnym jest dokładnie tak samo. Ma być więcej dzieci, żebyśmy my, za kilkadziesiąt lat, starzy i zgorzkniali, mogli wysysać z nich owoce ich własnej pracy. Czy to się różni od robienia macy z noworodków, ja się pytam? Mówiąc wprost – potrzebujemy niewolników i znajdujemy ich w przyszłości. Sprytne i przerażające, niczym emerytalny Mad Max.
„Zabawne” jest to, że całe te nawoływanie do rodzenia dzieci odbywa się w kraju, którego ca. 13% dorosłych obywateli jest bezrobotnych, a dobre kilkadziesiąt procent kolejnych pracuje za groszowe stawki, odprowadzając groszowe składki na groszową, bądź żadną przyszłość. Wiadomo, że pośród nich jest wielu ludzi, którzy kopią rowy, bo to jedyna robota, która nie przeszkadza w piciu wódki i biciu konkubiny, ale nie wierzę, że nie kryje się tam żaden potencjał. Czy naprawdę musimy przejmować się spadającą liczbą pogłowią, kiedy żyjemy w społeczeństwie, które nie wykorzystuje ogromnej części swoich możliwości produkcyjnych? Przecież to są kurwa te Wasze „dzieci”, tylko już odchowane i gotowe do łożenia na ZUS. Ha, to pytanie retoryczne. Oczywiście, że musimy, bo po pierwsze, po co działać teraz, skoro można bajdurzyć o przyszłości, a po drugie, lepiej być premierem kraju, który ma 40 milionów obywateli (chuj, że częściowo bezrobotnych) niż 35 milionów ale za to z bezrobociem frykcyjnym, bądź niższym od dwucyfrowych standardów. Bo na całym świecie władza jest taka sama – sięga po więcej, sciskając coraz słabiej.
To już nie te czasy, kiedy oskarżało się żydów o robienie macy z noworodków, ale przyznać trzeba, sytuacja jest co najmniej dwuznaczna i brzydko pachnie kilkoma paragrafami w kodeksie karnym. To, że przyrost naturalny jest u nas ujemny, to żadna niespodzianka od dłuższego czasu. Polityka pro-rodzinna wszystkich rządów (począwszy od czasów Króla Stasia niemalże) istnieje jedynie w wymiarze dogmatów zapisanych na papierze, a praktykę można streścić w jednym, niewypowiedzianym nigdy, haśle – ruchajcie się, kurwa mać! Przecież władza potrzebuje kolejnych pokoleń poddanych, a ZUS łaknie nowych niewolniczych rąk do tego, by generować kolejne straty i przeżuwać nasze składki! Ambicją każdego rządu, niezależnie czy jest to rząd demokratyczny czy totalitarny, jest rozrost swego Imperium. Tak więc, ruchajmy się!
Trochę to jednak wszystko niesmaczne. Po pierwsze, prozaiczna sprawa taka jak to, że na chuj się „władza” wpierdala w prywatne, imtymne życie obywateli. Zapewne są jakieś magiczne przyczyny dla których dzieci rodzi się coraz mniej. Ot, może, chodzi o problemy mieszkaniowe? Albo z pracą? Albo jedno i drugie. A może to, że człowiek sobie myśli – czy jest sens płodzić młodego człowieka, który będzie przez pół życia wpierdalał sól przemysłową zamiast spożywczej, a na koniec usłyszy, że w sumie to jest to zdrowe i pożywne? W tym kraju noworodek to statystyczny numerek w ZUS-ie, przyszły niewolnik systemu i tu przechodzimy do sedna sprawy.
Już mnie lesby i pedały od dekad wkurwiają, gdy krzyczą o swoim „prawie do adopcji”. Wyciągają ręce w kierunku biednych dzieci, a wszyscy dookoła próbują nam wmówić, że ktokolwiek posiada jakiekolwiek do nich prawa. Otóż, drogie matołki, to co najwyżej owe dzieci posiadają uprawnienie do bycia adoptowanymi, a Wy, podobnie jak reszta heteroseksualnej hołoty, możecie jedynie ubiegać się o zostanie rodzicem. Zwisa mi czy dziecko takie wychowane zostanie przez ludzi normalnych czy spedalonych. Ale szlag mnie trafia gdy widzę jak ta kwestia staje się tematem dyskursu społecznego, a samo dziecko z podmiotu staje się przedmiotem. Z systemem emerytalnym jest dokładnie tak samo. Ma być więcej dzieci, żebyśmy my, za kilkadziesiąt lat, starzy i zgorzkniali, mogli wysysać z nich owoce ich własnej pracy. Czy to się różni od robienia macy z noworodków, ja się pytam? Mówiąc wprost – potrzebujemy niewolników i znajdujemy ich w przyszłości. Sprytne i przerażające, niczym emerytalny Mad Max.
„Zabawne” jest to, że całe te nawoływanie do rodzenia dzieci odbywa się w kraju, którego ca. 13% dorosłych obywateli jest bezrobotnych, a dobre kilkadziesiąt procent kolejnych pracuje za groszowe stawki, odprowadzając groszowe składki na groszową, bądź żadną przyszłość. Wiadomo, że pośród nich jest wielu ludzi, którzy kopią rowy, bo to jedyna robota, która nie przeszkadza w piciu wódki i biciu konkubiny, ale nie wierzę, że nie kryje się tam żaden potencjał. Czy naprawdę musimy przejmować się spadającą liczbą pogłowią, kiedy żyjemy w społeczeństwie, które nie wykorzystuje ogromnej części swoich możliwości produkcyjnych? Przecież to są kurwa te Wasze „dzieci”, tylko już odchowane i gotowe do łożenia na ZUS. Ha, to pytanie retoryczne. Oczywiście, że musimy, bo po pierwsze, po co działać teraz, skoro można bajdurzyć o przyszłości, a po drugie, lepiej być premierem kraju, który ma 40 milionów obywateli (chuj, że częściowo bezrobotnych) niż 35 milionów ale za to z bezrobociem frykcyjnym, bądź niższym od dwucyfrowych standardów. Bo na całym świecie władza jest taka sama – sięga po więcej, sciskając coraz słabiej.
piątek, 9 marca 2012
Atomowe grzyby nad Shiraz, czyli semici o muzyce
Dzisiaj wyjątkowo, nie o polityce czy piłce, a o muzyce. Co za niespodzianka, od zawsze piszemy wyłącznie o tych trzech rzeczach, no czasami jeszcze o Żydach, bo ze święcą szukać bardziej pro-semickiego bloga w tym zaściankowym kraju. Trzymamy za powodzenie sprawy żydowskiej i nie możemy doczekać się kiedy nad dawnymi winnicami w Shiraz rozbłyśnie pomarańczowy atomowy grzyb zagłady. No, jeszcze wspieramy kwestię afrykanerską, ale to nie tym razem, muszą sobie poradzić chwilowo bez nas, tam hen w Kapsztadzie.

Nie od dzisiaj wiadomo, że lubię dobre hardcorowe pierdolnięcie i w sumie, czego się nie dotknę z tego gatunku, to od razu męczę i słucham do upadłego. Niedawno przyszła pora na sympatycznych panów z Bostonu, którzy od 1994 roku, z przerwami, grają pod nazwą Blood for Blood. Po przesłuchaniu jednej płyty, już wiem, że będę polował na całą resztę, nie wie jedynie o tym moja narzeczona, ale ona nie czyta moich wypocin, więc to będzie nasza słodka tajemnica. A wydawać jest na co, co prawda samych nagrań może wiele nie ma, ale jakościowo, trzeba przyznać, jest to ekstraklasa chamówy, zaraz obok Sheer Terror. Aż trudno uwierzyć, że z taką energią grać może zespół, który nie posiada na okładce płyt ani jednego buldoga, co jak na hardcore jest sporym odstępstwem od zasad wydawałoby się niezmiennych.
Z muzycznych nowości to warto jeszcze wspomnieć o kolejnej płycie Hanka III Williamsa. Kolejnej czyli której? Ponoć siódmej, ale wuj w sumie wie. Nagrania ujrzały światło dzienne we wrześniu i są to dwie płyty. Żeby było śmieszniej, tego samego dnia, Hank wydał jeszcze dwie inne płyty, z czego jedna to powrót do jego „metalowych” korzeni. Jak tak dalej pójdzie z jego płodnością, to zbieranie jego nagrań będzie równie wielkim wyzwaniem co kolekcjonowanie płyt Johnny’ego Casha.
Tak czy owak, Ghost to a ghost/Gutter town to solidny materiał dla prawdziwego miłośnika cajun i outlaw country, czego najlepszą reklamą niech będzie kawałek poniżej, dźwięczący w uszach jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego akordu (na płycie znajduje się nieco inna wersja, akustyczna). Jeżeli ktoś to słysząc nie chce wejść na konia i pojechać w kierunku zachodzącego słońca, to jest po prostu pedałem.

Nie od dzisiaj wiadomo, że lubię dobre hardcorowe pierdolnięcie i w sumie, czego się nie dotknę z tego gatunku, to od razu męczę i słucham do upadłego. Niedawno przyszła pora na sympatycznych panów z Bostonu, którzy od 1994 roku, z przerwami, grają pod nazwą Blood for Blood. Po przesłuchaniu jednej płyty, już wiem, że będę polował na całą resztę, nie wie jedynie o tym moja narzeczona, ale ona nie czyta moich wypocin, więc to będzie nasza słodka tajemnica. A wydawać jest na co, co prawda samych nagrań może wiele nie ma, ale jakościowo, trzeba przyznać, jest to ekstraklasa chamówy, zaraz obok Sheer Terror. Aż trudno uwierzyć, że z taką energią grać może zespół, który nie posiada na okładce płyt ani jednego buldoga, co jak na hardcore jest sporym odstępstwem od zasad wydawałoby się niezmiennych.
Z muzycznych nowości to warto jeszcze wspomnieć o kolejnej płycie Hanka III Williamsa. Kolejnej czyli której? Ponoć siódmej, ale wuj w sumie wie. Nagrania ujrzały światło dzienne we wrześniu i są to dwie płyty. Żeby było śmieszniej, tego samego dnia, Hank wydał jeszcze dwie inne płyty, z czego jedna to powrót do jego „metalowych” korzeni. Jak tak dalej pójdzie z jego płodnością, to zbieranie jego nagrań będzie równie wielkim wyzwaniem co kolekcjonowanie płyt Johnny’ego Casha.
Tak czy owak, Ghost to a ghost/Gutter town to solidny materiał dla prawdziwego miłośnika cajun i outlaw country, czego najlepszą reklamą niech będzie kawałek poniżej, dźwięczący w uszach jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego akordu (na płycie znajduje się nieco inna wersja, akustyczna). Jeżeli ktoś to słysząc nie chce wejść na konia i pojechać w kierunku zachodzącego słońca, to jest po prostu pedałem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)