Dziwna atmosfera panuje ostatnio na naszej zielonej wyspie dobrobytu i szczęśliwości. Mamy przecież piękne stadiony, sprawny rząd odnoszący sukces za sukcesem, wzrost gospodarczy wypracowany rękami samego Donalda, ale to wszystko przesłania nam ponura wizja przyszłości rodem z post-apokaliptycznego sci-fi. Jest nas coraz mniej, nas Polaków i wszyscy dookoła krzyczą niczym pedofile – dzieci, dzieci, dajcie nam więcej dzieci!
To już nie te czasy, kiedy oskarżało się żydów o robienie macy z noworodków, ale przyznać trzeba, sytuacja jest co najmniej dwuznaczna i brzydko pachnie kilkoma paragrafami w kodeksie karnym. To, że przyrost naturalny jest u nas ujemny, to żadna niespodzianka od dłuższego czasu. Polityka pro-rodzinna wszystkich rządów (począwszy od czasów Króla Stasia niemalże) istnieje jedynie w wymiarze dogmatów zapisanych na papierze, a praktykę można streścić w jednym, niewypowiedzianym nigdy, haśle – ruchajcie się, kurwa mać! Przecież władza potrzebuje kolejnych pokoleń poddanych, a ZUS łaknie nowych niewolniczych rąk do tego, by generować kolejne straty i przeżuwać nasze składki! Ambicją każdego rządu, niezależnie czy jest to rząd demokratyczny czy totalitarny, jest rozrost swego Imperium. Tak więc, ruchajmy się!
Trochę to jednak wszystko niesmaczne. Po pierwsze, prozaiczna sprawa taka jak to, że na chuj się „władza” wpierdala w prywatne, imtymne życie obywateli. Zapewne są jakieś magiczne przyczyny dla których dzieci rodzi się coraz mniej. Ot, może, chodzi o problemy mieszkaniowe? Albo z pracą? Albo jedno i drugie. A może to, że człowiek sobie myśli – czy jest sens płodzić młodego człowieka, który będzie przez pół życia wpierdalał sól przemysłową zamiast spożywczej, a na koniec usłyszy, że w sumie to jest to zdrowe i pożywne? W tym kraju noworodek to statystyczny numerek w ZUS-ie, przyszły niewolnik systemu i tu przechodzimy do sedna sprawy.
Już mnie lesby i pedały od dekad wkurwiają, gdy krzyczą o swoim „prawie do adopcji”. Wyciągają ręce w kierunku biednych dzieci, a wszyscy dookoła próbują nam wmówić, że ktokolwiek posiada jakiekolwiek do nich prawa. Otóż, drogie matołki, to co najwyżej owe dzieci posiadają uprawnienie do bycia adoptowanymi, a Wy, podobnie jak reszta heteroseksualnej hołoty, możecie jedynie ubiegać się o zostanie rodzicem. Zwisa mi czy dziecko takie wychowane zostanie przez ludzi normalnych czy spedalonych. Ale szlag mnie trafia gdy widzę jak ta kwestia staje się tematem dyskursu społecznego, a samo dziecko z podmiotu staje się przedmiotem. Z systemem emerytalnym jest dokładnie tak samo. Ma być więcej dzieci, żebyśmy my, za kilkadziesiąt lat, starzy i zgorzkniali, mogli wysysać z nich owoce ich własnej pracy. Czy to się różni od robienia macy z noworodków, ja się pytam? Mówiąc wprost – potrzebujemy niewolników i znajdujemy ich w przyszłości. Sprytne i przerażające, niczym emerytalny Mad Max.
„Zabawne” jest to, że całe te nawoływanie do rodzenia dzieci odbywa się w kraju, którego ca. 13% dorosłych obywateli jest bezrobotnych, a dobre kilkadziesiąt procent kolejnych pracuje za groszowe stawki, odprowadzając groszowe składki na groszową, bądź żadną przyszłość. Wiadomo, że pośród nich jest wielu ludzi, którzy kopią rowy, bo to jedyna robota, która nie przeszkadza w piciu wódki i biciu konkubiny, ale nie wierzę, że nie kryje się tam żaden potencjał. Czy naprawdę musimy przejmować się spadającą liczbą pogłowią, kiedy żyjemy w społeczeństwie, które nie wykorzystuje ogromnej części swoich możliwości produkcyjnych? Przecież to są kurwa te Wasze „dzieci”, tylko już odchowane i gotowe do łożenia na ZUS. Ha, to pytanie retoryczne. Oczywiście, że musimy, bo po pierwsze, po co działać teraz, skoro można bajdurzyć o przyszłości, a po drugie, lepiej być premierem kraju, który ma 40 milionów obywateli (chuj, że częściowo bezrobotnych) niż 35 milionów ale za to z bezrobociem frykcyjnym, bądź niższym od dwucyfrowych standardów. Bo na całym świecie władza jest taka sama – sięga po więcej, sciskając coraz słabiej.