wtorek, 28 września 2010

Idioci dookoła nas i rozważania o Dicku

Dopóki nie odkryłem internetu, nie wiedziałem, że jest tylu idiotów. To podobno powiedział Stanisław Lem, ten sam miły starszy pan, którego inny wybitny pisarz SF, Philip Dick oskarżał o nieistnienie i bycie wytworem KGB.

Gdybym miał kiedykolwiek co do tego wątpliwości, wystarczy, że zajrzę do statystyk bloga i one (znaczy się wątpliwości) znikają niczym erekcja na widok napalonej Renaty Beger. Historia jest prosta – ktoś wpisuje frazę do google’a i wchodzi do nas, bo wydaje mu się, że znalazł tu to czego szukał. Niektórzy, i owszem, wiedzą co robią i wyszukiwarką posługują się niczym murzyn bananem. Ale co chwila zdarzają się dzieci błądzące we mgle. Nie wiem jak głupim trzeba być, by niektóre słowa i wypowiedzi w ogóle wpisywać, a potem co gorsza iść dalej swoim gównianym tokiem rozumowania.

Nie wiem jak nazywa się jedyny krzak, który zrzuca igły, ale istnieje tysiąc lepszych sposobów na znalezienie tej informacji. Nie mam pojęcia ile trwa wyrobienie spersonalizowanej karty miejskiej, ale z pewnością wystarczy tego poszukać na oficjalnej stronie ztm.waw.pl. Nie mam pojęcia co to może być „rantka na tosvych” i wolę nie wiedzieć. Reszta wyników (tylko z ostatnich dni) jest już mniej szokująca i powiem nawet więcej, że można tu coś na szukane tematy znaleźć. Najczęściej powtarzają się hasła związane z lenarami (szkoda, że niewiele więcej wiem na ich temat, bo bym się z chęcią podzielił), chłopakami z baraków (nowych sezonów już nigdy nie będzie!), atari 6 (rozumiem, że pamięć do numerków już nie ta) i punkiem. Wśród tego wszystkiego raz na jakiś czas pojawi się jakiś gówniany rodzynek, po którym Stanisław Lem robi obrót w grobie powtarzając „a nie mówiłem”.

Już nie chodzi nawet o to, że ludzie szukają rzeczy typu „filmy ruchanie cudzych żon” czy „napiszę kilka zdań o mojej ojczyźnie” (czyżby wypracowanie do szkoły?) – oba autentyczne. Chodzi o to, że niektórym się chyba wydaje, że google to myśląca istota, której trzeba zadać pytanie, a ona na pewno odpowie. Jak w tym starym radzieckim dowcipie o lepszych czasach:

Uczeni radzieccy skonstruowali bardzo mądry komputer, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Na uroczyste otwarcie zaproszono uczonych amerykańskich, którzy zadali komputerowi pytanie: "Jak nazywa się najsilniejszy, najbardziej demokratyczny kraj świata?" Komputer natychmiast odpowiedział:
- Związek Radziecki.
Uczeni amerykańscy zadali komputerowi drugie pytanie: "W jakim kraju żyją najbardziej szczęśliwi ludzie i w jakim kraju ludzie zarabiają najwięcej na świecie?" Komputer zatrzeszczał, a po chwili wyświetlił na ekranie odpowiedź:
- W Związku Radzieckim.
Uczeni Amerykańscy zadali komputerowi jeszcze jedno pytanie: "W jakim kraju ludzie jedzą najwięcej mięsa w przeliczeniu na jednego mieszkańca?" Komputer przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, w końcu odpowiada:
- Ale za to u was biją Murzynów!

Ludzie, nie zadawajcie pytań jak babci na kolanach w wieku pięciu lat, tylko myślcie frazami i słowami. To nie jest trudne, no chyba, że mieszka się w Siedlach i „internet w domu” ma się od niedawna, a do tego nie zawsze jest prąd, bo trzeba najpierw popedałować żeby nabić dynamo.
Albo lepiej nie, nic nie zmieniajcie, bo lubię się czasem pośmiać z indolencji niektórych osób.

Jako, że pewnego dnia ktoś tu zapewne trafi szukając informacji na temat tego co o Lemie myślał Dick, to specjalnie dla nich skończę i ten temat. Wiele nie wiem, ale Dickowi wydawało się, że LEM to skrót od Lenin-Engels-Marks i pod tym akronimem kryje się zespół radzieckich naukowców, którzy za pomocą literatury chcą przejąć władzę nad światem. Zabawne? Możliwe.
Philip Dick zmarł w 1982 roku jako zapomniany i pomijany milczeniem szaleniec z dozą geniuszu. Jeszcze w latach zimnej wojny był przekonany, że za swoje prawicowe poglądy jest prześladowany przez amerykański wywiad. Wpadł w obsesję i paranoję związaną z tym, że jest inwigilowany przez różne specsłużby. Bał się porwania i wywiezienia do ZSRR. W latach 70-tych zaczął mieć wizje i żyć podwójnym życiem. Myślę, że jego śmierć zasmuciła tylko nielicznych – tych, których nie zmęczyło pukanie się w czoło na jego widok.

Po wielu latach okazało się jednak, że dawna obsesja Dicka związana z wywiadem wcale nie była wykwitem jego chorej wyobraźni. FBI rzeczywiście bawiło się z nim w grę, w której agencja była niewidzialnym kotem, a pisarz pragnieniem. Więc może i co do Lema miał rację?

poniedziałek, 27 września 2010

Z porażkami (i remisami) nam do twarzy

Wszystko wróciło do normy. Nie wiem co ta nasza Polonia w sobie ma, ale po kilku (dokładnie pisząc – trzech) w miarę udanych meczach, wróciliśmy na stare tory. Na Konwiktorskiej znowu dominuje rozczarowanie i posmak niewykorzystanych szans, a o niedawnych jeszcze pomrukach budzącej się potęgi, nikt zdaje się już nie pamiętać.
W sobotę były chociaż emocje. Przez pierwszy kwadrans padły aż trzy gole, a to nie był wcale koniec. Skończyło się na remisie i co tu pisać każdy dookoła wiedział jedno. Sen się skończył, wróciła stara dobra Polonia Warszawa.

Wyrównująca bramka Gancarczyka to niemal “stadiony świata”. Niemal bo obrońcy byli coś nader statyczni i niechlujni, zupełnie jakby nie wierzyli, że ktoś taki jak Pan Janusz może w ogóle coś ustrzelić. My też się zdziwiliśmy, bo to do niedawna jeden z większych niewypałów transferowych. Teraz jest nieco lepiej, także dlatego, że reszta piłkarzy dziaduje ponad miarę. Tosik – na moje oko to ma astygmatyzm, bo żadne podanie nie dotarło do kolegi z drużyny, poza tymi do których miał dosłownie metr. Rachwał – niewidzialny człowiek od czarnej roboty, tyle że tej czarnej roboty unikający. Pozostaje więc jedynie niewidzialny, a takich piłkarzy się nie lubi. Smolarek – zgasł odkąd wychodzi w pierwszym składzie, jeżeli tak grał w Kavali, Boltonie czy Racingu to wcale się nie dziwię temu, że szybko lądował na trybunach. To tylko o kilku wybranych ulubieńcach, z resztą wcale nie jest lepiej. W tej sytuacji nie ma znaczenia nawet to, że jedna z bramek bytomian padła po jawnym zagraniu ręką. Z takim rywalem powinniśmy wygrać różnicą kilku trafień.

Ja się nie martwię, bo i nieco dziwnie było przychodzić na K6 jako arenę sukcesu. Z porażkami nam zdecydowanie bardziej do twarzy.


Powyższe zdjęcie pochodzi ze strony www.ksppolonia.pl

poniedziałek, 20 września 2010

Wrzesień nudny jak twarz Marka Jóźwiaka

Tegoroczny wrzesień coś nader nudny jest. No jakby się nie spinać i kombinować, to nie ma o czym tu napisać.
Nawet polityka zawodzi nieco, bo i z tej trupiarni wieje stęchlizną i parafiną. Pewnego dnia zniknął nawet Krzyż i wyobraźcie sobie, obyło się bez ofiar śmiertelnych. Kwiat polskiego dziennikarstwa jedynie nieco posmutniał, bo teraz część z nich musi zabrać się do roboty, a nie sterczeć na czatach obok „Przekąsek Zakąsek”. Na szczęście są inne tematy zastępcze. A to Zakajew i serwilizm Polski wobec Matki Rosji, a to wewnętrzne czystki w PiS, a to spory o to czy polityk z zarzutami korupcyjnymi może czy nie może startować w wyborach samorządowych. Jednym słowem – same rzeczy, których rozstrzygnięcie przekłada się bezpośrednio na jakość życia zwykłego Jana Kowalskiego. Czasem można odnieść wrażenie, że żyjemy w kraju, który po prostu nie ma innych, ważniejszych problemów.

Sportowo, to obecnie warto zerkać na tabelę Ekstraklasy, bo czeka tam na nas piękny widok. Do tego stopnia cieszy on moje serce, że aż postanowiłem go uwiecznić dla potomności. Patrzcie, podziwiajcie i Legii szukajcie.

14 miejsce. A gdyby nie feralny mecz z Cracovią (feralny dla Krakowian), to byłoby jeszcze gorzej. Nowy stadion, przekupieni kiełbaskami kibice, powrót dopingu, reklamy w których wykorzystano całą łubiankę najlepszych truskawek, a póki co, sportowo jest wielki, parujący klops z gówna. Miało być tak pięknie, a póki co, najpiękniejszy w Legii to jest ciągle Marek Jóźwiak.

poniedziałek, 13 września 2010

Dzień w którym odszedł Bakero

Miesiąc po zwycięskich derbach, w których Polonia rozgniotła zieloną ladacznicę, przyszła pora na chwilę smutku. Ten dzień, tak jak tamten, również warto zapamiętać, jednak z zupełnie innego powodu.

Wczoraj przegraliśmy u siebie z Koroną Kielce aż 1:3 i wynik był wodą na młyn naszego raptuska Józia. W sumie już przychodząc na stadion odnosiło się wrażenie, że czeka nas nie tyle stadionowy spektakl co największa stypa nowożytnej Europy. A w roli głównej nieboszczyka On – Jose Mari Bakero, zwany również Marią.

Nie jest łatwo podsumować jego prawie rok bytności na K6. Z jednej strony, Bakero czyli legenda Barcelony. Miał wszelkie papiery na to, by okazać się butnym gnojkiem co najmniej kalibru Beenhakeera (czy jak mu tam było). Takim co to przyjedzie do Polski, najlepiej ze swoim prywatnym kucharzem, zamknie się w rezydencji, a w wywiadach udzielanych na lewo i prawo będzie dawał nam bezcenne porady rodem z pierwszego świata. Okazał się jednak człowiekiem miłym, skromnym a nawet nieco ciapowatym. I jako taki idealnie pasował do Polonii. Kiedy zobaczyłem jego zdjęcia bez brody i w szarej koszulce polo model „bazar Różyckiego 1985” pomyślałem, że na ulicy można by go nie odróżnić od równie szarego motłochu zmierzającego do pracy albo idącego się nachlać po niej. I się kurwa nawet wzruszyłem.


Pamiętam jego pierwszy mecz i nieco szczęśliwy remis z Legią na Łazienkowskiej. Do rywala znad kanałku Bakero miał szczęście – na 9 możliwych punktów zdobył siedem. Za ostatnie 3:0 ma miejsce w annałach tego klubu już na zawsze. Chociażby za to należy mu się moja prywatna sympatia i szacunek jako do człowieka.

Sympatia sympatią, ale jakim trenerem ten Bakero był? Nie znam się, ale wyniki jakoś go nie bronią. W zeszłym sezonie walka o utrzymanie niemal do końca, teraz mimo wielkich wzmocnień Polonia grała coraz to słabiej. Bywało więc różnie, no i te nietrafione transfery zimą... Gdzie jest teraz Cortez i inne wynalazki? No właśnie. Trenera się rozlicza za grę, a przyjaźń należy odłożyć na drugi plan. I z taką niemałą przykrością trzeba stwierdzić, że chociaż forma rozstania pozostawia wiele do życzenia, to jednak taki dzień kiedyś nadejść musiał. To byłby trener na długo w sytuacji gdyby Polonia grałaby piach, składała się głównie z młodzieży, której największym marzeniem jest utrzymanie się w Ekstraklasie. Na inne cele sama motywacja, sympatia i nazwisko to za mało.

Oczywiście, życzę Bakero sukcesów i zastanawiam się jedynie czy zostanie on trenerem specjalizującym się w pracy w naszym pięknym kraju czy też może wróci do ojczyzny. Tyle że tam to czeka co najwyżej trzecia liga i granie do kiełbasek. A u nas taka Legia pewnie już się rozgląda za kimś kto zacznie sprzątać po cudownym dziecku Macieju „pozostaje mi tylko przeprosić kibiców” Skorży... Porażki Legii nieco osładzają mi obecne czasy niepewności, która jest przecież dla kibica Polonii smutną normą w swej oczywistości.


Zdjęcia pochodzą z serwisu www.ksppolonia.pl, a drugie ukradłem jakimś Hiszpanom (oni pewnie też je komuś ukradli).

środa, 1 września 2010

The Wailing Wailers

Dzisiaj pora na wpis krótki ale za to, wyjątkowo, spokojny i pozbawiony przekleństw. Co zdarza mi się nader rzadko.

Może to dobroczynny wpływ słuchania utworów z płyty, której okładkę widzicie powyżej. Było to w roku 1965. Bob Marley i Peter Tosh razem. Musi jeszcze minąć kilka lat zanim przywdzieją kolorowe ubrania, zapuszczą dready i paląc marihuanę staną się ikonami ruchu rasta. Póki co, grają lekkie i rzewne ska, noszą garnitury z nieco przykrótkimi nogawkami od spodni i wyglądają tak niewinnie jak tylko potrafią.

Płyta nazywa się „Wailing Wailers”, a zespół to oczywiście legendarni The Wailers. Koncertują i tworzą po dziś dzień, przechodząc rozliczne mutacje, przemiany i zmiany osobowe. Ale to ich czarna płyta z połowy lat 60-tych podoba mi się szczególnie. Pewnie dlatego, że to składowa muzycznych geniuszów Marleya, Tosha i Bunny’ego Wailera, który jako jedyny z tej trójcy żyje i ma się chyba całkiem dobrze. Może dlatego, że czuć tu jeszcze klimat Karaibów przed epoką reggae, gdzie wszystko było jakby bardziej uporządkowane i bezpieczne. Jamajka dopiero od kilku lat jest niepodległym państwem, więc społeczeństwo jeszcze wierzy w lepszą przyszłość dla siebie i swoich bliskich. Za kilka lat pojawi się kontestacja i otwarte niezadowolenie z polityki, korupcji i faktu, że zamiast iść do przodu, kraj zmierza w przepaść. Tymczasem jest rok 1965 i wydaje się, że Jamajka stoi u progu swojego złotego wieku.



Warto posłuchać całej płyty – niestety, w Polsce nie jest tak znowu łatwo dostępna.