Gdybym miał kiedykolwiek co do tego wątpliwości, wystarczy, że zajrzę do statystyk bloga i one (znaczy się wątpliwości) znikają niczym erekcja na widok napalonej Renaty Beger. Historia jest prosta – ktoś wpisuje frazę do google’a i wchodzi do nas, bo wydaje mu się, że znalazł tu to czego szukał. Niektórzy, i owszem, wiedzą co robią i wyszukiwarką posługują się niczym murzyn bananem. Ale co chwila zdarzają się dzieci błądzące we mgle. Nie wiem jak głupim trzeba być, by niektóre słowa i wypowiedzi w ogóle wpisywać, a potem co gorsza iść dalej swoim gównianym tokiem rozumowania.

Nie wiem jak nazywa się jedyny krzak, który zrzuca igły, ale istnieje tysiąc lepszych sposobów na znalezienie tej informacji. Nie mam pojęcia ile trwa wyrobienie spersonalizowanej karty miejskiej, ale z pewnością wystarczy tego poszukać na oficjalnej stronie ztm.waw.pl. Nie mam pojęcia co to może być „rantka na tosvych” i wolę nie wiedzieć. Reszta wyników (tylko z ostatnich dni) jest już mniej szokująca i powiem nawet więcej, że można tu coś na szukane tematy znaleźć. Najczęściej powtarzają się hasła związane z lenarami (szkoda, że niewiele więcej wiem na ich temat, bo bym się z chęcią podzielił), chłopakami z baraków (nowych sezonów już nigdy nie będzie!), atari 6 (rozumiem, że pamięć do numerków już nie ta) i punkiem. Wśród tego wszystkiego raz na jakiś czas pojawi się jakiś gówniany rodzynek, po którym Stanisław Lem robi obrót w grobie powtarzając „a nie mówiłem”.
Już nie chodzi nawet o to, że ludzie szukają rzeczy typu „filmy ruchanie cudzych żon” czy „napiszę kilka zdań o mojej ojczyźnie” (czyżby wypracowanie do szkoły?) – oba autentyczne. Chodzi o to, że niektórym się chyba wydaje, że google to myśląca istota, której trzeba zadać pytanie, a ona na pewno odpowie. Jak w tym starym radzieckim dowcipie o lepszych czasach:
Uczeni radzieccy skonstruowali bardzo mądry komputer, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Na uroczyste otwarcie zaproszono uczonych amerykańskich, którzy zadali komputerowi pytanie: "Jak nazywa się najsilniejszy, najbardziej demokratyczny kraj świata?" Komputer natychmiast odpowiedział:
- Związek Radziecki.
Uczeni amerykańscy zadali komputerowi drugie pytanie: "W jakim kraju żyją najbardziej szczęśliwi ludzie i w jakim kraju ludzie zarabiają najwięcej na świecie?" Komputer zatrzeszczał, a po chwili wyświetlił na ekranie odpowiedź:
- W Związku Radzieckim.
Uczeni Amerykańscy zadali komputerowi jeszcze jedno pytanie: "W jakim kraju ludzie jedzą najwięcej mięsa w przeliczeniu na jednego mieszkańca?" Komputer przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, w końcu odpowiada:
- Ale za to u was biją Murzynów!
Ludzie, nie zadawajcie pytań jak babci na kolanach w wieku pięciu lat, tylko myślcie frazami i słowami. To nie jest trudne, no chyba, że mieszka się w Siedlach i „internet w domu” ma się od niedawna, a do tego nie zawsze jest prąd, bo trzeba najpierw popedałować żeby nabić dynamo.
Albo lepiej nie, nic nie zmieniajcie, bo lubię się czasem pośmiać z indolencji niektórych osób.
Jako, że pewnego dnia ktoś tu zapewne trafi szukając informacji na temat tego co o Lemie myślał Dick, to specjalnie dla nich skończę i ten temat. Wiele nie wiem, ale Dickowi wydawało się, że LEM to skrót od Lenin-Engels-Marks i pod tym akronimem kryje się zespół radzieckich naukowców, którzy za pomocą literatury chcą przejąć władzę nad światem. Zabawne? Możliwe.
Philip Dick zmarł w 1982 roku jako zapomniany i pomijany milczeniem szaleniec z dozą geniuszu. Jeszcze w latach zimnej wojny był przekonany, że za swoje prawicowe poglądy jest prześladowany przez amerykański wywiad. Wpadł w obsesję i paranoję związaną z tym, że jest inwigilowany przez różne specsłużby. Bał się porwania i wywiezienia do ZSRR. W latach 70-tych zaczął mieć wizje i żyć podwójnym życiem. Myślę, że jego śmierć zasmuciła tylko nielicznych – tych, których nie zmęczyło pukanie się w czoło na jego widok.
Po wielu latach okazało się jednak, że dawna obsesja Dicka związana z wywiadem wcale nie była wykwitem jego chorej wyobraźni. FBI rzeczywiście bawiło się z nim w grę, w której agencja była niewidzialnym kotem, a pisarz pragnieniem. Więc może i co do Lema miał rację?
