środa, 9 lutego 2011

Bob Wayne rządzi



Są tacy artyści, których muzyki po prostu nie wypada kraść i trzeba kupić ich płytę. Miałem tak z Anvilem (kupiłem i przesłuchałem może pół utworu dopóki nie zrozumiałem, że już mnie nie dziwi to, że są upadłym aniołem heavy metalu), miałem tak z tym Żydem Matisyahu i z kilkoma innymi zespołami również. Generalnie niewielu grajków jest godnych moich pieniędzy, ale niedawno poznałem kolejnego, który swoją muzyką wydusił ze mnie co nieco gotówki.




Człowiek ów nazywa się Bob Wayne i nie wiem jak Wam, ale mnie jego imię i nazwisko od razu kojarzy się z Dzikim Zachodem. Czyli tak jak powinno, bo Bob to z pełnej krwi i kości artysta country, tyle że tej nowej fali, którą reprezentuje chociażby wspominany tutaj niedawno Hank Williams III. Jest tu więc oprócz rzewności, powiewu bezkresnych przestrzeni, nieco zadziorności rockowego czy nawet punkowego pazura. W tle przygrywa nam banjo czy skrzypce, podczas gdy brodaty wokalista śpiewa o życiu w pełnej krasie, czyli jeździe dużymi ciężarówkami, zatargach z prawem, kobietami i alkoholem. Czego chcieć więcej do szczęścia, jeżeli jest się tak jak ja, brodatym trzydziestolatkiem marzącym o tym, by pewnego dnia wsiąść do amerykańskiego TIR-a z piwem w dłoni i udać się w trasę do Albuquerque? Jak się człowiek za młodu naoglądał „Konwoju” Peckinpaha to potem na starość wychodzą na jaw takie dewiacje jak moja.







Prawie mi pękło serce, gdy znalazłem informację, że mój nowy idol country&punk&western miał kilka dni temu koncert w Rzeszowie. Wstyd, że nie byłem. Pewnie wodził oczami po widowni i zastanawiał się gdzie jest ten Polak co ponoć kupił jego płytę. A to kurwa byłem przecież JA!

Uczucie do tego gatunku muzyki ma jednak swoje granice. Gdy pewnego dnia zacznę namiętnie słuchać Michała Lonstara, a piknik country Mrągowo zacznie się jawić jako obowiązkowy punkt na wakacyjnej mapie wojaży, to będzie to znak, że trzeba będzie zabić tą miłość. Dajcie mi wtedy w mordę albo coś.