poniedziałek, 21 marca 2011

W drodze na dno

To miał być dobry sezon w wykonaniu Polonii. Tyle było pomysłów w jaki sposób uczcić stulecie klubu. Mecz z Barceloną? Mało! Po pierwszych kolejkach, tytuł mistrzowski już mieliśmy w rękach, zastanawialiśmy się jedynie co dalej. Podwójna korona już nam tkwiła na głowie, bo Puchar Polski to w sumie formalność. Niektórzy już rysowali drabinkę Ligi Mistrzów, przekonując, że nie będzie tak trudno awansować. W końcu w kadrze aż roi się od reprezentantów i wszelakich talentów. Na Smolarka brano już chyba miarę, by mu postawić spiżowy pomnik tuż obok polonijnej fontanny. No i co?

Tradycyjne polonijne gówno z tego wyszło.

Teraz to można się wymądrzać i stroić w piórka wieszcza, ale ja nigdy nie wierzyłem w przyszłe sukcesy. Ile razy trzeba się sparzyć, by wiedzieć, że w tym klubie nigdy nie będzie dobrze? Niektórym ciągle tych rozczarowań za mało. Ciągle są tacy co chyba nie rozumieją, że kurnik na K6 to miejsce przeklęte, gdzie zasady i logika zakrzywiają się wędrując w zupełnie nieznane rejony. Można zainwestować miliony, a i tak efektów nie będzie żadnych. Można sprowadzić całą kompletną drużynę, która święciła sukcesy gdzieś indziej i patrzeć jak rozgrywa nagle najgorsze mecze w swoim życiu. Po minionym sezonie doszło do Polonii kilku zawodników solidnego GKS Bełchatów. Ich poprzedni klub jak grał przyzwoicie, tak gra nadal. Już bez nich – więc to chyba nie oni odpowiadali za waleczność i jakość gryzienia trawy... U nas zaś nie da się na nich patrzeć – Rachwał unika piłki zupełnie jak ja w czasach gdy grałem w podstawówce w defensywie. Tosik to niemal regularnie „najsłabsze ogniwo”. Pietrasiak ma minę pociesznego wioskowego głupka i szkoda go nawet dalej obrażać. Tacy Trałka czy Gancarczyk błyszczeli do momentu zanim nie założyli Czarnej Koszuli. Przykłady można mnożyć. W sumie jedynie Bruno i Smolarek nie rozczarowali. Ten pierwszy delikatną latynoską panienką był już w Białymstoku (o czym wiedzieli wszyscy poza naszymi działaczami). Ten drugi... No cóż, w kadrze narodowej zawsze jakoś grał i nazbierał w niej naprawdę imponującą liczbę goli (20 bramek w 47 meczach!). W klubie to jednak nigdy mu nie szło. W Borussi nikt za nim nie płakał, a resztę „przygód” w Hiszpanii i Anglii można przemilczeć. Rok temu w Kavali też miano go dosyć i nawet bilans meczów miał taki sam jak u nas w chwili gdy tamtejszy prezes uznał, że starczy. Jeżeli nie wyjdzie raz, może to być pech. Jeżeli nie wychodzi od pięciu sezonów to jest to sygnał, że coś naprawdę jest nie tak.

Taki ze mnie kibic, że na ostatni mecz z Widzewem nie wybrałem się wcale. Mój mały protest. Chyba dobrze zrobiłem, bo w moim wieku nie można się denerwować. A z perspektywy telewizora mecz wyglądał nawet zabawnie. Było nieco waleczności w stylu na „odwal się”, czyli chaotycznego biegania żeby nikt nie miał pretensji, że się nie starają. Było nieco ataków na bramkę, strzałów w Okno Boga. Ale dominował Pan Przypadek, nieprzemyślane zagrania i walenie na pałę jak popadnie, do przodu, byle mocno i dalej od nas. Nieważne. Na koniec i tak słyszałem oklaski i podziękowania. Tymczasem u sąsiadów: dzień później, zieloni troglodyci dali swoim skórokopom ostatnie ostrzeżenie. I to po jednym przegranym meczu. My wolimy samarytanizm. Z tego co wiem, samarytanie wymarli i nas czeka taki sam los.

Z taką grą to najpiękniejszym prezentem na stulecie będzie utrzymanie się w lidze. Może los pozwoli nam pocieszyć się Polonią jeszcze chwilę, ale i tak słychać już szum zbliżajacego się wodospadu.

Czyli, w sumie jest jak zawsze.



Nie żeby to wesołe szczebiotanie Undertones miało coś wspólnego z KSP, ale w sumie dobrze działa na nerwy. Tylko coś delikatnie chłopcy grają. Gdyby nie Sex Pistols to chyba punk rock nie wyszedłby prędko poza takie niegrzeczne fryzury i drapieżne wokale jak ten powyżej.

piątek, 11 marca 2011

Umarł król

Adam Małysz zakończył karierę. Albo zaraz to zrobi, bo ten proces nie może się odbyć bez kilku etapów, żebyśmy mieli co świętować i o czym dyskutować.

Żeby zdać sobie sprawę jakie to jednak epokowe wydarzenie, wystarczy nadmienić, że w okresie kiedy Małysz odnosił swoje największe sukcesy:
- Polacy stali się wybitnymi ekspertami w tej dziedzinie sportowej
- Z zaścianka, staliśmy się tygrysem Europy
- Przestałem być chłopcem, a stałem się mężczyzną (i nie mówię o posadzeniu drzewa)
- Przestałem robić do nocnika i nazywać siusiaka siusiakiem
- Zacząłem pracować i nawet czasem przynoszę jakieś pieniądze do domu
- etc etc etc.

Ta dekada to przecież szmat czasu. I już nigdy nie będzie tak samo. Już nie będzie tych mroźnych niedziel, kiedy na stole stoi obiad, ale oczy wpatrzone są w telewizor gdy skacze nasz orzeł z Wisły. Już nie będzie tego suspensu, gdy jego giętkie ciało wybija się z progu i startuje w nieznane. Już nigdy kotlet mielony z mizerią nie będzie smakował tak jak wtedy, gdy konsumowaliśmy go w jego towarzystwie. Już nigdy.



Szkoda nieco nawet takiemu cynikowi jak ja.

Nie żebym kreował się na wybitnego znawcę, ale karierę Małysza śledziłem jeszcze jako nastoletnie pacholęcie od połowy lat 90-tych. Wtedy to skoki narciarskie (poza Turniejem Czterech Skoczni, MŚ i Igrzyskami) były do obejrzenia co najwyżej w Eurosporcie. Z angielskim komentarzem! Kto to jeszcze pamięta?



Kiedy dominował Goldberger, Thoma czy Weissflog, Małyszowi zdarzały się konkursy, gdzie lądował w pierwszej dziesiątce i nie posiadałem się wtedy z radości. Pamiętam konkursy z Iron Mountain, jak i trzy zwycięstwa, które w tym czasie odniósł. Ale co się będę rozpisywał – hagiografów Sportowca Tysiąclecia jest u nas chyba więcej niż znawców życia oraz cudów Jana Pawła II. Kolejny i to tak mierny jak ja, już chyba potrzebny nie jest.

Ja naprawdę Małysza lubię, bo sława i popularność nigdy go nie zmieniły. Zawsze był i pozostał skromnym chłopakiem. Nigdy nie reklamował banków. Nie robił z siebie znawcy wszystkiego. W naszym sportowym światku to rzadkie. Weźmy dla przykładu tą jędze, Kowalczyk Justynę. Każdy kto mnie zna ten wie, że nieznoszę jej jak mało kogo. Jest wyszczekana, pewna siebie, odnosi może i sukcesy, ale nie ma w niej ani grama skromności czy zwykłej pokory. Mawiają – ale jest inteligentna, wykształcona, zna języki i radzi sobie na świecie. Jak na sportowca, może to i prawda, ale jej poziom inteligencji przypomina mi bardziej byle wyborcę PO. Justyna tak w ogóle, idealnie pasuje mi do tej partii, bo dla społeczeństwa może być jakimś wzorem (studia skończyła i jak godnie reprezentuje nas zagranicą), ale jak się człowiek przyjrzy jej bliżej, to widzi, że to pusta wydmuszka wykreowana za pomocą marketingowego buzzu. Studia na AWF to by skończył pewnie i Kazimierz Deyna, a Wojciech Kowalczyk mógłby się nawet doktoryzować. Mój angielski jest na poziomie jej znajomości, co dobrą rekomendacją bynajmniej nie jest. Jej reprezentatywność to głównie wyszczekana pewność siebie rodem z Kasiny Wielkiej. Panie ekspiedentki w spożywczym są u mnie podobnie elokwentne i to nie czyni ich godnymi czegokolwiek. Nieważne co w środku, ważne co wykreowano.

No ale nie miało być o niej, tylko o nim. Łza się w oku kręci, ale cóż, bohaterowie muszą umrzeć. Teraz będziemy skazani na Justynkę Polbank, która jest wybitnym znawcą astmy i resztę tych miernot, którym ktoś przypiął deski do stóp i kazał skakać co weekend chyba za karę.

poniedziałek, 7 marca 2011

Wuj z wynikami, czyli wiosenne derby już za nami

Ech, co to była za niedziela można, by napisać. Dla takich niedziel warto żyć. Dla takich chwil warto być Polonistą.



Cóż to za uczucie, gdy jest się nienawidzonym przez cały stadion. Cóż to za przyjemność stać tak wśród czarnych pedałów, tych których nie ma, konfidentów, konfitur i dziewcząt z Discopolo – sami sobie wybierzcie określenie jakie chcecie. Wielka Legia i Wielki Staruch wszystkie dopuściła oficjalnie do użytku namaszczając je stygmatem niepodważalnej prawdy. Jaka to rozkosz słuchać inwektyw i patrzeć na te zdziwione zwierzęce mordy z sektora rodzin patologicznych Największej Siły Wszechświata stąd do Moskwy. Niby nas nie ma, a jednak jesteśmy. Niby nikt się nami nie przejmuje, a jednak niejednemu żyłka pierdząca w dupie pękła od tego napinania się zza kordonu ochrony. Derby to tylko na Służewcu, ale tak na wszelki wypadek poćwiczmy sobie przez tydzień wspólne śpewanie, żeby nikt przypadkiem nie miał wątpliwości. W takich chwilach człowiek zaczyna rozumieć wiele rzeczy. Chociażby to co czuję taki Patryś Małecki, który upodobał sobie bycie wrogiem publicznym nr 1 w naszej lidze. W sumie go rozumiem, bo ostatniej niedzieli przypomniałem sobie, że przebywanie pośród wilków i słuchanie ich bezsilnego ujadania dodaje skrzydeł bardziej od Red Bulla.

Na sektorze był nas bodaj komplet, czyli 1400 osób. Sporo. Pamiętam mecze gdy na K6 przychodziło nas znacznie mniej. Z dopingiem bywało różnie, bo trzeba to obiektywnie przyznać, że gdy całe ZOO dookoła nas zaczęło ryczeć, to kakofonia robiła się dosyć intensywna. Tylko, że z akustyką coś chyba nie tak, bo ciężko było zrozumieć co dokładnie śpiewają nasi zielonkawi przyjaciele i w jaki sposób nas obrażają tym razem. Stadion nowoczesny i w sumie ładny, ale nie sposób odpędzić się od pytania – czy to naprawdę kosztowało nas ponad 500 mln złotych?




Zabawne jest to, że Łazienkowska to pierwsza ostoja modern football w Polsce. Trochę mi nawet szkoda troglodytów. Szkoda mi także piewców nowoczesności w piłce, bo wybrali złe miejsce na swój D-Day. Polacy mają tą niesamowitą zdolność do tego, by wzorce zachodnie przerabiać na własną modłę w coś na wzór rustykalnej rozrywki o prostackim sznycie. Kręgosłup i idea jakby ta sama, ale wykonanie zawsze mamy niepowtarzalne i radosne niczym wiejskie wesele. Konkursy meczowe, loterie, udział dzieci w całym tym show, kultura wymuszana siłą – to wszystko wygląda co najmniej sztucznie. Niczym kwiatek w klapie robolskiej kufajki. Nie pasuje do rzeczywistości dookoła, nawet jeżeli ta rzeczywistość ma już karty kibica, siedzi na krzesełkach i grzecznie je zapiekankę z cateringu ITI. Udało się naszym dopingiem wielokrotnie uruchomić słynną już „szczekaczkę”, która kobiecym głosem informowała nas o konsekwencjach używania słów wulgarnych, nawiązujących do antysemityzmu, rasizmu, nacjonalizmu a nawet satanizmu (dobrze, że nie sadatyzmu magicznego!). Liczba decybeli zwiększała się z każdym kolejnym „zachęceniem do kulturalnego dopingowania własnej drużyny”. Taki prostacki przykład w jaki sposób na Łazienkowskiej starają się sterować tłumem. Idea kulturalnego stadionu jest tyleż piękna co nierealna i niepotrzebna, wykonanie chybione, a narzędzie używane jest w celu dalekim od zbożności – głównie po złośliwości włączano głośniki, by nas nieco „uspokoić”. Komuna wiecznie żywa. Nic nie może zakłócić koncertu Wielkiej L.

W tym wszystkim zupełnie nieistotne jest to, że przegraliśmy. Moralnie nie mamy się czego wstydzić – jak na osiedlowy klubik bez kibiców, pokazaliśmy się z dobrej strony i niech małe móżdżki mają zagwozdkę kto to ich odwiedził w minioną niedzielę... Ja jestem poniekąd dumny, że uczestniczyłem w tym wydarzeniu z właściwej strony barykady. Będzie co opowiadać dzieciom – można je zacząć robić.



Film oraz jedno ze zdjęć pochodzą ze strony www.ksppolonia.pl.

czwartek, 3 marca 2011

Na razie pisac nie moge......

Ojejku tak dawno nie pisałem, że przez moment zapomniałem loginu. Nie jest dobrze, a cóż już tak ze mnie leń. Nic się nie zmienię, zawsze jakieś usprawiedliwienia. A to robota, a to remont, a to coś tam. Pisać mi się nie chcę, jedyne co potrafię zrobić po pracy to siedzieć na fotelu i gapić się w tv.
Ale mimo tego mojego lenistwa, to udało mi się wczoraj zebrać na mecz. I nie żałuję, chociaż zimno jak diabli, ale emocje były. W sumie jak na każdym meczu z Lechem. W moim osobistym rankingu jest to drugi najbardziej nielubiany zespół. Wydaję mi się, że również i wielu innych polonistów. Dużo emocji, trochę bluzgów i ogólnie stary, beztroski klimat. Sędzia to chuj a przyjezdni to kurwy, bez przejmowania się konwenansami. Za brak bluzgów nikt stadionu nam nie wybuduje a skoro przeklinają ludzie wykształceni w biurach to czego oczekiwać od trybun. Poza tym to Polonia, nawet jakbyśmy bez cały mecz tylko kurwili to i tak nikt na to by nie zwrócił uwagi.
Ogólnie chciałbym napisać coś jeszcze ale żona zabiera mi kompa. To kolejne dobre wytłumaczenie i kolejna wymówka. Zacznę pisać jak dorobimy się drugiego laptopa i będę mógł się zamknąć w pokoju.

Rozważania o piłce, starości i obrona Józefa

Wczoraj po raz pierwszy od dłuższego czasu, ominąłem mecz Polonii. Zamiast emocji na K6 wolałem (i to bez przymusu) pójść do domu, napić się herbaty, zjeść kolację i popierdzieć w fotel z dobrą książką. Normalny dzień białego człowieka, chciałoby się napisać. Nieco wstyd, ale co ja poradzę, że biały człowiek ma już swoje lata i starcze potrzeby zaczynają dominować nad stadionowym atawizmem?

Coś chyba powoli tracę cierpliwość do tego wszystkiego związanego z Polonią. To klub przeklęty. Kto by tutaj nie został sprowadzony i tak grałby najgorzej w karierze. Nie urodził się jeszcze trener, który to wszystko byłby w stanie poukładać. Może i waleczni są Ci chłopcy na boisku, ale co z tego, skoro póki co, jesteśmy w środku tabeli i bliżej nam dna niż szczytów. Jesteśmy skazani na zagładę, co nie zmienia faktu, że i tak będę przychodził, denerwował się oraz robił sobie samemu płonne nadzieje. Nawet to co piszę teraz to takie zaklinanie rzeczywistości. Z przyjemnością przecież to wszystko odszczekam, mówiąc, że cóż, myliłem się.

Nawet już mnie nie denerwuje nasz ten raptus Józio Prezes. Co by nie mówić, to chyba jedyny człowiek w polskiej piłce, który patrzy na wszystko dookoła trzeźwym okiem. Płaci i wymaga. Zwalnia słabych. Podkreśla czego oczekuje i żąda wyników. Karze ku przestrodze, nagradza ku zachęcie. Docenia zaangażowanie i tak dalej i tak dalej. Jak w normalnej pracy. Zabawne, że to wywołuje takie zdziwienie i obrzydzenie „na salonach”. Tymczasem, stado znawców stara się nas siłą przekonać do tego, że piłka nożna rządzi się zupełnie innymi prawami od reszty świata. Jakby na to spojrzeć na trzeźwo – niekoniecznie można się z tym zgodzić. No bo niby dlaczego wszędzie trzeba ciężko pracować, a w piłce trzeba się zgrywać, dbać o atmosferę i cierpliwie czekać na wyniki? Czy piłkarze to jakiś szczególny gatunek ludzki? Nie sądze. Szczególnie, że owi piewcy odmienności to w dużej części środowisko, które przez lata żyło w świecie, gdzie wyniki to wypadkowa łapówek. To co oni mogą wiedzieć o prawdzie. Co to za dziennikarze, którzy przez lata emocjonowali się ustawionymi ligami i meczami kupionymi w pakietach? Że się kibice dawali nabrać (a i to nie zawsze) to jeszcze nic, ale profesjonaliści? Aż dziwne, że nigdy o tym nie napisaliśmy. Więc jakby co, ja tam się wstawiam za Józefem. Niech nawet wchodzi do szatni i przypomina skórokopom, że inni (tj. jakieś 98% społeczeństwa) ma od nich zdecydowanie gorzej. Do roboty!



Aż się zdenerwowałem. Napiję się herbaty, a w międzyczasie ukoję nerwy słuchając Social Distortion. Moja muzyczna nieporadność mnie czasami zawstydza. Taki dobry zespół, a ja do tej pory znałem tylko kilka utworów i uważałem ich za prekursorów pedalskiego california punk rocka. Wstyd po prostu to pisać.

środa, 2 marca 2011

Donos narzędziem demokracji



Słyszycie ten chichot historii? To się śmieje duch Pawki Morozowa. Walka z kułactwem wiecznie żywa. Donosicielstwo znowu jest w cenie. W jakich my czasach żyjemy. Co zrobiliśmy źle i jak to wszystko się skończy?

Nie przeczę, walka z piractwem to zbożny cel. Można go także wykorzystać do innych zadań. Firmy, których nie stać na legalne oprogramowanie powinny zostać zgniecione z powierzchni ziemi. Wiadomo – każdy osobnik, który zamiast pierdzieć w stołek w jakimś urzędzie powiatowym, chce zakładać firmę jest podejrzany. No bo jak to tak, mieć własny biznes? Wyzyskiwać ludzi i czerpać zyski z ich pracy? Tak być nie może. Każdy musi mieć po równo przecież. W dzisiejszych czasach, nadal „przedsiębiorca” brzmi złowieszczo. Lepiej ich pilnować, bo nie wiadomo co tam robią. Zgnieść podatkami i obowiązkami. Dajcie mi firmę, a znajdzie się paragraf, parafrazując klasyka radzieckiego prawa.

Chyba najbardziej żenujące w tym wszystkim jest przekonywanie motłochu przed telewizorem, że donoszenie jest przejawem uczciwości. I więcej, bo tutaj jest to nade wszystko narzędzie zemsty. Ten złowieszczy uśmiech na końcu mnie przeraża – oto kobieta zdaje sobie sprawę, że w obecnych czasach i ona ma władzę absolutną. Motłoch teraz może wszystko. Donosicielstwo to przecież najbardziej demokratyczna rzecz na tym łez padole. Każdy może na każdego. Słowo jednej osoby przeciwko drugiej. A aparat władzy mruczy niczym stary kot z zadowolenia. Kolejny krok? Donieś na rodzinę, która wg Ciebie bije dzieci. Donieś na sąsiada, który według Ciebie żyje ponad stan. Daj nam tylko znać, a sprawimy, że inni już nie będą razić Twoich oczu swoimi sukcesikami. Zrównajmy wszystkich. Ale zrównać można jedynie w dół... A chuj z tym.

W takich chwilach, człowiek może włączyć jedynie porządne country&western i zamykając oczy wyobrazić sobie, że znajduje się w innym miejscu. Najlepiej gdzieś, gdzie debilne porządki demoliberalnego świata jeszcze nie dotarły.