piątek, 11 marca 2011

Umarł król

Adam Małysz zakończył karierę. Albo zaraz to zrobi, bo ten proces nie może się odbyć bez kilku etapów, żebyśmy mieli co świętować i o czym dyskutować.

Żeby zdać sobie sprawę jakie to jednak epokowe wydarzenie, wystarczy nadmienić, że w okresie kiedy Małysz odnosił swoje największe sukcesy:
- Polacy stali się wybitnymi ekspertami w tej dziedzinie sportowej
- Z zaścianka, staliśmy się tygrysem Europy
- Przestałem być chłopcem, a stałem się mężczyzną (i nie mówię o posadzeniu drzewa)
- Przestałem robić do nocnika i nazywać siusiaka siusiakiem
- Zacząłem pracować i nawet czasem przynoszę jakieś pieniądze do domu
- etc etc etc.

Ta dekada to przecież szmat czasu. I już nigdy nie będzie tak samo. Już nie będzie tych mroźnych niedziel, kiedy na stole stoi obiad, ale oczy wpatrzone są w telewizor gdy skacze nasz orzeł z Wisły. Już nie będzie tego suspensu, gdy jego giętkie ciało wybija się z progu i startuje w nieznane. Już nigdy kotlet mielony z mizerią nie będzie smakował tak jak wtedy, gdy konsumowaliśmy go w jego towarzystwie. Już nigdy.



Szkoda nieco nawet takiemu cynikowi jak ja.

Nie żebym kreował się na wybitnego znawcę, ale karierę Małysza śledziłem jeszcze jako nastoletnie pacholęcie od połowy lat 90-tych. Wtedy to skoki narciarskie (poza Turniejem Czterech Skoczni, MŚ i Igrzyskami) były do obejrzenia co najwyżej w Eurosporcie. Z angielskim komentarzem! Kto to jeszcze pamięta?



Kiedy dominował Goldberger, Thoma czy Weissflog, Małyszowi zdarzały się konkursy, gdzie lądował w pierwszej dziesiątce i nie posiadałem się wtedy z radości. Pamiętam konkursy z Iron Mountain, jak i trzy zwycięstwa, które w tym czasie odniósł. Ale co się będę rozpisywał – hagiografów Sportowca Tysiąclecia jest u nas chyba więcej niż znawców życia oraz cudów Jana Pawła II. Kolejny i to tak mierny jak ja, już chyba potrzebny nie jest.

Ja naprawdę Małysza lubię, bo sława i popularność nigdy go nie zmieniły. Zawsze był i pozostał skromnym chłopakiem. Nigdy nie reklamował banków. Nie robił z siebie znawcy wszystkiego. W naszym sportowym światku to rzadkie. Weźmy dla przykładu tą jędze, Kowalczyk Justynę. Każdy kto mnie zna ten wie, że nieznoszę jej jak mało kogo. Jest wyszczekana, pewna siebie, odnosi może i sukcesy, ale nie ma w niej ani grama skromności czy zwykłej pokory. Mawiają – ale jest inteligentna, wykształcona, zna języki i radzi sobie na świecie. Jak na sportowca, może to i prawda, ale jej poziom inteligencji przypomina mi bardziej byle wyborcę PO. Justyna tak w ogóle, idealnie pasuje mi do tej partii, bo dla społeczeństwa może być jakimś wzorem (studia skończyła i jak godnie reprezentuje nas zagranicą), ale jak się człowiek przyjrzy jej bliżej, to widzi, że to pusta wydmuszka wykreowana za pomocą marketingowego buzzu. Studia na AWF to by skończył pewnie i Kazimierz Deyna, a Wojciech Kowalczyk mógłby się nawet doktoryzować. Mój angielski jest na poziomie jej znajomości, co dobrą rekomendacją bynajmniej nie jest. Jej reprezentatywność to głównie wyszczekana pewność siebie rodem z Kasiny Wielkiej. Panie ekspiedentki w spożywczym są u mnie podobnie elokwentne i to nie czyni ich godnymi czegokolwiek. Nieważne co w środku, ważne co wykreowano.

No ale nie miało być o niej, tylko o nim. Łza się w oku kręci, ale cóż, bohaterowie muszą umrzeć. Teraz będziemy skazani na Justynkę Polbank, która jest wybitnym znawcą astmy i resztę tych miernot, którym ktoś przypiął deski do stóp i kazał skakać co weekend chyba za karę.