Jak tak sobie przypominam młodość i komputery z nią związane, to dochodzę do wniosku, że byłem strasznym lamusem wtedy. Ja naprawdę wolałem wydawać kieszonkowe na czasopisma czy nowe gry, a do utrzymywania ślubów czystości nikt nie musiał mnie namawiać. Jedyne nieczyste myśli jakie miałem związane były z komputerową rozrywką.
Amiga 600 po jakimś czasie poszła w odstawkę. Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale pewnego dnia sprzedałem ją, zaś na jej miejscu pojawiła się Amiga CD32, czyli pierwsze 32 bity w moim życiu (obecnie ten bitowy podział już nie obowiązuje, ja nawet nie wiem ile ich mają moje obecne komputery).

To było wtedy jeszcze „coś”. Chociaż z drugiej strony, kolejny raz nabyłem platformę, która zaczęła chylić się ku upadkowi. Krzywa rozwoju CD32 spłaszczyła się nader szybko i większość czasu jej istnienia to szorowanie po dnie.
Mimo wszystko – to była niezła konsola. Bo raczej nie komputer jednak. Podrasowana A1200, z graficznymi koścmi AGA i uwaga, napędem CD. Ponad 600 MB powierzchni do wykorzystania to wtedy było bardzo, bardzo dużo. W większości dodatkowe megabajty były ładowane w ściężkę dźwiękową albo tragicznej jakości (dzisiaj) przerywniki filmowe. Poza tymi bajerami gry nie różniły się niczym wielkim od swoich dyskietkowych sióstr.
Ale w 1993 roku, podczas swojej premiery pokaz możliwości CD32 naprawdę zmroził wszystkich:
To były szalone lata. Nowy nośnik danych dawał ogromne pole do popisu i świat elektronicznej rozrywki dopiero uczył się jak wykorzystać multimedialne możliwości stojące za setkami megabajtów pojemności. W ciągu kilka najbliższych lat powstało multum wszelakich „crapów”. Zarówno hardware’owych (do nich zaliczyć trzeba niestety bohaterkę tego wpisu), jak i software’owych (digitalowe filmiki rulez!).
Będąc posiadaczem CD32 wyraźnie cierpiałem. Wśród znajomych, konsolę miałem tylko ja. Co z tego, że mogłem cieszyć się wspaniałymi grami, skoro było ich stosunkowo mało, a te co były kosztowały krocie?
Ale z drugiej strony, jak już coś dostałem w ręce to męczyłem wyjątkowo długo i efektywnie.
Diggers było grą, którą dostawało się w zestawie razem ze sprzętem. Kopanie tuneli nigdy nie było już tak wciągające. Ta produkcja może wydawać się prosta, ale wcale taką nie była.
Jetstrike też dawał dużo radości, pompatyczna muzyka towarzyszyła moim atakom na cele naziemne i podniebnym pojedynkom z siłami bliżej nieokreślonego wroga.
Ale najsłynniejszą grą na CD32 był Microcosm. Dzieło nie zyskało jednak nieśmiertelności, głównie dlatego, że dawny zachwyt wzbudzała głównie oprawa audiowizualna. A ta starzeje się najszybciej. Jak już pisałem wcześniej, ówcześni twórcy gier mieli różne pomysły na wykorzystanie potęgi nośnika CD. Większość z nich nie przeżyła próby czasu, a Microcosm składa się głównie właśnie z takich nietrafionych koncepcji.
W grze było więc dużo dialogów, filmików, przerywników i innych upiększaczy. Sama rozgrywka zaś bazowała na raczej wtórnym pomyśle. To był zwykły „shooter”, aczkolwiek nie sposób odmówić mu pewnej witalności. To w końcu quasi 3d, a do tego akcja rozgrywała się... W kosmosie? Nie, w ludzkim ciele. Jak w filmie Interkosmos, nawet nazwa obu produkcji się wzajemnie kojarzyła.
Długo się konsolą nie nacieszyłem. Została sprzedana i gdzieś w roku 1996 do mojego domu zawitał PC (wtedy się jeszcze mówiło „IBM PC”). Niby to koniec pięknej historii, bo do blaszaka już nie miałem takiego serca jak do Amigi, ale i w tym epizodzie znajdzie się kilka rzeczy o których napisać wypada już niebawem.