poniedziałek, 24 maja 2010

CD32 czyli prawie koniec komputerowych wspomnień sadata

To są wspomnienia komputerowe sadata – nie czytaj ich jeżeli w wieku 15 lat wolałeś wydawać kieszonkowe na „Catsa” niż najnowszy „Secret Service”

Jak tak sobie przypominam młodość i komputery z nią związane, to dochodzę do wniosku, że byłem strasznym lamusem wtedy. Ja naprawdę wolałem wydawać kieszonkowe na czasopisma czy nowe gry, a do utrzymywania ślubów czystości nikt nie musiał mnie namawiać. Jedyne nieczyste myśli jakie miałem związane były z komputerową rozrywką.
Amiga 600 po jakimś czasie poszła w odstawkę. Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale pewnego dnia sprzedałem ją, zaś na jej miejscu pojawiła się Amiga CD32, czyli pierwsze 32 bity w moim życiu (obecnie ten bitowy podział już nie obowiązuje, ja nawet nie wiem ile ich mają moje obecne komputery).

To było wtedy jeszcze „coś”. Chociaż z drugiej strony, kolejny raz nabyłem platformę, która zaczęła chylić się ku upadkowi. Krzywa rozwoju CD32 spłaszczyła się nader szybko i większość czasu jej istnienia to szorowanie po dnie.
Mimo wszystko – to była niezła konsola. Bo raczej nie komputer jednak. Podrasowana A1200, z graficznymi koścmi AGA i uwaga, napędem CD. Ponad 600 MB powierzchni do wykorzystania to wtedy było bardzo, bardzo dużo. W większości dodatkowe megabajty były ładowane w ściężkę dźwiękową albo tragicznej jakości (dzisiaj) przerywniki filmowe. Poza tymi bajerami gry nie różniły się niczym wielkim od swoich dyskietkowych sióstr.
Ale w 1993 roku, podczas swojej premiery pokaz możliwości CD32 naprawdę zmroził wszystkich:

To były szalone lata. Nowy nośnik danych dawał ogromne pole do popisu i świat elektronicznej rozrywki dopiero uczył się jak wykorzystać multimedialne możliwości stojące za setkami megabajtów pojemności. W ciągu kilka najbliższych lat powstało multum wszelakich „crapów”. Zarówno hardware’owych (do nich zaliczyć trzeba niestety bohaterkę tego wpisu), jak i software’owych (digitalowe filmiki rulez!).
Będąc posiadaczem CD32 wyraźnie cierpiałem. Wśród znajomych, konsolę miałem tylko ja. Co z tego, że mogłem cieszyć się wspaniałymi grami, skoro było ich stosunkowo mało, a te co były kosztowały krocie?
Ale z drugiej strony, jak już coś dostałem w ręce to męczyłem wyjątkowo długo i efektywnie.

Diggers było grą, którą dostawało się w zestawie razem ze sprzętem. Kopanie tuneli nigdy nie było już tak wciągające. Ta produkcja może wydawać się prosta, ale wcale taką nie była.
Jetstrike też dawał dużo radości, pompatyczna muzyka towarzyszyła moim atakom na cele naziemne i podniebnym pojedynkom z siłami bliżej nieokreślonego wroga.


Ale najsłynniejszą grą na CD32 był Microcosm. Dzieło nie zyskało jednak nieśmiertelności, głównie dlatego, że dawny zachwyt wzbudzała głównie oprawa audiowizualna. A ta starzeje się najszybciej. Jak już pisałem wcześniej, ówcześni twórcy gier mieli różne pomysły na wykorzystanie potęgi nośnika CD. Większość z nich nie przeżyła próby czasu, a Microcosm składa się głównie właśnie z takich nietrafionych koncepcji.

W grze było więc dużo dialogów, filmików, przerywników i innych upiększaczy. Sama rozgrywka zaś bazowała na raczej wtórnym pomyśle. To był zwykły „shooter”, aczkolwiek nie sposób odmówić mu pewnej witalności. To w końcu quasi 3d, a do tego akcja rozgrywała się... W kosmosie? Nie, w ludzkim ciele. Jak w filmie Interkosmos, nawet nazwa obu produkcji się wzajemnie kojarzyła.

Długo się konsolą nie nacieszyłem. Została sprzedana i gdzieś w roku 1996 do mojego domu zawitał PC (wtedy się jeszcze mówiło „IBM PC”). Niby to koniec pięknej historii, bo do blaszaka już nie miałem takiego serca jak do Amigi, ale i w tym epizodzie znajdzie się kilka rzeczy o których napisać wypada już niebawem.

Weekendowe dywagacje natury sportowej

Nie wiem po co i dlaczego, ale zarwałem wspaniałą piątkowo-sobotnią noc, żeby bladym świtem zobaczyć kolejną walkę naszego polskiego Herculesa. Marian (to imię pasuje do niego coraz bardziej) Pudzianowski dostał porządny łomot i po cichu liczę na to, że będzie to koniec jego zawrotnej sportowej kariery. Nic do niego nie mam, wcale nie zazdroszczę mu sukcesów i wiem, że nigdy tak jak on nie przeciągnę ciężarówki za pomocą nosa, albo nie podniosę dwustukilowych siatek z zakupami. Marian to zapewne prywatnie sympatyczny człowiek i takim mógłby zostać, gdyby nie to, że ma chłopak parcie na szkło i jest go po prostu wszędzie za dużo i za często. Marian walczy, Marian śpiewa, Marian tańczy, Marian reklamuje, Marian zachęca, Marian przestrzega, Marian opowiada o tym jak się uprawia seks. A za chwilę będzie nam Marian być może gotował, podróżował po świecie albo nuż zostanie gospodarzem własnego talk-show poświęconego kulturystyce i zwiększaniu masy. Kwestią czasu jest kiedy zacznie uprawiać politykę, bo przecież potrzebujemy kogoś takiego jak on w życiu publicznym, nieprawdaż?

To był naprawdę spoko koleś kilka lat temu. Sam kilka razy oglądałem transmisje zawodów strong-manów, o ile nie kolidowały z Familiadą, bo wiadomo, że niedziela bez charyzmy Strasburgera to nie jest niedziela. Marian był wtedy rozpoznawalny i traktowany jako ciekawostka z pogranicza wynaturzeń i deformacji matki natury. Coś jak współczesny „człowiek słoń”. Teraz, cóż, z niepokojem zaglądam do sklepowych półek z nabiałem, bo zastanawiam się kiedy pojawi tam się śmietana marki „Pudzian” z naszym celebrytem na wieczku.


Poza tym, w weekend odbyło się święto Grzesia, czyli wieczór kawalerski. Była piłka nożna na boisku, a do tego w przerwach wódka, piwo i tłuste jedzenie z grilla. Po tym wszystkim zacząłem darzyć większym uznaniem naszych rodzimych skórokopaczy. Jaki to jednak wysiłek grać na boisku po kieliszku wódki, dwóch czy trzech kolejkach, już nie mówiąc o tym, że trudno tak jednocześnie palić papierosa i grać. Tym większe mam uznanie do herosów murawy takich jak Janusz Jojko,

Wojciech Kowalczyk (poniżej z okresu kiedy dbał o siebie i nie palił w przerwach meczu),

czy tego anonimowego sędziego z Rosji, który dzielnie walczy z nacierającym wiatrem:


Jednak albo sport albo uciechy stołu, bo i ciężko się gra po biesiadowaniu i ciężko się biesiaduje po graniu.

poniedziałek, 17 maja 2010

White trash in SA, czyli ciągle o tym samym

No dobra, skończyły się emocje związane z ekstraklasą. Nasza Polonia ostatecznie zajęła 13-te miejsce, ostatni mecz w Bytomiu bez historii, za chwilę nie będą o nim pamiętali nawet najstarsi górale. Wynik do przemilczenia, nieco tylko szkoda tej porażki po dobrej serii – to takie przypomnienie, że nasi piłkarze to ciągle miernoty tak naprawdę i jeżeli nie będą szurali dupskami po murawie to nic z tego ich biegania nie będzie. Ale i tak ich ciągle kochamy za zwycięstwo nad zieloną ladacznicą.

Poza tym, bez zmian, tylko ja ciągle spać nie mogę myśląc o sytuacji wewnętrznej w RPA. Nie mam siły i czasu, ale zbieram energię na poważniejszą rozprawę, za którą, śmiem twierdzić, Instytut Nauk Politycznych powinen przyznać mi magistra honoris causa co najmniej. A póki co, dwa linki:

http://southafricandiaspora.blogspot.com/
Blog poświęcony relacjom członków diaspory rozsianej po świecie. To emigracja świeża, a powód który popchnął do tego desperackiego kroku jakim jest zawsze opuszczenie własnego kraju, przewija się ciągle ten sam: ludzie wyjeżdżają z RPA, bo chcą przeżyć kolejny dzień. To naprawdę smutna lektura. W kilku miejscach poruszająca nawet moje cyniczne serce. Napady z bronią w ręku, włamania, porwania, gwałty, codzienne obcowanie z przemocą. W końcu, życie w zamknięciu i półśnie w oczekiwaniu na kolejne ataki nacierającej czarnej rzeczywistości. Rasistowskie? Być może, ale to jeden z wpisujących się kończy swoją opowieść o nowej ojczyźnie tymi słowami:
But the best part …………………. the 4% black population. Yes, I said four percent.

Jak źle musi być w RPA, skoro zachwyca się bezpieczeństwem w Kolumbii?

Drugi link to odnośnik do filmu o tych, którzy mają pecha. Niedość, że są biali to jeszcze tak biedni, że nie mają szans uciec z tego kraju.


Szczerze – znacie taką Afrykę jak ta?

W temat się jak widać wkręciłem i tak łatwo go już nie odpuszczę. Wśród pytań zadawanych kandydatom na prezydenta RP, z chęcią usłyszałbym i takie: co sądzi Pan o wewnętrznej sytuacji w RPA i jaką ma Pan propozycję działań?
Myślę, że byśmy się nasłuchali gładkich jak pupcia niemowlaka farmazonów o „tęczowym” narodzie i postępie...

piątek, 14 maja 2010

Co te małpy zrobiły z moim ulubionym krajem

Się kurwa wzruszyłem i zdenerwowałem, więc postanowiłem napisać kolejny raz.

Jak wiecie albo i nie, razem z Gregiem jesteśmy w sercu afrikaans i boli nas to co czarnuchy zrobiły z „naszą” Republiką Południowej Afryki. Dać małpie zegarek to go zje i zepsuje. Dać małpie do rządzenia kraj, to doprowadzi go do absolutnej ruiny. Taka prawda, a dzieje ostatniego półwiecza na Czarnym Lądzie jedynie to potwierdzają. Właśnie mija pięćdziesiąt lat od pamiętnego roku 1960, kiedy to bodaj 17 państw uzyskało niepodległość, rozpoczynając nową epokę w dziejach kontynentu. I jaki mamy tego efekt? Afryka to jedyne miejsce na świecie gdzie z roku na rok żyje się ludziom gorzej, gorzej i gorzej. Nawet jeżeli bardziej źle już zdaje się, że być nie może, beznadzieja przebija kolejne pokłady dna zmierzając do jądra ciemności.
Ostatnio przeczytałem książkę pewnego reportera, który to postanowił przebyć trasę Henry’ego Mortona Stanleya po rzece Kongo. W drugiej połowie XIX wieku było to miejsce groźne, a po ponad stu latach... jest jeszcze groźniejsze. Relacja Tima Butchera z dawnego Zairu (dzisiaj to DEMOKRATYCZNA Republika Kongo) może wprawić w zdumienie. Wiemy, że dzieje się tam źle, wiemy, że to miejsce zapomniane przez Boga. Mamy świadomość nawet tego jakim dzikim zwierzęciem jest homo sapiens i do jakich okrutności jest zdolny wobec swoich pobratymców. Ale nawet to wszystko nie pomaga, by czytać tą relację ze zrozumieniem. Zamknięci w swoim świecie chyba nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo zły obrót przybrały sprawy w dawnej perle Afryki. Opis kraju zniszczonego, biednego, dzikiego i zastraszonego jest o tyle przerażający, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu było to miejsce nie tylko bezpieczne dla lokalnej ludności, ale bezpieczne dla turystów. Butcher z niedowierzaniem (choć ma świadomość, że takie właśnie są fakty) słucha wspomnień starszych ludzi, którzy w młodości mieli pracę i status społeczny, zaś kończą jako zastraszeni staruszkowie dogorywający pośród zgliszczy dawnej prosperity. Książkę polecam serdecznie.


Ale nie o Kongo chciałem napisać tylko o RPA.

Trafiłem ostatnio na kolekcję zdjęć z lat 60-tych, gdzie ówczesny Johannesburg czy Pretoria kwitną. Ulice są pełne samochodów, a ludzie wyglądają jakby wiedli życie spokojne i bezpieczne. Zarówno biali, kolorowi jak i czarni. Obrazki jak z USA albo Europy Zachodniej. Czy to przypomina jakkolwiek Afrykę naszych czasów?



Obrazki pochodzą stąd - http://www.flickr.com/photos/intervene .
Coś nie mogę się od tych zdjęć odpędzić w myślach.
Przedziwna wyprawa w przeszłość i idylliczne wspomnienie raju utraconego. Nie takiej Afryki się przecież spodziewamy. Dzisiaj wygląda ona tak jak tutaj:



To wszystko zdjęcia pochodzące z tego przerażającego bloga traktującego o prawdziwej śmierci Johannesburga - http://deathofjohannesburg.blogspot.com/ . I nie są to bynajmniej jakieś peryferia miasta, ale dawne okolice reprezentacyjne po kilkunastu latach od upadku apartheidu. Dać małpce kraj...

Się naprawdę zdenerwowałem, tym bardziej, że zawsze chciałem pojechać do RPA ale państwo, które chciałem zobaczyć rozpada się na oczach całego świata. Jestem ciekaw zbliżających się MŚ 2010 i tego co świat powie na to co zobaczy na miejscu.
Na ukojenie nerwów muszę sobie posłuchać starego dobrego Boka von Blerka.

Afrikaanhart!

Otwieram lodówkę a tam...

... wybory

A te coraz bliżej i aż trudno coś o nich znowu nie napisać. W sumie na politykę mam wyjebane, bo jak już pisałem wcześniej niejeden raz, głosować nie chodzę i nie mam zamiaru w przyszłości zmienić swojej postawy. Jest ku temu kilka powodów, a jako że nagonka medialna na takich jak ja rośnie, to wytłumaczę zastępom debili demokratycznych, dlaczego mam w dupie prawo wyborcze.

Po pierwsze nieuki, prawo to prawo, a nie obowiązek. Składa się z elementu wolnej woli, która to decyduje czy korzystamy z przywilejów jakie ze sobą owe uprawnienie niesie czy też z nich nie korzystamy. I wara każdemu do tego jaki robi użytek z tej możliwości. Są co prawda na świecie takie kraje (Belgia chociażby – ojczyzna pralinek i pedofilów), które wprowadziły obowiązkowe prawo wyborcze dla swoich obywateli. Co to oznacza – ano to, że państwo każe nam oddać swój głos, a jak tego nie zrobimy to dobiera nam się do dupska. W ten sposób uprawnienie staje się obowiązkiem (ach, ta demokracja i jej nowomowa), a wieża Babel absurdu rośnie o jedną cegiełkę w górę. Boże, czemu nie grzmisz.

Po drugie, ja sobie bardzo cenię swój głos wyborczy i nie zamierzam oddawać go na byle kogo. Jak pojawi się ktoś godny – czemu nie, nie wykluczam poparcia. Ale na miernoty głosować nie będę i nie mam zamiaru wybierać żadnego „mniejszego zła”. To trochę tak jak z 15-letnią dziewczyną, która marzy o tym, by koleżanki przestały ją już nazywać ostatnią dziewicą w gimnazjum. Odda się wtedy byle komu. Ja cóż, czekam na księcia z bajki na kartach do głosowania.

Po trzecie, fanatycy demokracji wrzeszczą, że można przecież iść na wybory i oddać głos nieważny. Można. Tylko co to w praktyce daje? Niewele, tudzież nic. Najwyżej jakiś politolog z ironią stwierdzi, że społeczeństwo mamy niewyrobione i ślepe, bo część z wyborców nie trafiła z krzyżykiem na stosowne pola. Ktoś bardziej sensowny stwierdzi, że głosy nieważne są sprzeciwem wobec sytuacji na arenie politycznej. Ale to ciągle walka z systemem za pomocą narzędzi jakie oferuje. Wiadomo, że krzywdy się nie zrobi, ale za to demokracja się sama sankcjonuje jako system dający się wypowiedzieć nawet swoim przeciwnikom. Talk-shit.

Po czwarte, zawsze powtarzam to od lat, że prawem wyborczym jeszcze nikt się nie najadł, za to dzięki wolnościom natury ekonomicznej już i owszem. Prawa wyborcze to opium dla mas i danie im złudy, że mają na coś wpływ. I pamiętajcie, że dwójka dresiarzy będzie zawsze miała więcej w tym systemie do powiedzenia niż Wy, niezależnie od tego jacy światli jesteście.

Po piąte, śmieszą mnie argumenty, że przecież o moje prawo wyborcze tak ciężko walczono w latach 80-tych. Kto walczył i o co? Walczono i owszem, ale o prawo do bycia wybieranym, a bojownicy sprzed lat trzydziestu, w większości obecnie stanowią bądź stanowili o sile naszej sceny politycznej. Ta jak wiemy aż roi się od mężów stanu. Więc wypierdalać mi z tymi argumentami.

W sumie niezależnie od tego kto ten konkurs piękności wygra, będziemy mieli prezydenta na cześć którego znowu powstaną rozliczne pamflety mniej i bardziej zgryźliwe. Komorowski, mimo swojego hrabiowskiego pochodzenia i manier, zmierza chyba w kierunku spektakularnej klęski i nawet TVN nie jest w stanie mu pomóc w odwróceniu dzieła upadku. Jarosław, cóż, przecież ten człowiek słynął od dawna ze swojego charakterku, zajadliwości i mowy nienawiści. To że tak dużo milczy podczas tej kampanii ciszy jest znamienne. Siedzi schowany i to jego strategia sukcesu. Jeżeli wygra, demokracja sięgnie kolejnego dna absurdu – nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek wygrał wybory unikając jakichkolwiek wypowiedzi publicznych. Jaki ma Pan Panie Jarku pomysł na Polskę? A kogo to kurwa obchodzi!

Tak sobie zerkam na kandydatów na prezydenta i nawet dla żartu nie ma na kogo oddać głosu. No może poza JKM (na zdjęciu z 1946 roku) – więc obiecuje, że w drugiej turze Korwin ma mój głos. I promise!

wtorek, 11 maja 2010

Data którą warto zapamiętać

11 maja 2010 Polonia - Legia 1:0!!!

Dzisiaj piękny dzień, godny zapamiętania na długo. Polonia w derbach Warszawy pokonała cweli!!! Po raz pierwszy od dekady. Po raz pierwszy odkąd jestem aktywnym kibicem Dumy Stolicy widzę na własne oczy zwycięstwo nad Legią. Na razie jest jeszcze niedowierzanie, bo przecież co jak co, my jesteśmy przyzwyczajeni do wiecznego smaku porażek. Ale za chwilę pojawi się radość.

Nie ma co ukrywać, że gdy padła bramka dla nas, nie tylko skakałem ze szczęścia jak małe dziecko, ale do tego dosłownie popłakałem się. Może i nerwy jakie mi Polonia serwuje skrócą moje życie o kilka chwil, ale zaprawdę Wam powiadam, że dla takich momentów jak ten dzisiaj warto przez cały sezon łapać się za głowę i serce. Już nikt nie pamięta, że jeszcze niedawno potraciliśmy punkty w ostatnich sekundach, że nasz bramkarz został pokonany nawet przez kępę trawy, że nasi zawodnicy pół sezonu najzwyczajniej przespali, a napastnicy robią wszystko byleby tylko nie strzelić komuś gola. Tak to już bywa, jeden mecz potrafi zmazać wiele. Zwycięstwo nad kanalarzami zmazuje dosłownie wszystkie grzechy, tak przeszłe jak i kilka przyszłych.




Zdjęcie tablicy wyników to będę jeszcze dzieciom pokazywał, chociaż mam nadzieję, że teraz zielona truskawka nieprędko nas pokona.

Tym samym, zapewniliśmy sobie utrzymanie w lidze, a i JW już deklaruje z uśmiechem, że nie ma serca Polonii zostawić. Dzisiejszy doping, frekwencja i zaangażowanie po obu stronach daje jakiś promyk nadziei, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie na K6.

Mam nadzieję, że zmieni się wiele i to na lepsze, ale pozostawiłbym jednak ładunek emocji, który nam się tu funduje. W tym sezonie było ich mnóstwo i za to kocham Polonię Warszawa :)

poniedziałek, 10 maja 2010

Jak to z przyjaciółką było, czyli wspomnień sadata ciąg dalszy

To są wspomnienia komputerowe sadata. Nie czytaj ich jeżeli w 1994 roku znałeś anatomię koleżanek z klasy lepiej niż ostatnie levele Flashbacka (nie czytaj ich tym bardziej, jeżeli nie wiesz co to jest Flashback).

W moich starczych wspomnieniach zatrzymałem się na roku 1994. Gdzieś w lutym, podczas ferii zimowych do moich domów (tak, tak, tacy jak ja mają ich po kilka) trafiła Amiga 600. Radości nie było końca. Szczęście psuły jedynie smutne oczy mojej eks, więc bez litości spakowałem starą atarynkę do tekturowej trumienki i opchnąłem ją jakiemuś biednemu dziecku za paczkę fajek. Tak się zakończył wieloletni związek. No cóż. W biznesie i miłości nie może być litości, jak mawiają chińczycy.

Nowy komputer był niczym więcej jak nieco odświeżoną wersją Amigi 500, która królowała od drugiej połowy lat 80-tych. Tak naprawdę, była to wersja z jednej strony nieco poprawiona, z drugiej – nieco przycięta względem starszej koleżanki. Ale grało się wyśmienicie. I chyba żadna nowalijka technologiczna do tej pory nie wzbudziła we mnie takiego szoku jak przeskok ze świata 8-bitów w krainę 16-bitowców.

To były jeszcze szalone czasy nieujarzmionego piractwa w Polsce, więc gier było mnóstwo, sprzedawane były wszędzie – w sklepach branżowych, w sklepach z elektroniką, na bazarach, bazarkach, w księgarniach... Tak szczerze, od bodajże 1 stycznia 1994 roku weszła w życie słynna ustawa „anty-piracka”, ale przez ponad rok trudno było powiedzieć, że jakkolwiek jest realizowana w praktyce. Źródełko gier wysychało bardzo bardzo powoli.
Trudno mi nawet wspomnieć te kilka czołowych tytułów, bo nasuwa mi się od razu ich kilkadziesiąt, a kolejna setka puka do bram mej pamięci.

W pierwszej kolejności jednak wymienić muszę Secret of the Monkey Island. Genialna przygodówka LucasFilm, wyrazisty bohater o imieniu i nazwisku, którego nikt nie jest w stanie powtórzyć, wiele humoru, no i ten klimat. Klimat karaibskich wysepek, piratów, przygody czyhającej na każdym kroku. Ładna grafika, wpadająca w ucho muzyka i dużo, dużo śmiechu – po prostu klasyka i najważniejsza gra mojego życia już na zawsze.

Film powyżej jest wyjątkowy, albowiem zawiera… całość gry. Taka ciekawostka dla naprawdę maniaków. Swoją drogą, mam tą grę w nowej wersji na X360 i jakiś czas temu spędziłem nieco czasu w nią grając.

Innym tytułem, który zabrał mi dużo czasu, był Lost Patrol. Gra nieco zapomniana, odbiegająca od ówczesnych standardów. Fabuła była niby prosta – gracz steruje tytułowym zagubionym patrolem, który musi przedostać się przez niebezpieczne tereny Wietnamu do swojej bazy. Sporo emocji, nerwów, nieco strzelania i taktyka walki z przeważającymi siłami wroga. No i atmosfera czającego się niebezpieczeństwa, wzmagana faktem, że sterujemy zespołem ledwie kilku osób.

Główny utwór po dziś dzień budzi we mnie stare emocje. Prawdziwy hit czasów syntezatorów i amigowych przetworników.

Mam też sentyment do jednej z pierwszych gier w jakie na Amidze grałem.

Big Run to wyścigi rozgrywające się na terenie Afryki Zachodniej. Niby nic wielkiego ale rozbudzało to wyobraźnię 13-latka bardziej niż zaokrąglające się kształty koleżanek z klasy. Szczególnie jeżeli samochód w końcu wyglądał jak samochód, a nie pięć pikseli połączonych ze sobą na krzyż, a Afryka miała więcej kolorów niż dwa.

Mógłbym tak jeszcze długo. Był w końcu wspomniany na początku Flashback, był jego protoplasta czyli Another World. Był Lotus, Gunship 2000, Street Fighter 2, Body Blows, Sensible Soccer (który w swoich wszystkich mutacjach zjadł mi najwięcej czasu ze wszystkich gier!!!), Super Frog, Soccer Kid, Fire Force, Lost Vikings, One Step Beyond czy Push Over. I wiele, wiele innych. Niektóre zapamiętałem ze względu na tzw. „grywalność”, inne bo miały piękną jak na tamte czasy grafikę. Były wśród nich także perły, które angażowały mój młodzieńczy umysł złożonością wirtualnego świata. Chociażby jak Dune, w którą się zagrywałem do upadłego. W tym samym mniej więcej czasie czytałem książki Franka Herberta (dzisiaj już chyba nie byłbym w stanie przez nie brzebrnąć).

Ta gra miała jeden z najlepszych soundtracków w dziejach elektronicznej rozrywki. O ile Dune 2, czyli jeden z protoplastów ery tzw. RTS-ów, jest znacznie bardziej znana, dla mnie pierwsza odsłona przygód na piaszczystej planecie jest w absolutnej czołówce po dziś dzień.

Na sam koniec, jeszcze jedna gra z młodości. Diabolik to mało znana produkcja oparta na włoskich komiksach o złodzieju okradającym innych złodziei (co za oryginalność). Szczerze, to nigdy daleko w niej nie zawędrowałem. Sam tytuł zapomniałem i dopiero niedawno na nią trafiłem, ze zdziwieniem krzycząc: przecież w to grałem!


Mój romans z Amigą 600 nie trwał długo. Po jakimś czasie w moim życiu pojawiła się nowa przyjaciółka, ale o tym napiszę już kiedyś indziej.

niedziela, 9 maja 2010

Wąchanie krocza coraz popularniejsze

Polonia jednak wygrała w Krakowie i dzięki temu spadek staje się jakby mniej realny. Wszystko się jeszcze może zdarzyć, bo polska liga, co by o niej nie pisać, w tym roku jest emocjonująca do samego końca niczym filmy z Jenną Jameson. Wiadomo, że pewnie wygra Wisła, ale wytypować dwójkę do degredacji jest dosyć ciężko nawet na dwie kolejki przed finiszem.
http://ekstraklasa.tv/ekstraklasa/10,91844,7856326,28__kolejka__Cracovia___Polonia_W__1_2__Skrot_meczu.html
Jak ktoś sobie chce zobaczyć albo przypomnieć, to trzeba wkleić linka na górze, no nie.

Mecz z Cracovią mógł się podobać. Ja naiwnie wierzę, że po trudach tego sezonu, w kolejnym, na stulecie klubu, Polonia będzie grała dobrze i sprawi jeszcze niejedną niespodziankę.
Teraz jednak najważniejsze są wtorkowe derby na K6. Znowu będą emocje, nerwowe spojrzenia w autobusie, który z pracy zawiezie mnie pod stadion (nie powiem jaki ma numer, ale wyprawa dla mnie zaczyna się w okolicach, gdzie tubylcy uznają Kazimierza Deynę za świętego i rysują mu na muralach aureolę nad głową). Wejdą, nie wejdą, mają bilety czy nie mają, będą mieli ze sobą widelce czy nie, i czy to prawda, że przyjdą z koszami truskawek – do tradycyjnych derbowych wątpliwości dochodzą kolejne i kolejne nowe.

Można się śmiać, ale nadchodzi nowe i reklamówka powyżej jest pierwszą jaskółką zmian. Zmian których „zły dotyk” poczują najpierw nasi zieloni rywale z przedmieść i wiosek Mazowsza, ale potem komercjalizacja piłki nożnej rozleje się niczym zupa z cieknącego talerza i zaleje nas wszystkich potokiem gówna. Niestety, ten sport w Polsce czeka droga ku elitaryzacji. Za jakiś czas na nowoczesnych stadionach zasiąda komplety widzów – zmanierowanych, łasych na pamiątki, zjadających grzecznie kiełbaski, siedzących na swoich miejscach ale także szybko się nudzących mizerią wyciekająca z boiska.

W ten sam piątek, no muszę o tym napisać, miała miejsce kolejna gala KSW. Gwiazdą wieczoru był Marian (wiem, że Mariusz, ale Marian do niego lepiej pasuje) Pudzianowski, wschodząca gwiazda MMA, celebryt, ikona, cudowne dziecko Solorza i twarz Polsatu. Trochę szkoda mi tych wszystkich fanów sztuk walki, którzy przez lata grzecznie odwiedzali gale, emocjonowali się przaśnymi pojedynkami w zapoconych salach, własnymi pieniędzmi wydawanymi na bilety pomagali tworzyć ten „sport” od podstaw. Co czują teraz, widząc ową szopkę dookoła?

To powyżej to najnowszy przebój Pudzian Band, w rytmie którego na ring wyszedł ostatnio Marian. Mocne uderzenie, to trzeba przyznać uczciwie. Zrypa czapki z głów. No i te teksty, godne Szymborskiej w kwiecie wieku:

„Słowiański wiatr budzi respekt
Roznosi wszystko co się da
Słowiański wiatr niczym szerszeń
Nie daje tobie żadnych szans”

Piastowska i Polska to jest pszczoła tudzież osa, ale rozumiem, że trudno znaleźć do nich rym, więc im wybaczam tego szerszenia.

Nie mam siły pastwić się nad tym widowiskiem. Samo MMA, szczerzy bądźmy, to sport żywcem wyniesiony z erotycznych fantasmagorii zastępów gejowych. Walkę w postawie bokserskiej to ja jeszcze rozumiem, ale kiedy chłopaki schodzą do parteru to myślę, że niejedno gołębie serduszko staje w towarzystwie innego organu naczelnego. Kiedyś trenowałem zapasy to swoje wiem. Po tym jak pierwszy raz zawalczyłem na macie i poczułem ciepły oddech kolegi na moim kroczu, zrozumiałem razem z moją mamą, że to nie jest sport dla mnie i że nigdy nie będę gejem, to znaczy się zapaśnikiem.
Druga sprawa to cała otoczka. Celebryci w postaci Waldemara Kiepskiego, jednej z sióstr Mroczek czy innych tancerzy i osób, które spały ze znanymi ludźmi, to oczywiście wspaniali ludzie, pełni ciepła i wiedzy. Każdy kraj ma takie gwiazdy na jakie zasłużył. Pod ringiem czołowe miejsca zajmują karczyści chłopcy z miasta. Nieśmało zerkają na cudnej urody blondynki z uśmiechem wskazującym na poważne ubytki kory mózgowej. Wokół gra wesoła muzyka, wchodzący na matę zawodnicy przypominają zastępy cyrkowych kuglarzy – większość z nich nawet pewnie nie wie gdzie do końca są. Wieje wiochą, ale cóż, ludzie to lubią. MMA promuje się na Pudzianowskim, Polsat wywąchał w tym wszystkim spore pieniądze i już tak łatwo sobie nie odpuści owej zdobyczy. Wiec jesteśmy skazani na Mariana jeszcze długo, zanim nie dostanie w mordę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że cały ten wiejski odpust to zapowiedź tego jak za jakiś czas będzie wyglądała nasza piłkarska liga.
A na ukojenie nerwów, pewnie już to kiedyś prezentowałem, sztandarowa pieśń Olimpiakosu Pireus. Nawet kiedyś byłem na ich meczu to wiem co mówię. A mówię, że chciałbym, żeby już we wtorek z podobnym fanatyzmem „pociągnąć” nową pieśń Polonii na meczu ze zgniło-zieloną truskawką.

Jezus Królem Polski!!!

Dobrze, że Sadat w końcu wziął się za pisanie bo jeszcze chwila a blog by umarł śmiercią naturalną. Ważne, że jesteśmy znowu. Znaczy ja to jeszcze stanu cywilnego nie zmieniłem więc cały czas jestem zajęty różnymi sprawami, więc pewnie znowu napiszę dopiero coś za miesiąc. Ale to nieważne, ważne, że przynajmniej Sadat jest w dobrej formie. Jego niedawny post przypomniał mi, ze w końcu jestem politologiem. Mimo, że wczoraj na 6 rano szedłem do roboty malować i tak malowałem przez 10 godzin. Mimo, że wróciłem do domu z poplamiona farbą twarzą i rękoma, mimo że czuć było ode mnie specyficzną won rozpuszczalnika, farby emulsyjnej i olejnej wymieszanej z dymem papierosowym. Mimo, że pierwsze co zrobiłem po powrocie do domu to otworzyłem piwo i usiadłem na kanapie i nie chciałem o niczym myśleć; mimo to wszystko jestem politologiem. wobec tego trochę znam się na polityce, to znaczy znam parę definicji, wiem jak tam działają mechanizmy polityczne i takie tam, wiecie.
Do czego zmierzam. Zmierzam do tego, że będąc politycznie w pełni świadoma osobą ma w dupie tą całą politykę. Przeciętny człowiek taki jak ja czy Wy nie ma żadnego wpływu na nic. Nie ma różnicy czy głosujesz na lewicę czy prawicę, niezależnie czy w USA rządzi Bush czy Obama, niezależnie od podniosłych uchwał, przemówień nic się nie zmienia i zmieniać się nie będzie. Żyjemy uciskani przez system, system który powstał w wyniku upadku prawdziwej własności prywatnej. W tej chwili nie ma posiadaczy, są tylko niewolnicy korporacji. Ilu z Was ma własne mieszkanie? Ale tak naprawdę własne, a nie banku. Czy możecie sobie sprowadzić używany samochód z zagranicy bez problemu. Czy system nie robi wszystkiego, żebyście musieli kupić samochód prosto od producenta. A jak już macie swoje mieszkanie czy samochód system gnębi Was wyssanymi z palca podatkami. Mało tego jak ktoś czy zapisze Wam w spadku mieszkanie albo coś odziedziczycie jesteście również zmuszeni do oddania haraczu państwu. Ogólnie doją nas jak chcą. System nie potrzebuje ludzi niezależnych, on potrzebuje niewolników. Pieniądze mamy trzymać w jego bankach, jego banki mają posiadać nasze mieszkania a jak komuś uda stać się samodzielnym to musi za to słono płacić.
Dlatego ja to pierdolę, nie będę na nikogo głosował, nie będę uczestniczył w cyrku, który ma stworzyć złudzenie naszej niezależności, złudzenie że na coś mamy wpływ. Bo tak naprawdę nie wybieracie swoich reprezentantów, wybieracie ludzi którzy będą służyć systemowi, którzy pod ten system będą tworzyć ustawy czy będąc prezydentem będą je podpisywać.




Dla mnie żadna ziemska władza nie ma znaczenia, królem Polski jest Jezus a nie marionetki systemu. System jest zły, polityka jest zła, Babilon i zepsucie. Dlatego Wy też nie głosujcie, bo głosując wybieracie sługów Szatana.

piątek, 7 maja 2010

Zapomnielim!

No i obaj zapomnieliśmy o rocznicy powstania bloga. Minął już rok od istnienia Curva Mortale w sieci. Gdy zaczynaliśmy. Cóż, byliśmy piękni, młodzi a obecnie jesteśmy tylko młodzi i piękni. Ostatnio to miejsce nieco cuchnie stęchlizną i wchodzi tu coraz mniej osób. Mamy podgląd na to skąd trafiają ludzie do nas i nie napawa to radością - patrzcie sami jacy durnie nas odwiedzają!!!

Gdyby nie przekleństwa i odniesienia do subkultur, to by nas jedynie znajomi czytali. Ja tam się nie dziwię, bo...

... bo „nieco” straciliśmy zapał do aktu tworzenia. Mnie pochłania praca i obowiązki człowieka renesansu, który musi pielęgnować swoje rozliczne pasje. Greg zaś za chwilę zmienia stan cywilny i ma na głowie ważniejsze rzeczy. Żeby dobrze zobrazować to co się dzieje z nami ostatnio, dopowiem, że po raz pierwszy od wielu wielu lat... zapomniałem o meczu ukochanej Polonii. Co prawda, grała na wyjeździe, a mecz był zaległą kolejką rozgrywaną zaraz po zakończeniu żałoby narodowej. Ale nie zmienia to faktu, że o tym, że wygrali dowiedziałem się z (wstyd) onetu. Poczułem wtedy, że oddalam się od najważniejszych dla siebie rzeczy.

Co do Polonii. Dzisiaj mecz przyjaźni z Cracovią na Suchych Stawach. Nie wiem co to będzie. Jak nie wygramy, to przytulimy się do dna tabeli niebezpiecznie mocno. A do końca sezonu ledwie trzy kolejki. Jest promyczek nadziei, w ostatnią sobotę udało się pokonać Jagiellonię. Nawet w dobrym stylu, chociaż nie napisałbym, że chłopacy z Białego walczyli do upadłego. Nie liczy się jakie. Ważne jest zwycięstwo. Nawet nie pamiętam kiedy je widziałem na K6 ostatni raz...

Żeby nie było – materiał pochodzi z www.ksppolonia.pl.

Poza rozważaniami na temat Polonii („spadnie, nie spadnie, oto jest pytanie”), czas spędzam na różnych czynnościach. O większości z nich nie mogę niestety napisać, bo prokuratura tylko szuka takich jak ja. Jedną z tych bardziej legalnych jest leniwe obserwowanie tego co dzieje się na scenie politycznej. W końcu już niebawem nie pójdę głosować kolejny raz. To znak, że wybory prezydenckie tuż tuż.
Niestety, w przedbiegach odpadł Ludwik Wasiak, któremu już zamierzaliśmy przyznać naszą rekomendację (takie „suggested by Curva Mortale”) i zachęcąć Was do oddania głosu właśnie na niego.

Po co oddawać głos nieważny, skoro można jeszcze dobitniej pokazać co się sądzi o demokracji i w pełni wykorzystać wachlarz możliwości jakie oferuje?

Niestety, nasz naród kolejny raz okazał się być niedostatecznie dojrzałym do zrozumienia prawdy. Szczerze, to ja też mam z tym problemy, chociaż kogo jak kogo, ale mnie z całą pewnością można nazwać oszołomem i żydożercą. Kierunek polityczny Wasiaka nakreślony jest w przemowie poniżej. Ciekawa to linia, sięgająca i do Kazimierza Wielkiego i do Konrada Mazowieckiego. W końcu ktoś kto ma szerokie horyzonty.

Podobno standardowym działaniem służb wywiadowczych jest wspieranie tego typu oszołomów. Wasiaka chyba słabo wspierali, bo nie zdążyli mu zebrać 100 tysięcy podpisów i Polska na nowego Łokietka będzie musiała jeszcze poczekać. My jednak będziemy pilnie obserwować jego karierę, bo takich ludzi nam dzisiaj potrzeba w tych ciężkich czasach. Amen.