czwartek, 27 września 2012

Detroit Cobras

Nurkując w czeluściach internetu, znalazłem taki oto zespół. Nie jest to żaden punk rock, a nawet gorzej – istnieje podejrzenie, że Detroit Cobras mogą być hipisami, chodzić w rozszerzanych z dołu spodniach, wplatać kwiaty w swe długie włosy i bajdurzyć o światowym pokoju w narkomańskich oparach. Ich garażowe brzmienie zalatuje mocno naftaliną – tak się brzdąkało na wiele lat przed punkową rewolucją, w czasach naszych pra-przodków. Co więcej, ten zespół nie gra nic innego niż covery, więc w sumie nic dziwnego, że ich twórczość (czy raczej – odtwórczość) szybko wpada w ucho i pozostaje między uszami na długie godziny, a nawet dnie. Powstali w 1994 roku i grają niby współcześnie, a jednak jakby nadawali z innego, dawno minionego świata. Całe szczęście, że nie poszli najłatwiejszą drogą i jeżeli już schylają się po cudze, to te mniej znane i stosunkowo mało pedalskie. Tu i tam wrzucą jakąś pulsującą w rytmie rockabilly gitarkę i trzeba przyznać, że nóżka zaczyna się kiwać w rytm. I mimo tych wszystkich wad, które ciągną się za nimi niczym ogon hipisowskiej komety pogardy – mają rozmach skurwysyny, jak to mawiał Michał Anioł, tudzież trzymają jaja w imadle jak mawiał Dzyngis Chan. Pan Sadat poleca.


sobota, 25 sierpnia 2012

Brutal Sound Festiwal, dzień trzeci

Drugi, a w sumie to trzeci dzień tegorocznego Brutala naznaczony był przede wszystkim występami dwóch gwiazd w postaci The Buzzcocks i Cockney Rejects. O ile w piątek ludzi były umiarkowanie dużo (a może po prostu mało), w sobotę powitały mnie dzikie tłumy. A jako że byłem sam, od razu udałem się do piwopoju i meldowałem się tam w półgodzinnych odstępach. Pod koniec nieco już powłóczyłem nogami, ale przynajmniej mogłem skupić się na warstwie muzycznej, zamiast prowadzić dysputy polityczno-ideologiczne jak to bywa zazwyczaj w towarzystwie.

Niestety, nie zdążyłem na dwa ważne wydarzenia. Po pierwsze, pożegnalny przedostatni performance Colliny - których uwielbiam za ich prostacki, ale naprawdę dobry album. Po drugie, nie miałem okazji oglądać publicznych przeprosin w wykonaniu Syndromu ADHD, którym niedawno zdarzyło się wyprostować rękę pod niewłaściwym kątem. Jak wiadomo, punk rock to nie rurki z kremem i porządek musi być. Wzorem sprawdzonych doświadczeń z lat 1944-1989 winni złożyli samokrytykę, którą rozpatrzono pozytywnie. Trafiłem na końcówkę występu Sold Outs, ale nie za wiele mogę o nich napisać. Potem grać zaczęli Podwórkowi Chuligani , do których jakoś nigdy nie byłem przekonany. Mam alergię na współczesny polski punk, sorry, szczególnie ten „zawadiacki”, uliczny, pachnący jakkolwiek Analogsami i z wokalistami, który łączą wagę piórkową z wyrazem twarzy godnym Pruszkowa tudzież Wołomina doby wiadomej. Płyty chyba nadal nie kupię, ale na koncercie wypadli, co tu pisać, świetnie. Rok temu tak samo spodobała mi się Rewizja. Podwórkowi Chuligani reprezentują proste granie, idealne do posłuchania na żywo, szczególnie kiedy alkohol nieco łagodzi zmysły odpowiadające za wrażenia czysto estetyczne. Ale w sumie, czego potrzeba do dobrej zabawy, jeżeli nie mieszanki street punka z rytmami ska?


Nieco tylko we wszystkim wadził znany mi już samoistny Skadyktator (śmieszny, ale widać było, że jego wstawki nieco denerwują samą kapelę), no i ususzony Robert Brylewski. Ten drugi zresztą chyba musi oddać legitymację punka, bo ostatnio wygłosił kilka niepopularnych opinii i nieomylni strażnicy lewicowych pieczęci jeszcze długo będą mu je pamiętać...
Potem na scenę wkroczyła Schizma . Tych akurat chciałem zobaczyć, bo jakby nie patrzeć, jest to jakaś legenda polskiej sceny hardcore. Agresja i dobór utworów był okej, dystans do siebie również. Umówmy się, że ten zespół już tłumów nie przyciąga i mikra grupka kiwających głową to smutna rzeczywistość odzwierciedlająca ich obecną pozycję. Tak to jest jak się stoi w rozkroku pomiędzy światem metalu, a jedynie słusznym hardcore'm. Oczywiście przymknąłem oko i ucho na drobny fakt, że Schizma u swego zarania związana była z „Nigdy więcej” i walczyła z rasizmem oraz faszyzmem. To się chyba nazywa tolerancja. I to z mojej strony.


Później na scenę mieli wejść legen-kurwa-darni Buzzcocks . Gdyby trzeba było wymienić pięć najważniejszych kapel punka'77 – musieliby się w takowym zestawieniu znaleźć. Występują do dzisiaj i nawet nagrywają jakieś nowe, względnie słuchalne płyty. Zanim jednak rozpoczęli swoją część rewii, przez dobre trzydzieści minut ekipa techniczna ustawiała im monitory, odsłuchy i inne rzeczy które znam tylko z nazwy. Zaczęło się robić późno, a mi kończyła się kasa na wlewanie w siebie piwa. Na szczęście jednak Ci starsi panowie zaczęli grać, pierwsze cztery kawałki zagrali w sumie dla siebie samych, bo na widowni nic nie było słychać. Potem już było nawet, nawet. Chociaż nie jest to ten rodzaj punka, który darzę specjalną estymą. Obserwowałem sobie grupkę pogujących, która miała mały problem z kręceniem młynu przy dźwiękach, które do tańca mogłyby poderwać i pokolenie naszych dziadków oraz babć.

Buzzcocks raczej nie należą do trubadurów dźwięków rewolucji. Grają miękkim chujem, tak było, jest i będzie, chociaż na koncertach brzmi to zdecydowanie przyjemniej niż na „płaskiej” płycie studyjnej.



Co by jednak nie pisać – to było dla mnie spore przeżycie zobaczyć na własne oczy tą prawdziwą skamielinę z epoki roku 1977. Ostrzyłem sobie jeszcze zęby na Cockney Rejects, ale jako że było już bardzo późno, a następnego dnia, jak przystało na prawdziwego punola, musiałem o 14:00 zameldować się na obiedzie u teściowej, po ostatnim bisie Buzzcocks'ów, powędrowałem do domu. Miałem chyba szczęście, bo Cockneye zagrali dosłownie pięć-sześć kawałków i musieli kończyć, więc wychodzi na to, że straciłem nie za dużo. Do przyszłego roku – mam nadzieję, że Brutal Sound na stale wpisał się już w kalendarz punkowych imprez w tym smutnym jak pizda mieście.

piątek, 24 sierpnia 2012

Brutal Sound 2012, dzień drugi


Rok kurwa temu odbyła się pierwsza, dziewicza edycja Brutal Sound Festiwal i zanim się człowiek obejrzał, z pospolitego spędu zrobiła się nagle impreza pełną gębą. Karnety, srarnety, opaski, pole namiotowe. Się porobiło jak na Open'erze niemalże. Na szczęście i tym razem punkowy duch improwizacji i DIY dał o sobie znać – nagłośnienie co chwila padało, panowie inżynierowie dźwięku mieli problem z ustawieniami, mikrofony same się wyłączały. No ale co tam. Dla mnie to była ogromna okazja do tego, by na własne oczy zobaczyć co najmniej kilka legend sceny, tak krajowej jak i światowej.

Taka Apteka chociażby. Nazwa znana powszechnie, ale żadna inna kapela nie wzbudziła aż takiej porcji nienawiści wśród publiki. Okrzyki „gamonie” były najdelikatniejszą formą wyrażania dezaprobaty dla tych sympatycznych, nieco jowialnych panów. Widzowie proponowali im żeby „grali o siódmej rano”, tudzież po prostu spierdalali. Sama muzyka, owszem chujowa, ale to nie tłumaczy do końca tego natłoku kumatej nienawiści. Można się jedynie domyślać, że to nie warstwa muzyczna decydowała o przyjęciu Apteki. Może są za mało wega albo robią jajecznicę z jaj innych niż z wolnowybiegowego chowu?

Potem trafiłem na występ gości z dalekiego Sao Paolo. Zespół nazywa się Still X Strong i ów „iks” mówi o nich wiele, jeżeli nie wszystko. Jak ktoś się kurwa fatyguje z Brazylii do nas, to przynajmniej mógłby zagrać z jajem (najlepiej wolnowybiegowym). A tymczasem ten zespół okazał się absolutną dla mnie porażką, nawet mając na uwadze to, że cały ruch Straigh Edge raczej nie przyciąga twardzieli. Miłośnicy soi zabrzdąkali kilka kawałków i muzyka, owszem bywała niczego sobie, czasem człowiekowi drgnęła noga, ale po chwili ochota na pląsy przechodziła gdy wokalista elaborował o fakcie, że:
a) na świecie każdego dnia giną tysiące homoseksualistów
b) na świecie codziennie giną miliony niewinnych zwierząt, a weganizm jest jedynym słusznym kierunkiem kulinarnym i politycznym.
Wokalista PO KAŻDYM KAWAŁKU, dziękował widowni za dobre przyjęcie i czynił to w stylu godnym co najmniej Jerzego Połomskiego. Po prostu hard core na całego, na pełnej kurwie. Rozpisałem się, bo Still X Strong to trochę taki zmarnowany potencjał jak dla mnie.


Potem był Sedes Muzgó, ale o tym zespole, pozwolicie, nie powiem wiele. Dla jednych i Sedes i Defekt w oryginale to kult, dla mnie, niestety, była to ciekawostka głównie natury biologicznej. Bo jak te pijackie mendy dożyły swego wieku? Połączone siły obu kapel to było sporo ponad moje siły. Dobrze im pamiętam to, że właśnie takie posągowe hymny jak „Sraka Praptaka” sprawiły, że uznałem za młodu punk rock za muzykę dla niedorozwojów.

Na koniec, to dla mnie była najważniejsza część tego dnia, wystąpił Discharge. W czasach których nie pamiętam, każdy punk nosił ich badziki w klapie. Discharge to (był kiedyś) kult. Zespół ten nagrał sporo płyt słabych i nijakich oraz jedną arcygenialną. „Hear Nothing, See Nothing, Say Nothing” to porcja jazgotu, nad którym onanizują się nowe pokolenia. Tyle że płyta pochodzi z 1982 roku, czyli ma 30 lat... A Discharge, co kilka lat się a to rozpada a to powraca, od trzech dekad gra na koncertach to samo, nawet nie próbując oszukiwać nikogo, że stworzyli coś innego, w miarę sensownego. Coś tam nagrywają, ale powiedzmy sobie szczerze, Discharge to zespół jednej, doskonałej płyty. Z tą doskonałością to też jest sprawa dyskusyjna – owszem, Hear Nothing robi wrażenie kakofonią dźwięków i apokaliptycznym klimatem, ale nie jest to nagranie, do którego wraca się często.


Sam występ, ech. Tak umierają legendy. Pod sceną co prawda kurzyło się drobne, niewinne pogo, ale nie tego się można spodziewać po takim zespole. Panowie posiadali imponujące brzuszki, a resztki włosów pozwoliły ułożyć przetrzebionego irokeza co poniektórym. Wokalista nie przebijał się przez dźwięki, jego wokal ginął za gitarami, więc każdy kolejny kawałek brzmiał dokładnie tak samo jak poprzedni. Smutne to w sumie było doświadczenie i po tym koncercie, jak przystało na prawdziwego punka, poszedłem do domu, po drodze rozmyślając o tym jak ważne jest to, by wiedzieć kiedy powiedzieć „stop”. Cisza i milczenie to składniki niezbędne do zostania nieśmiertelnym.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Video's van Volkstaad - deel een

Jak czytelnicy naszego bloga doskonale wiedzą "Curva Mortale" to forpoczta polskiego wsparcia dla Narodu Burskiego. Jak tylko, zgodnie z przepowiednią pewnego brodatego proroka z Tranwalu, umrze Nelson Mandela, czarni mieszkańcy RPA mają zabrać się za mordowanie białych. A wtedy, obiecujemy, i my staniemy do walki o istnienie Białego Plemienia Afryki. Zanim jednak do tego dojdzie, oglądamy sobie filmy z dzisiejszego RPA.

O "Tsotsi" nie będę się może rozwodził, bo obok "Dystryktu 9" to najbardziej znany film z Południowej Afryki. Ostatnio obejrzałem dwie inne produkcje i muszę przyznać, obie trzymają jaja w imadle i nie pozwalają się nudzić.

Pierwszy z nich, "Stander" to opowieść oparta na faktach. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych, tytułowy bohater, robiący karierę w policji, nagle poczuł przemożną potrzebę rozpoczęcia nowego życia. Tym razem jako rabuś napadający na banki. Sposób w jaki to robił szybko sprawił, że społeczeństwo zaczęło pałać do niego i jego wyczynów trudną do zrozumienia sympatią. A może właśnie nie trudną, tylko łatwą. Bo czy nie można polubić rabusia, który napadał na banki w porze obiadowej? Stander przebierał się, udawał Żyda, Hindusa, staruszka, nieśmiałego księgowego albo Playboya-wymoczka. Jego najsłynniejszy skok to ten, w którym ten sam bank napadł ... dwa razy. Najpierw zabrał pewną sumę pieniędzy, a potem usłyszał w radiu jak szef placówki chwalił się, że ten oddał Standerowi jedynie drobniaki, bowiem prawdziwie duże kwoty są bezpieczne w sejfie. Więc Stander wrócił do banku ponownie, zaraz po tym jak opuściła go policja i poprosił o kwotę zdeponowaną w kryjówce...
Co by nie pisać, sam film to dobry kawałek kina, opowiadający o absolutnie nieszablonowym człowieku. Widać jednak w nim coś co charakteryzuje niemal każdy współczesny film z RPA - poczucie winy białych. Stander jako policjant był narzędziem apartheidu, a napdając na banki pokazywał, że w tym kraju i w tym ustroju, białym nie może nigdy stać się krzywda. Naiwne to trochę i nawet jeżeli takie były motywy, to element ten w filmie pokazany jest w sposób, którego naiwność aż razi oczy. Poza tym jednak, Stander to film bardzo, bardzo dobry.


***

Drugi film, "Jerusalema" to już czarne kino na całego i próba gangsterskiego kina from RSA. Główny bohater, wychowany w Soweto, pnie się powoli do góry po drabinie przestępczego świata. W ciekawy sposób, i to dosyć obiektywny, pokazana jest rzeczywistość po 1994 roku, kiedy białas jadący samochodem był dla czarnych niczym cukierek aż proszący się o odpakowanie z kolorowego sreberka. Nikt tutaj nie słodzi - Nowa Afryka to raj dla przestępców i piekło dla tych, którzy próbują w niej żyć uczciwie i normalnie. Jednak Jerusalema nie jest klasyczną epopeją gangsterską. To znowu opowieść oparta na faktach. W Johanesburgu rzeczywiście żył niejaki Lucky Kunene, który zbudował swoje "mieszkaniowe" imperium w sposób na bakier z prawem. Dla ludności Hillbrow stał się Robin Hoodem, który wydał wojnę nie tylko białym właścicielom, ale i gangom narkotykowym. Przez cały film nie można być do końca pewnym czy Lucky jest "dobry", czy może jest tak samo zły jak cała reszta bagna, w którym się porusza. I o ile "Stander" to dobry film na raz, do "Jerusalema" można pewnie wracać częściej. Na pewno warto.

wtorek, 17 lipca 2012

W końcu kurwa!!!

Ten dzień warto zapamiętać – wielmożny Józef opchnął Polonię za paczkę fajek i w ten sposób spadliśmy wszyscy na dno futbolu. Nie ma czasu i potrzebę na bufonadę i czcze gadanie w stylu „a nie pisałem”, ale czuć było od wielu miesięcy, że coś jest na rzeczy. Zapach padliny wisiał w powietrzu i pamiętam, że chodząc na wiosenne mecze zastanawiałem się często czy to aby nie jedna z ostatnich okazji zobaczyć K6 w blasku jupiterów i z anturażem godnym bądź co bądź Ekstraklasy. To już przeszłość i w sumie dobrze, bo taka chwila musiała nadejść. Polonia za czasów JW przypominała toksyczny związek dziewczyny z porządnego domu z wiejskim parobkiem o szerokim geście i żółtymi papierami. Wiadomo,że do niczego dobrego by to nie doprowadziło, ot w drodze nad przepaść można było chociaż pojeść kawioru i zrobić zakupy cudzą kartą kredytową. Trochę nas ten JW zamienił w kurwiszony przez te kilka lat swoich rządów. Licencja, zmiany trenerów, publiczne pośmiewisko... Ale także w sferze mentalnej zaczęliśmy zdradzać zbiorowe objawy szaleństwa. Skandowaliśmy nazwisko tego wariata – ja nie, podobnie jak większość Kamiennej, ale fakt jest taki, że w pewnym okresie żyło nam się z Józkiem całkiem dobrze. Oprawa na stulecie jest dzisiaj nader wymowna – obok prawdziwych legend tego klubu umieściliśmy ostatecznie również betonowego grabarza, który zabawił się w Brutusa naszym kosztem. Kilka lat temu na derbach zawisła szmata „Jak się wkurwimy, to Was też wykupimy” - po co to komu było, ani zabawne ani złośliwe. Chwalenie się cudzym majątkiem, czujecie to kurwa? Jeszcze całkiem niedawno niektórzy z nas cieszyli się gdy podobny los spotkał Odrę Wodzisław. Cóż, zła karma zawsze do nas wraca, powtarzam to od lat i nikt mnie nie słucha. Lekcja pokory widać nam się wszystkim przyda.

Mimo wszystko, myślę, że Polonia może odrodzić się i stać się czymś zupełnie innym od swojego poprzedniego wcielenia. W końcu, powiedzmy sobie szczerze – dla piłki nożnej na nasze stadiony nie da się długo przychodzić. W tym sezonie frekwencja spadnie na łeb na szyję, jeszcze wspomnicie moje słowa. Ekstraklasa dla klimatu prawdziwej piłki oznacza śmierć. A tymczasem, na głębokim zadupiu będzie miała szansę istnieć inna jakość. W końcu możemy stworzyć klub naszych marzeń – z kaszkietami, atmosferą przedwojennego cwaniakowa, piłkarskimi strojami z przedwojnia, spikerem zapodającym komunikaty gwarą stołeczną i obowiązkowym lodziarzem krążącym między rzędami. Cyfrową tablicę zastąpi Pan Staszek, który ręcznie będzie zmieniał wynik na tablicy podmieniając plansze z cyframi. Będziemy cieszyć się z każdego zwycięstwa i chociaż pewnie czasem będzie ciężko, taka Polonia ma szansę zyskać na tym wszystkim więcej niż na kolejnych transferach popierdolonego Józia i jego cyrku.

A na otarcie łez przesympatyczna piosenka szwedzkiego kontynuatora tradycji Abby i Roxette – skocznie, radośnie i z przytupem.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

They want to turn us into White Trashes

Dawno nie pisaliśmy, co nie oznacza, że nie ma o czym. Podczas gdy cała Polska żyje Euro 2012, nasz kochany rząd w pocie czoła pracuje nad kształtem naszej przyszłości. Już to powinno wzbudzać w nas niepokój. Polityk to gatunek świni z natury swej leniwy i tępy, ale kiedy trzeba pewne rzeczy potrafi załatwiać szybko. Fakt, że reprezentanci narodu zasuwają jak mróweczki pod ukryciem zasłony dymnej w postaci Igrzysk, świadczyć może tylko o tym, że zależy im wyjątkowo na czasie oraz braku rozgłosu.

Tu i tam dochodzą słuchy o wprowadzeniu nowego podatku. Tym razem – katastralnej daniny od nieruchomości, liczonej ad valorem, czyli od jej wartości. Więc o ile w przypadku akcyz i innych VAT-ów płacimy podatek przy zakupie, tutaj płacimy za sam fakt bycia właścicielem ziemi czy też mieszkania. Właścicielem? Dobre sobie. W tym modelu prawa majątkowe przechodzą w praktyce na państwo, które łaskawie pozwala nam korzystać z wybudowanego za własną krwawicę domu czy kupionego na kredyt mieszkania. Oczywiście nie za darmo. To z kolei oznacza, że płatności tej nie za bardzo można ominąć, bo jest cykliczna i niezwiązana zupełnie z naszym stylem życia. Jak się komuś nie podoba akcyza, czyli podatek od zbytku, luksusu, szkodliwości, to rezygnuje ze spożywania produktów na które jest on nałożony i teoretycznie, sprawa jest załatwiona. Z katastrem tak łatwo już nie będzie, bo jedyna możliwość żeby go ominąć to przeprowadzić się pod most i modlić się, żeby wesoła ekipa Ryżego Złodzieja nie wpadła na to, by i tam wypuścić swoje macki.

Oczywiście już podnoszą się głosy oświeconych i wyedukowanych, że przecież taki podatek występuje w wielu krajach na świecie i Polska po prostu przestaje być wyjątkiem od reguły powszechności katastru. Owa „reguła” to m.in. Kanada, Wielka Brytania, Francja czy znana z niskich podatków Szwecja. Przyznać trzeba, że towarzystwo znakomite, ale nasza zabiedzona Polska jakby nie do końca do tego grona pasuje. Mówiąc kolokwialnie – żeby zabierać, trzeba najpierw dać szansę uzbierać.

Kataster jest w rodzimych warunkach tak bzdurny, że aż ciężko uwierzyć, że naprawdę może wejść w życie. W idealnym świecie ma być bardziej sprawiedliwy, bo nakładający większe obciążenia faktyczne na ludzi zamożnych. Tyle tylko, że jego wysokość jest ustalana na podstawie nie faktycznej wyceny nieruchomości, a na podstawie mapy stawek wyznaczonej przez samorządy. Najbardziej atrakcyjne lokalizacje to te położone w centrum (wiadomo, cena za metr najwyższa), tymczasem nasza klasa średnia, wzorem innych krajów, od pewnego czasu przeprowadza się dalej i dalej poza miasto, gdzie z kolei, średnio licząc, ceny za metr są niskie. W śródmieściach, w małych i ciasnych mieszkankach pomieszkuje zaś a to głodująca inteligencja, a to lumpenproletariat, a to emeryci i renciści. I to oni zapewne poniosą najwyższe koszty nowego widzimisię naszej kochanej władzy.

Oczywiście, nasz premier pewien czas temu zapowiedział, że katastru nie będzie. A jak Don Aldo coś powie, to wiadomo, że będzie dokładnie odwrotnie. Zmieniono więc jego nazwę, a całą odpowiedzialność przerzucono na władze samorządowe, które się ponoć domagają nowych danin, ponieważ rząd z kolei zapowiedział obcięcie publicznych dotacji. Ufff. Tak czy owak, jedno jest pewne. Ten podatek, jeżeli ktoś będzie na tyle głupi, by naprawdę zacząć wprowadzać go w życie, spowoduje, że ludzie znowu wyjdą na ulicę. Ale to za mało i obawiam się, że taki rząd, który działa wbrew interesom obywateli może spotkać los o wiele bardziej przykry niż obelgi, palone opony i satyryczne rysunki. I tak sobie myślę, że obecna klasa polityczna żyje w doprawdy złotych czasach. Ilu polskich polityków dostało po mordzie? Ilu z nich trafiło do więzienia? Ilu poczuło strach przed bezlitosnym linczem ze strony motłochu? Ano właśnie. Ale spokojnie, kataster ich do tego zbliża, bo żaden naród, nawet tak otumaniony jak naród polski, nie pozwoli z siebie zrobić „białych śmieci”. My home is my castle, kurwa jego mać!!!

środa, 14 marca 2012

Pokłony w kierunku Hanka Trzeciego (znowu)

Słucham sobie „nowych” płyt Hanka III Williamsa (tych z września, ale to dla mnie i tak świeże bułeczki) i myślę, że byłoby warto poświęcić im więcej niż kilka zdań ostatnio. Im dłużej je znam, tym bardziej mi się podobają obie. „Ghost to a Ghost” jest świetna, ale „Gutter Town”, o ile człowiek oswoi się z tym, że to psychodeliczne hillbilly&outlaw country, robi wrażenie jeszcze mocniejsze. No właśnie, słowo klucz to „wrażenie”. Dawno już nie słyszałem takiej płyty, która pozostawiałaby po sobie ślad na psychice tej wielkości. Mrok i zło sączą się z niektórych utworów, spływając wprost do serc słuchaczy. I zostają tam na długo, dopóki nie wypłucze się ich porządną porcją whisky. Nawet wesołe i skoczne przerywniki brzmią niczym opętańcze zaklinanie nieuchronnego. Hank na zmianę, to nas straszy, to nasz zamęcza upiornie zrzędliwą manierą godnej knajpy gdzieś na końcu świata. Ponad godzina muzyki to jak wyprawa w dzikie lasy Montany, w potłuczonym pick-upie bez świateł, starą strzelbą z ostatnim nabojem i skulonym ze strachu psem pod siedzeniem. O utworze poniżej (polecam posłuchać wieczorem, najlepiej na słuchawkach i w samotności) jeden z anonimowych internautów napisał tak:
“well you get back up in these hills like i live in and you see some weird shit and you stay out of them hollows if you dont know what ya doin you wont be coming back out some off the wall people back there”

Ponoć Hank uwolnił się od wiszącego nad nim kontaktu z poprzednią wywtórnią i pod własnym labelem w końcu może tworzyć taką muzykę jaką chce. Chociaż nienawidzę wszelkich „concept albumów”, te dwa pokazują, że nie tylko świat country&western jeszcze o Trzecim usłyszy.

wtorek, 13 marca 2012

Dzieci Tuska, czyli emerytalny Mad Max

Dziwna atmosfera panuje ostatnio na naszej zielonej wyspie dobrobytu i szczęśliwości. Mamy przecież piękne stadiony, sprawny rząd odnoszący sukces za sukcesem, wzrost gospodarczy wypracowany rękami samego Donalda, ale to wszystko przesłania nam ponura wizja przyszłości rodem z post-apokaliptycznego sci-fi. Jest nas coraz mniej, nas Polaków i wszyscy dookoła krzyczą niczym pedofile – dzieci, dzieci, dajcie nam więcej dzieci!

To już nie te czasy, kiedy oskarżało się żydów o robienie macy z noworodków, ale przyznać trzeba, sytuacja jest co najmniej dwuznaczna i brzydko pachnie kilkoma paragrafami w kodeksie karnym. To, że przyrost naturalny jest u nas ujemny, to żadna niespodzianka od dłuższego czasu. Polityka pro-rodzinna wszystkich rządów (począwszy od czasów Króla Stasia niemalże) istnieje jedynie w wymiarze dogmatów zapisanych na papierze, a praktykę można streścić w jednym, niewypowiedzianym nigdy, haśle – ruchajcie się, kurwa mać! Przecież władza potrzebuje kolejnych pokoleń poddanych, a ZUS łaknie nowych niewolniczych rąk do tego, by generować kolejne straty i przeżuwać nasze składki! Ambicją każdego rządu, niezależnie czy jest to rząd demokratyczny czy totalitarny, jest rozrost swego Imperium. Tak więc, ruchajmy się!

Trochę to jednak wszystko niesmaczne. Po pierwsze, prozaiczna sprawa taka jak to, że na chuj się „władza” wpierdala w prywatne, imtymne życie obywateli. Zapewne są jakieś magiczne przyczyny dla których dzieci rodzi się coraz mniej. Ot, może, chodzi o problemy mieszkaniowe? Albo z pracą? Albo jedno i drugie. A może to, że człowiek sobie myśli – czy jest sens płodzić młodego człowieka, który będzie przez pół życia wpierdalał sól przemysłową zamiast spożywczej, a na koniec usłyszy, że w sumie to jest to zdrowe i pożywne? W tym kraju noworodek to statystyczny numerek w ZUS-ie, przyszły niewolnik systemu i tu przechodzimy do sedna sprawy.

Już mnie lesby i pedały od dekad wkurwiają, gdy krzyczą o swoim „prawie do adopcji”. Wyciągają ręce w kierunku biednych dzieci, a wszyscy dookoła próbują nam wmówić, że ktokolwiek posiada jakiekolwiek do nich prawa. Otóż, drogie matołki, to co najwyżej owe dzieci posiadają uprawnienie do bycia adoptowanymi, a Wy, podobnie jak reszta heteroseksualnej hołoty, możecie jedynie ubiegać się o zostanie rodzicem. Zwisa mi czy dziecko takie wychowane zostanie przez ludzi normalnych czy spedalonych. Ale szlag mnie trafia gdy widzę jak ta kwestia staje się tematem dyskursu społecznego, a samo dziecko z podmiotu staje się przedmiotem. Z systemem emerytalnym jest dokładnie tak samo. Ma być więcej dzieci, żebyśmy my, za kilkadziesiąt lat, starzy i zgorzkniali, mogli wysysać z nich owoce ich własnej pracy. Czy to się różni od robienia macy z noworodków, ja się pytam? Mówiąc wprost – potrzebujemy niewolników i znajdujemy ich w przyszłości. Sprytne i przerażające, niczym emerytalny Mad Max.

„Zabawne” jest to, że całe te nawoływanie do rodzenia dzieci odbywa się w kraju, którego ca. 13% dorosłych obywateli jest bezrobotnych, a dobre kilkadziesiąt procent kolejnych pracuje za groszowe stawki, odprowadzając groszowe składki na groszową, bądź żadną przyszłość. Wiadomo, że pośród nich jest wielu ludzi, którzy kopią rowy, bo to jedyna robota, która nie przeszkadza w piciu wódki i biciu konkubiny, ale nie wierzę, że nie kryje się tam żaden potencjał. Czy naprawdę musimy przejmować się spadającą liczbą pogłowią, kiedy żyjemy w społeczeństwie, które nie wykorzystuje ogromnej części swoich możliwości produkcyjnych? Przecież to są kurwa te Wasze „dzieci”, tylko już odchowane i gotowe do łożenia na ZUS. Ha, to pytanie retoryczne. Oczywiście, że musimy, bo po pierwsze, po co działać teraz, skoro można bajdurzyć o przyszłości, a po drugie, lepiej być premierem kraju, który ma 40 milionów obywateli (chuj, że częściowo bezrobotnych) niż 35 milionów ale za to z bezrobociem frykcyjnym, bądź niższym od dwucyfrowych standardów. Bo na całym świecie władza jest taka sama – sięga po więcej, sciskając coraz słabiej.

piątek, 9 marca 2012

Atomowe grzyby nad Shiraz, czyli semici o muzyce

Dzisiaj wyjątkowo, nie o polityce czy piłce, a o muzyce. Co za niespodzianka, od zawsze piszemy wyłącznie o tych trzech rzeczach, no czasami jeszcze o Żydach, bo ze święcą szukać bardziej pro-semickiego bloga w tym zaściankowym kraju. Trzymamy za powodzenie sprawy żydowskiej i nie możemy doczekać się kiedy nad dawnymi winnicami w Shiraz rozbłyśnie pomarańczowy atomowy grzyb zagłady. No, jeszcze wspieramy kwestię afrykanerską, ale to nie tym razem, muszą sobie poradzić chwilowo bez nas, tam hen w Kapsztadzie.

Nie od dzisiaj wiadomo, że lubię dobre hardcorowe pierdolnięcie i w sumie, czego się nie dotknę z tego gatunku, to od razu męczę i słucham do upadłego. Niedawno przyszła pora na sympatycznych panów z Bostonu, którzy od 1994 roku, z przerwami, grają pod nazwą Blood for Blood. Po przesłuchaniu jednej płyty, już wiem, że będę polował na całą resztę, nie wie jedynie o tym moja narzeczona, ale ona nie czyta moich wypocin, więc to będzie nasza słodka tajemnica. A wydawać jest na co, co prawda samych nagrań może wiele nie ma, ale jakościowo, trzeba przyznać, jest to ekstraklasa chamówy, zaraz obok Sheer Terror. Aż trudno uwierzyć, że z taką energią grać może zespół, który nie posiada na okładce płyt ani jednego buldoga, co jak na hardcore jest sporym odstępstwem od zasad wydawałoby się niezmiennych.




Z muzycznych nowości to warto jeszcze wspomnieć o kolejnej płycie Hanka III Williamsa. Kolejnej czyli której? Ponoć siódmej, ale wuj w sumie wie. Nagrania ujrzały światło dzienne we wrześniu i są to dwie płyty. Żeby było śmieszniej, tego samego dnia, Hank wydał jeszcze dwie inne płyty, z czego jedna to powrót do jego „metalowych” korzeni. Jak tak dalej pójdzie z jego płodnością, to zbieranie jego nagrań będzie równie wielkim wyzwaniem co kolekcjonowanie płyt Johnny’ego Casha.
Tak czy owak, Ghost to a ghost/Gutter town to solidny materiał dla prawdziwego miłośnika cajun i outlaw country, czego najlepszą reklamą niech będzie kawałek poniżej, dźwięczący w uszach jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego akordu (na płycie znajduje się nieco inna wersja, akustyczna). Jeżeli ktoś to słysząc nie chce wejść na konia i pojechać w kierunku zachodzącego słońca, to jest po prostu pedałem.

środa, 29 lutego 2012

Stadion Narodowy i kibice Biedronką robieni

Zanosiło się na to, że luty 2012 roku będzie pierwszym miesiącem od niemal trzech lat, po którym nie pozostanie żaden ślad w kronikach Curva Mortale. Zanosiło się ale dzisiaj mamy przecież wielkie święto w postaci otwarcia Stadionu Narodowego i trudno przejść obojętnie obok takiego wydarzenia.

Już rano się nieźle wkurwiłem, gdy usłyszałem z kilku źródeł znamienne – cieszmy się. Nie drążmy już ile ten Stadion kosztował, kto ile na nim zarobił, kto ile przyciął na premiach, kto te premie podpisał, tylko się po prostu cieszmy, że go mamy. Chuj, że nie ma autostrad, obwodnic, chuj z dziurą budżetową i tym, że na pół dnia centrum miasta jest wyłączone z życia, bo stosownym służbom nie chce się przemęczać i tak jest najłatwiej. Nieważne, że za chwilę Stadion będzie wielkim wrzodem na dupie, bo meczów ligowych się tam nie da zagrać, bo zaraz PiS-owscy kibole wszystko zniszczą, a operator coś nie miał czasu znaleźć chętnych na wynajem pod imprezy. Bądźmy dumni. Mamy najpiękniejszy stadion Europy. Mało! Świata! Mało! Wszechświata! Polska górą. Propaganda godna czasów Gierka. A że kosztował nas, podatników 1,7 miliarda złotych? Nieważne. Co nas nie stać, nas Polaków?

I jeszcze ci wszyscy kibice na mieście. Mordy wymalowane w biało-czerwone barwy, na głowach kolorowe czapki, w rękach nieodzowne trąbki, a na szyi szaliki z Biedronki. Widać, że nigdy nie byli na prawdziwym meczu, że nie jedli ani razu chleba z wyjazdowego pieca. Ale na Narodowy idą. Zjedzą kiełbasę, popiją Coca-Colą, zrobią sobie zdjęcia, zmagazynują wspomnienia na resztę życia, dwa razy podniosą się bo meksykańska fala fajnie wygląda, a potem usiądą na krzesełkach i będą buczeć, gdy tylko zacznie iść źle na boisku. A że będzie źle to jest pewne, to swoją własną, chłopską twarzą firmuje przecież najlepszy trener pośród ćwierćdebili, Pan Franciszek „Złotousty” Smuda. W oczekiwaniu na narodową tragedię już za sto dni, podśpiewujmy sobie pod nosem wielki hit ostatnich dni. Pamiętajcie, już niebawem zestawy kibica za jedyne 29,99 zł!

wtorek, 24 stycznia 2012

Tylko cioty nie kochają PNA

Właśnie siedzę na ulubionym fotelu i oglądam jednym okiem mecz Mali – Gwinea. To niechybny znak, że trwa właśnie prawdziwe święto futbolu, czyli Puchar Narodów Afryki!

Co się będę silił na udawanie podniecenia. To przecież mój umiłowany piłkarski turniej na świecie. Mistrzostwa Europy? Mistrzostwa Świata? Nuda, nawet w wykonaniu reprezentantów Ameryki Południowej. Taktyka, dyscyplina, radość poświęcona na ołtarzu efektywności. Nudni Niemcy, użelowani Hiszpanie, rozpłakani Polacy. Ile można. Już nie wspominając o takiej Lidze Mistrzów, gdzie dyscyplina społecznych nizin została wtłoczona w ramy show-biznesu serwowanego elitom na platynowej tacy. Nie rozumiem ludzi, którzy emocjonują się potyczkami Barcelony, Realu Madryt czy innego kurwa Arsenalu. Co to może obchodzić zdrowego chłopa. To przecież nie jest piłka! To plastikowy marketingowy produkt, opakowany w kolorowe pudełeczko, przeznaczony dla umysłowych kocmołuchów. Ktoś kto lubi oglądać ten cyrk, w młodości nigdy nie grał w piłkę na podwórku, a w dorosłym życiu jest po prostu pedałem.


Można do Afryki mieć wiele pretensji i żywić do niej niechęć (w końcu na jakim innym kontynencie tyle razy brat przelewał krew innego brata, że tak zapytam po rastafariańsku?), ale ich kontynentalne mistrzostwa to nadal apoteoza tego co w futbolu najpiękniejsze. Dzikie trybuny, pełne kolorowych tłumów, reagujących żywiołowo, choć nieco otępiale. Wybaczam in nawet wuwuzele i bębny. A na boisku czasem nie lepiej. Zdarzają się, owszem niestety, zespoły, które na siłę próbuje się zorganizować na wzór europejski. Na szczęście, praktycznie nigdy się to nikomu nie udało. Nieco inna jest piłka krajów Maghrebu, bardziej dojrzała i dorosła. Ale to Jądro Ciemności dostarcza od zawsze najwięcej magii i emocji. Dominuje więc lekkomyślność, ofensywność i szalona radość z faktu kopania piłki. Czasem przypominają się szkolne czasy, gdy każdy chciał być napastnikiem, wracanie do obrony było oznaką frajerstwa i beztalencia, a na bramce stali sami mamisynkowie (dla jasności, ja stałem właśnie na bramce, tudzież siedziałem na ławce rezerwowych, co zrównywało mnie z dziewczętami i to tymi paskudnymi). No i ta dziecięca wręcz samolubność. Dobry napastnik musi być samolubny, a w Afryce grają sami dobrzy! Przebiec pół boiska, okiwać pół drużyny przeciwnika, a na końcu, zamiast podać do lepiej ustawionego kolegi (tylko frajer się dobrze ustawia, wiadomo!), rzucić się na ostatnie zasieki defensywne, stracić piłkę, strzelić Bogu w okno, albo się poddać ze zmęczenia. Oto Puchar Narodów Afryki!

Pamiętam taki mecz, z turnieju z 1998 roku, pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga, a Burkina Faso. To była kwintesencja piłkarskiej Afryki. Kto wie, czy nie jeden z ostatnich pomruków prawdziwego ducha tej dyscypliny. W 86 minucie padł gol na 1:4 i było po zabawie. A jednak, nastąpił cud. W Europie takie cuda załatwiał Fryzjer. W Afryce raczej szaman i wrodzone lenistwo, wymieszane z adrenaliną i strachem. Co akcja, to piłka lądowała w bramce i w 90 minucie całe Wagadugu obgryzało paznokcie z nerwów. 4:4 i dogrywka! Kinszasa szaleje. A w rzutach karnych deklasacja i DR Konga wygrało mecz, którego wygrać nie miała prawa. Niesamowite? Owszem. Prawdziwe? Jak najbardziej. A co najlepsze, to nie był mecz o pietruszkę, tylko batalia o brązowy medal i trzecie miejsce... I za to kocham Puchar Narodów Afryki i całą piłkę z Czarnego Lądu, która jako ostatnia wymyka się pazernym łapom zamieniającym naszą pasję w słupki, bilanse płatnicze i dywidendy. Kocham i trzymam w kciuki, by mimo prób, nigdy się nie zmieniła.

wtorek, 17 stycznia 2012

Człowiek w dresie, stojący przy linii, czyli rzecz o ewolucji




W tym człowieku jest coś tak polskiego, że gdyby tylko doklejono mu wąsy (aż dziw, że takowych nie posiada!), mógłby spokojnie stanąć w szranki w konkursie na najbardziej polskiego Polaka Polski i Wszechświata. Nawet to, że ledwo, ledwo mówi po naszemu, jedynie podkreśla jego czysty, piastowski niemal rodowód, z którego wywodzi się jego wiedza, pojmowanie rzeczywistości i ogłada. No i te zamiłowanie do porządnych, germańskich dresów!



Franek Smuda moim prywatnym ulubieńcem jest od lat. Na co dzień każdy z niego się śmieje i ja nie jestem inny. Ale z drugiej strony, podziwiam tego człowieka, który swoim istnieniem podważa co najmniej kilka naukowych dogmatów. Mamy XXI wiek, a tymczasem w mediach co chwila czytamy i słyszymy wypowiedzi człowieka, który nie potrafi mówić w żadnym języku. Po polsku chłopina się męczy, chociaż mijają dwie dekady odkąd mieszka w ojczyźnie nieprzerwanie, a i przecież nauki tu pobierał za dziecka. Można by mieć nadzieję, że przynajmniej po niemiecku wychodzi mu lepiej, ale w tym języku z kolei Smuda szprecha jak „robotnik na arbajcie”. Ponoć mieszkał także w USA, ale wolałbym nie sprawdzać jak tam z jego angielskim. Ten człowiek to półanalfabeta, a mimo to, na przekór logice, wszędzie go pełno. Wykształceni ludzie, a za takich niestety trzeba uważać dziennikarzy, słuchają jego słów, a potem spędzają długie godziny próbując zrozumieć o co mu chodziło. Ewolucja wtedy śmieje im się prosto w twarz.

Nigdy nie byłem piłkarzem (poza epizodem bramkarskim w Polkolorze Piaseczno, ale nie ma do czego wracać w sumie), więc nie wiem jak tam z myślą taktyczną u Smudy. Intuicja podpowiada, że skoro z wysławianiem się bywa ciężko, tym bardziej trudno może być z zaawansowaną strategią. Na odprawach pokazuje więc pewnie Smuda piłkę i tłumaczy po „smudańsku” co trzeba z nią zrobić na boisku. Do bramki kopnąć, kurwa! Trudno zrozumieć więc jak ten człowiek mógł odnieść tyle sukcesów. Co prawda, część z trofeów to zamierzchła przeszłość, ale fakt jest taki, że Pan Franciszek to najbardziej utyłuwowany trener piłkarski w Polsce na ten dzień. Pewnie sekretem jest to, że skoro piłkarze to lud prosty i niepiśmienny, nikt nie dotrze do nich lepiej niż inny reprezentant tej samej nacji.

Myślę więc, a chociaż piszę to w styczniu, na pół roku przed Euro 2012, to ideę tę ukułem już dawno (nie ja jeden zresztą), że reprezentacja Polski pod jego wodzą, wyjdzie z grupy, rozegra jeden dobry mecz, dołoży do tego nieco smudowskiego szczęścia i pechowo odpadnie już w ćwiercfinale. A na trenera spadną zewsząd poklask, uznanie i nieliczne słowa przeprosin. Jedzie się po nim jak po łysej kobyle, ale jak wiadomo, głupi ma zawsze szczęście. A Smuda raz, że do mądrych nie należy (bo przecież mądrość to ukończone szkoły, a jakie szkoły poza podstawówkami ukończył?), dwa, że ma szczęście. Zresztą, jaka to by była piękna historia. Zewsząd wyszydzany i obrażany, odradza się niczym feniks z popiołów, nawet nie wiedząc co owe „feniks z popiołów” oznacza. Ja oczywiście tego cyrku oglądać nie będę, bo mam na kadrę mocno wyjebane od bardzo dawna i fakt, że mecze będą rozgrywane kilka kilometrów od mojego domu wiele w tej kwestii nie zmienia. Ale popamiętacie moje słowa, Polska w ćwiercfinale Mistrzostw Europy, tytuł Człowieka Roku dla Smudy i honorowy tytuł magistra AWF będzie jak w banku!

A na koniec coś z zupełnie innej beczki, czyli jakby wyglądał futbol, gdyby wzięli się za jego uprawianie filozofowie...


Zdjęcia pochodzą z weszlo.pl oraz sportfan.pl. Dziękujemy.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Polityka Miłości A.D 2012

Ile to razy zabierałem się już do napisania czegoś na blogu, ale weny starczało mi jedynie na pierwsze zdanie (tak jak teraz w sumie). A tyle się dzieje i to na każdym froncie walki o postęp oraz dobrobyt. Unia Europejska się sypie, lekarze i aptekarze strajkują, a Pan Premier Donald Tusk wystawił na ciosy biednego Arłukowicza samemu zaszywając się w swej samotni. Do tego dzisiaj specjaliści od czytania z czarnych skrzynek pochwalili się, że rozpracowali kilka nowych słów wypowiedzianych owego pamiętnego kwietniowego dnia roku 2010 (jak ten czas leci!). No i okazało się, że gen. Błasika jednak chyba nie było w kabinie, a jeszcze niedawno przecież jego obecność i to pod wpływem alkoholu, była niekwestionowanym faktem. No nieważne, co mnie to w sumie obchodzi. Dużo zabawniejsze jest obserwowanie jak masowe, reżimowe media robią wszystko, by przysypać tę wiadomość stekiem nieistotnych bzdur.


Niby czytelnika Wyborczej nie trzeba już edukować co jest dobre, a co złe, ale widać – nie zaszkodzi utrwalać w nim nienawiść. Czyta więc owa sól narodu te wszystkie cytaty i aż im piana na pysk wyskakuje z podniecenia. Jak z Volkoffa! Prawda momentalnie straciła na znaczeniu, zniknęła z pola widzenia, bo teraz najważniejsze jest to co powiedział Kaczyński oraz Macierewicz. A Ci jak wiemy, mówią dużo i rzadko z sensem. Swoją drogą, naszemu rządowi i koalicji takiej sytuacji mogą pozazdrościć chyba nawet w Birmie czy Wenezueli. Premier nawet nie musi się odzywać, bo całą robotę wykonają za niego media, które już naplują na kogo trzeba będzie. Na całym demokratycznym świecie prasa i telewizja okładają większościowe rządy ile wlezie, a u nas panuje polityka miłości. Taka jak z zapomnianej piosenki napisanej ponoć własnoręcznie przez Prezydenta Bronisława Komorowskiego. W oryginale – „Niegłosóje na Jarka”.