czwartek, 28 października 2010

Essential Killing



O tym filmie mógłbym napisać tak:
Skolimowski w swoim nowym dziele bawi się z widzem i wystawia go na ciężką próbę. Essential Killing to bowiem swoista antyteza kina, która wywraca do góry wszystko co poznane i zbadane, zostawiając nas samych z odwiecznym pytaniami o ludzką naturę. Reżyser przedstawia fakty, ich interpretacja zaś, dzięki jego zabiegom, jest już wyłącznie naszym zadaniem. Czy jesteście mu w stanie podołać? W jaką stronę pójdziecie – tą prostą i oczywistą czy też trudną i znojną?
Ucieczka głównego bohatera to motyw znany i rzec można, wręcz „oklepany” we współczesnej kulturze. Mohamed, którego samo imię podkreśla dosadnie, że w praktyce jest to bohater zbiorowy, reprezentant ogółu, walczy o przeżycie w obcym sobie środowisku. Irracjonalności fabule dodaje fakt, że cała niemal akcja dzieje się w Polsce, dobrze znanym widzom otoczeniu, które okazuje się być nie tylko piękne, ale i wrogie dla jednostek doń niezwyczajnych.
Tyrrada Mohameda z góry skazana jest na porażkę. Ma także w sobie coś z baśni i lekkiego traktowania zasady dosłowności przekazu. Trudno dociec jakie są ramy czasowe, prawda miesza się z fikcją. A może fikcja z prawdą?
Fabuła wodzi na manowce, a jej forma wręcz bawi się widzem, wywracając w jego głowie kolejne schematy do których nawykł. Empatia do głównego bohatera znika po kolejnych jego czynach, zaś na jej miejsce reżyser nie ofiaruje nam nic innego. Film to teatr jednego aktora, gdzie przyroda i plener stanowią jedynie rolę uzupełniającą, podczas gdy innych – po prostu nie ma.



Mógłbym tak napisać, gdybym tylko był wykształconym szczurem o kulturalnych zapędach. Takim który film rozkłada na czynniki pierwsze i szuka powiązań z absolutem, tudzież klasyką filozofii, by w towarzystwie móc błyszczeć erudycją rodem z salonów.
Ale nie jestem kimś takim, więc powiem krócej i dosadniej. Essential Killing to pierwszorzędna nuda. Trudno było spodziewać się czegoś innego, bo akurat filmów Skolimowskiego widziałem kilka i przy każdym z nich odczuwałem męki fizyczne. To jest kino do obejrzenia i rozmów na koktajl party w gronie wychukanych siusiumajtków z fakultetami.

Nie żebym miał coś do nudy w kinie. Ja ją wręcz lubię. Znam i kocham wiele produkcji, których opis można zacząć od słów „strasznie nudne ale...”. No właśnie. Ale Essential Killing, poza nudą i pejzażami nie oferuje wiele więcej. Nie jest to, wbrew temu co twierdzą niektórzy, połączenie kina akcji z intelektualną rozrywką, bo tej pierwszej tu nie ma, a co do drugiej... Jaka to znowu intelektualna rozrywka. Pierwsza oś dywagacji opiera się oczywiście na fakcie, że główny bohater jest zapewne Afgańskim Wojownikiem o Wolność. Kino jeszcze chyba nie widziało kogoś takiego w roli wiodącej, więc niech sobie wszyscy dookoła podyskutują – czy to dobrze czy źle? Czy moralnie czy nie? Druga oś to fakt, że Mohamed ucieka i fabuła wykorzystuje ten fakt do mikrej wolty w naszych umysłach. Sprzyjanie słabszemu, samotnemu i obcemu to nasza naturalna skłonność, ale czy mordujący bez większych skrupułów talib to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu? Więc niech mądre głowy mają kolejny temat do rozpraw. Kto jest dobry, a kto zły? Czy mamy prawo osądzać? Gdzie jest prawda o tym co dobre, a co złe? Po trzecie, obcy człowiek w obcym środowisku i wynikające z tego konsekwencje, na czele z tragikomicznym faux pax z cyckiem w roli głównej. Kim jest człowiek? Kiedy kończy się człowieczeństwo? Po czwarte, gdzieś daleko w tle, ale jednak – nasza zaściankowa Polska. Obiekt kpin i kręcenia głową przez kinową gawedź, a pewnie połowa z nich z takich właśnie wiejskich klimatów się wywodzi w linii prostej.

Finałowa scena też zapewne rości sobie pewne intelektualne pretensje. Nie wiadomo co się stało, nie wiadomo nic. Biały koń z planami krwi stoi i czeka. A może nie czeka? Dla mnie to w sumie bez różnicy. Może ten film nie jest zły, ale biorąc pod uwagę zamieszanie jakie wokół starszego pana Skolimowskiego się rozpętało, to dużo za mało, by mówić o nim per dzieło. Ale dla wielu siusiumajtków okazja do dyskusji przy lampce dobrego wina będzie i jest już dobrze. Bo wiecie co się liczy – szacunek intelektualnej gawedzi. Essential Killing sprawdza się znakomicie, bo w łatwy sposób można określić kto jest kim. Nie podoba się to won prymitywie, podoba się – witamy w raju ludzi myślących.

środa, 27 października 2010

Petryfikacja zwykłego dnia

Od kilku dni zbierałem się, żeby coś spłodzić ale nie dałem rady. A chciałem Wam jedynie napisać, że cieszę się z prowadzenia bloga. Można wtedy bowiem nawet najbardziej zwykły i nijaki dzień sprowadzić do rangi daty. A daty to się pamięta na długo. I zawsze można do nich wrócić. Daty trwają, gdy zwykłe dni tymczasem jedynie przemijają.

Gdybym był w pisarskiej formie to bym to tak ładnie napisał, że czytelnikom z tyłka poleciałyby łzy wzruszenia. Ale stety, nie jestem.

Dziś dla przykładu mamy 27 października 2010 roku. Zupełnie nieistotny w moim życiu kawałek czasu – no przynajmniej do tej pory, bo skoro nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca, to nie należy na niego także narzekać. W pracy jak zawsze sporo roboty, rano konsumpcja kanapek które własnoręcznie sam sobie przyrządzam wieczorami – to taki mój robotniczy zwyczaj. Sporo rzeczy było do zrobienia, ale żadna z nich nie ma żadnego znaczenia z perspektywy świata i historii. No powiedzmy sobie to szczerze, te codzienne wysiłki każdego z nas nic nie zmienią. Świat stoi tak jak stał i mój wkład w to jest dosłownie żaden. Wasz również.

Ale dzięki temu, że zdobyłem się na napisanie tych kilku słów, ten dzień, przypomnijmy, że mowa o 27 października 2010 roku będzie już czymś więcej. Będzie datą na blogu, do której zawsze będę mógł wrócić. Już zawsze będę mógł przeczytać to co wyżej, a także to, że np. boli mnie głowa, bo w firmie od tygodnia roznosi się piękna woń rozpuszczalnika, lakieru albo innego chemicznego gówna. Przeczytam także to, że za chwilę idę do kina na „Essential Killing” Skolimowskiego. A w domu czekają na mnie parówki – to też taki mój robotniczy rarytas, bo jadam je rzadko i od święta.
Mogę też napisać, że właśnie dzisiaj spędziłem dzień słuchając kilku niezłych zespołów i kawałków, przy których łeb boli jakby nieco mniej.







To (póki co, a mamy 17:30 CET) był zwykły dzień ale i takie warto pamiętać.

piątek, 22 października 2010

The story of Anvil, czyli nieco optymizmu w ten jesienny dzień

Piękny film wczoraj obejrzałem.

Wiecie jak niewinnie czasem zaczyna się przygoda z naprawdę wielkim dziełem. Moja zaczęła się po północy. Było po kupie i siusiu na dobranoc, ciepłe mleko wypite, kołderka pościelona. Obiecałem sobie, że jedynie rzucę okiem na dokument polecony przez kumpla. To miał być taki kwadrans z kulturą wyższą, żeby już totalnie nie schamieć i mieć to poczucie, że człowiek nie zmarnował całkowicie tego dnia na pracę czy inne bzdety. W najdzikszych snach nie wydawało mi się, że produkcja o mało znanym metalowym zespole z Kanady sprawi, że położę się spać o 2 w nocy, a po drodze będę musiał jeszcze udawać, że wcale się nie wzruszyłem. A te łzy to nie były moje.

Nawet ja, chociaż fanem metalu nie byłem nigdy, kojarzę nazwę Anvil.

Widywało się ją nawet u nas, w formie naszywek – na plecakach kostkach czy znoszonych dżinsowych katanach. Gdzieś obok Metaliki, Megadeth czy Slayera. Ta nazwa funkcjonowała gdzieś pośród grupek nastoletnich metalów, ale nie miałem świadomości jaka historia za nią stoi. Aż do wczoraj.

Ten film posiada rzadko spotykaną dawkę optymizmu. I to takiego prawdziwego i autentycznego aż do bólu. Nie ma tu więc miejsca na szczubackie żarty i traktowanie życia z przymrużeniem oka. To jest film o zwykłym, ciężkim życiu i o tym, że nieważne jak jest w nim źle – nie rezygnuj ze swoich marzeń. Nawet jeżeli masz 50 lat na karku, beznadziejną pracę i brak perspektyw na jakąkolwiek zmianę. Jeżeli masz marzenia ciągle jesteś kimś i ciągle masz szansę na swoje pięć minut na tym zasranym łez padole.



Anvil wielkiej kariery nigdy nie zrobił. Tak to często bywa z prekursorami. Coś wymyślą i wprowadzą w życie, ale owoce zbierają ich następcy, którzy korzystają z doświadczeń tych którzy byli pierwsi. Może to i Lips jako pierwszy grał sztucznym penisem na gitarze, ale inni robili to lepiej większymi sztukami. Może to był po prostu przeciętny zespół, z przeciętnymi kawałkami, źle zagranymi i nie trafiającymi do szerszej publiki. Może nie odnieśli wielkiego sukcesu także dlatego, że nie potrafili się umiejętnie wypromować. W sumie nieważne. Podoba mi się w tym filmie wiele rzeczy. Ale także to, że nie ma tu żadnego rozdrapywania ran i zastanawiania się nad tym co było. Nikt nie sugeruje tutaj, że brak sukcesu to efekt rezygnacji z oddania się światu komercji. Nikt nie robi z siebie męczennika lepszej sprawy. To taka łatwa pokusa powiedzieć – my się nie sprzedaliśmy jak inni. Anvil jest jaki jest, ale Ci prości faceci po 50-tce nie robią z tego powodu wielkiego larum. Trudno ich nie lubić. Trudno im nie kibicować, trudno nie wzruszyć się kolejnymi niepowodzeniami.


Wspaniały film. Do tego stopnia, że po jego obejrzeniu sam czuję się lepszym człowiekiem i mówię sobie, jak to dobrze, że ja też mam marzenia. Jak to źle, że nie wszystkie sam staram się realizować.


Anvil może być pewien, że niebawem kupię jakieś ich CD. Niech chłopaki mają coś i ode mnie.

czwartek, 21 października 2010

Gdy już będę emerytem chcę być jak Vietnam Tom

Wiem, że to starsze od internetu i każdy zna, ale postanowiłem, że i na naszym blogu trzeba odnotować istnienie takiej osoby jak Epic Beard Man also known as Vietnam Tom.

67-letni starszy mężczyzna zasłynął w lutym tego roku, kiedy w miejskim autobusie w Oakland wymierzył klapsa niezbyt trzeźwemu czarnuchowi, który wdawał się z nim w zbyteczną polemikę o butach, ich czystości oraz roli murzynów w społeczeństwie. Wśród wielu wersji jedynego filmiku, który dokumentował to zdarzenie, ten poniżej wybitnie przypadł mi do gustu. Muzyka jest dopasowana i rozpoczyna się we właściwym momencie. Nie bójcie się łez i chwil wzruszenia.
Oto świat z naszych marzeń. Gdzie pięść niczym miecz sprawiedliwości służy do karania nieprawych, a wolność zawsze wygrywa przed polityczną poprawnością.


Oczywiście, od razu pojawiają się oskarżenia o rasizm czy o to, że Epic Beard Man zamiast siedzieć cicho zdecydował się na wymianę uprzejmości. Bo jak wiadomo, groźnym, aspołecznym, nietrzeźwym a już na pewno CZARNYM osobnikom należy z zasady w życiu ustępować i najlepiej udawać, że nic się nie widzi i nie słyszy. Może sobie pójdą i nie dadzą po mordzie tudzież, szczęśliwie nic nam nie ukradną. Niektórzy może mają tego dosyć. Nie dziwne więc, że bohater stał się sezonową ikoną (no, ikonką) pop-kultury doby internetu.






Można znaleźć tego więcej – w tym bliski mojemu sercu, film pokazujący jak stadionowa ochrona musi użyć paralizatora, by zmusić go do opuszczenia miejsca i oddania butelki, którą przemycił (jak na Polonii za starych czasów!).

Mówcie co sobie chcecie – w ten sposób zdobywa się szacunek ulicy i takich prawicowych chujozjebów jak my. Nawet jeżeli ma się nie do końca równo pod sufitem.

środa, 20 października 2010

Samospełniające się proroctwo w służbie polityki

Opętany nienawiścią do PiS Ryszard C. z pistoletem i nożem wdarł się do biura tej partii w Łodzi. Z zimną krwią zastrzelił działacza. Gdy skończyły mu się naboje, sięgnął po nóż. Poderżnął gardło asystentowi posła, który cudem przeżył atak – tyle cytatów z pierwszej strony dzisiejszego Faktu.


Chciałoby się napisać – jakie państwo i jacy politycy, taki i terroryzm.

Media i politycy mają więc kolejny temat, który sprawia, że mogą zająć się tym co lubią najbardziej – czyli bezowocną polemiką o sprawach, które nie mają żadnego znaczenia. Nie żebym deprecjonował śmierć niewinnego człowieka. Nie muszę tego robić, bo już nasi politycy sami o to już zadbają.

Nie podoba mi się od dawna postawa światłych mediów (tych mniej światłych takoż), które zrobiły wszystko, by spór pomiędzy PO a PiS eksportować na społeczeństwo. Jak widać – mogą sobie pogratulować, robota dobrze wykonana. Refleksją po wczorajszym wydarzeniu powinno być wycięcie z anten wszelkich gadających głów, zarówno tych z partyjnego betonu, jak i tzw. pożal się Boże, specjalistów od generalizowania na podstawie jednego zdarzenia. Niestety, dogmat słupków oglądalności ma priorytet nad moralnością (o czym akurat nie trzeba mnie przekonywać), a spór może jedynie się zaognić. Nikt nie ma go ochoty gasić, bo to zarzynanie kury znoszącej złote jajka.

W przypadku PiS mamy chyba do czynienia z samospełniającym się proroctwem. Zaklinali rzeczywistość tak długo, że w końcu sprawili, że owa rzeczywistość przekształca się według ich oczekiwań. Partia miała niewinnie cierpieć, być likwidowaną i stłaczaną przez złe PO rządzone twardą ręką wnuczka żołnierza Wehrmachtu – no i scenariusz się wypełnia. Nie chodzi tylko o władzę tu i teraz. Chodzi o rząd dusz, o martyrologię i o miejsce w podręcznikach historii. Najpierw katastrofa smoleńska – dopóki można, pozwólcie, że z małych liter. Doskonale dobrane miejsce i czas. Już nie wspominając o obsadzie osobowej – już dawno społeczeństwo uwierzyło, że byli tam wyłącznie przedstawiciele jednej opcji politycznej. Niemrawość w wyjaśnianiu jej przyczyn to tylko dodatkowy smaczek budujący ogólne wrażenie, że coś tu śmierdzi. Całkiem niedawno tajemnicza śmierć byłego wiceministra, którego kawałki ciągle wyławia się z rybnickiego akwenu wodnego. A teraz, co by nie mówić, mord na tle politycznym. Jestem przekonany, że to nie koniec tej wyliczanki. Poseł Macierewicz będzie miał pełne ręcę roboty, bo przecież trzeba powołać komisje, które to wyjaśnią. Czy raczej – potwierdzą tezy, które są już od dawna gotowe.

Nie wiem jaki plan ma ten na górze wobec tej partii. Może i chodzi o uzmysłowienie nam, że to jedyna słuszna przewodnia siła narodu, ale póki co, wygląda to na eksterminację.

Nie zawodzi mnie Beata Kempa, czy tam Kępa. Jej retoryczne pytanie stawiane tonem nieznoszącym sprzeciwu wywołują u mnie, nie uwierzycie, skoki ciśnienia i paraliż twarzy. Pani Kempa czy tam Kępa już teraz sugeruje, żeby odpowiednie władze zajęły się monitorowaniem internetu, w którym pojawiają się rozliczne pamflety na temat jej Partii. Takie na przykład jak ten – w jej kempowym mniemaniu. Trochę ratuje nas to, że pogardy od dawna mamy pod dostatkiem dla obu stron konfliktu. Więc dopóki i tego nie zabronią, pozwólcie, że będziemy z tego przywileju korzystać.

wtorek, 19 października 2010

Sadatyzm magiczny ma już rok

No i co z tego? Gówno.

Mniej więcej rok temu popełniłem na tym blogu kilka ważnych (dla mnie) tekstów – w których m.in. powołałem do życia filozofię sadatyzmu magicznego czy stworzyłem pojęcie gównianej wanny pełnej fekaliów jako alegorii naszego gównianego życia. Odebrałem z tego tytułu kilka pozytywnych recenzji, kilka osób poklepało mnie po plecach mówiąc coś o Noblach, gównie, talencie i o tym, że mój oddech już czuje na plecach jakiś tam Vargas Llosa czy inny chuj. Jak to zazwyczaj bywa, moje nowe zajęcie szybko mnie znudziło i dałem sobie spokój z byciem nowym wieszczem. Wróciłem do swej nory korporacyjnego kreta, bo do szczura to mi daleko.

Tu mi się przypomniała postać niejakiego Grigorija Perelmana. Perelman to rosyjski matematyk żydowskiego pochodzenia, który od niechcenia udowodnił hipotezę Poincarego (ja też nie mam pojęcia o co chodzi) a tysiąc innych obalił albo przewrócił do góry nogami. Jego dokonania są tak ważne i przełomowe, że zapewne nigdy nam się nie przydadzą w codziennym życiu, a ja nawet nie wiem jak się je odmienia przez przypadki. Nie o to jednak chodzi. Grigorij Perelman pewnego dnia zrezygnował z dalszej kariery, z przyjmowania nagród oraz pochwał i uciekł od świata. Obecnie wiedzie skromny żywot w małym mieszkaniu gdzieś w St Petersburgu. Szczerze napisawszy, to jest wariatem, który udziela odpowiedzi stojąc za zamkniętymi drzwiami i udaje, że nie ma nic wspólnego z tym znanym Perelmanem.

Można go czasem spotkać w metrze (petersburskim) i trudno go odróżnić od okolicznych kloszardów. Oto człowiek, który ma naprawdę wyjebane.


Nie żebym sugerował, że też jestem geniuszem – ja generalnie to prostak jestem. Ale podoba mi się ten człowiek, który miał odwagę uciec od splendoru i ciepła akademickiej katedry. A łatwo nie miał, bo przecież jest Żydem, a każdy Żyd nie tylko robi macę z chrześcijańskich noworodków, ale także jest chciwy na materialne przyjemności życia.

Mnie pozostaje jedynie wspomnienie chwil, kiedy napisanie czegokolwiek sensownego nie sprawiało mi egzystancjalnego bólu. Jak to już podkreślałem niejeden raz, twórczość to domena ludzi dalekich od szczęśliwości. Ludzie zadowoleni i syci jeszcze nigdy nie stworzyli nic epokowego.

Myślę sobie, że dobrze, że rok temu nie znałem tej piosenki, bo pewnie dzisiaj nie mógłbym na nią patrzeć. A tak miło posłuchać jak Bogusław Linda udaje Leonarda Cohena. Słyszałem kilka lat temu o tym muzycznym eksperymencie, ale do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, że jego efekt jest strawny i taki efektowny. Już nigdy.

Link podesłała Andżelika, nie będę jej za to dziękował, bo i tak tego nie przeczyta.

czwartek, 14 października 2010

Golden Shower z krainy ośmiu bitów

Wiele lat temu gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi, trafiliśmy do pewnego niszowego klubu (tak niszowego, że nie istnieje już od ponad pół dekady) na imprezę rozkręcaną przez niejakiego DJ Robota. Dookoła nas – sami studenci politechniki odziani w grube okulary i flanelowe koszule pamiętające jeszcze młodość Clinta Eastwooda. Nieliczne kobiety służyły jedynie do podpierania ścian, które uginały się od tego szalonego zlotu męskiego testosteronu drugiej jakości. Na ekranie wesoło przewijały się kolejne urywki z dawno minionych czasów dominacji 8-bitów, a z głośników wydobywały się elektroniczne dźwięki ujmujące brutalnością swej prostoty. To były wspaniałe czasy.

Zupełnie przypadkowo przypomniałem sobie o tym wszystkim, gdy natknąłem się na poniższy filmik. Ważne są tak wizualizacje jak i warstwa muzyczna, którą można określić mianem godnej kontynuacji twórczości DJ Robota.


Takie wypady w przeszłości przypominają mi jaki już stary się zrobiłem – od momentu gdy w moim domu królowało małe Atari minęło już przecież ponad dwadzieścia lat.

I na tej refleksji poprzestanę w ten niczym nie wyróżniający się od innych czwartkowy wczesny wieczór.

sobota, 9 października 2010

Gregu is back!!!

Nie wiadomo na jak długo. Może znowu przepadnę na kilka miesięcy. Może znowu życie wciągnie mnie w swoją grę i ostatnią rzeczą o jakiej będę myślał to napisanie czegoś na blogu. Bo życie moi mili nie rozpieszcza, sami dobrze o tym wiecie. Rzadko bywa tak, żeby wszystko szło gładko, zawsze są jakieś przeszkody. Zawsze coś stoi na drodze. nasza egzystencja polega na tym, żeby z tymi przeciwnościami wziąć się za bary. Wiem, brzmi to jak kiepska nawijka domorosłego rapera, który mówi o życiu wśród szarych bloków. Ale tak jest, że życie nie składa się z wielkich wydarzeń. Wielkie dramaty i wielkie sprawy zawsze są obok nas. Nas dotyczą nasze małe dramaty, przeszkody, frustracje czy radości. Codzienne potyczki z rzeczywistością, A ona potrafi być bardzo wrednym przeciwnikiem.
Nie powiem, ten rok kosztował mnie sporo stresów i w sumie ciesze się, że zmierza już ku końcowi. Ogólnie na tą chwilę, jestem człowiekiem bardzo zmęczonym, nic mnie nie interesuję poza sprawami dotyczącymi bezpośrednio życia mojego i mojej żony. Dlatego nie dziwcie się, że nic nie pisałem. Nawet próbowałem z dwa tygodnie temu coś tutaj naskrobać ale jakoś nic się nie trzymało kupy i w połowie postu przestałem. Z drugiej strony nie mam za wielu tematów. Bo wiecie, ostatnio nie lubię się denerwować, więc nie czytam za dużo i zbytnio się nie interesuję. W Polonii nie najlepiej, nic nowego. Szkoda nerwów żeby śledzić nasze nieszczęście. Oczywiście mecze oglądam i się nawet ekscytuję ale potem już nie śledzę komentarzy prasowych, wątków na różnych forach. pewnie jak JW zmieni trenera to dowiem się o tym od kolegów z pracy albo oglądając mecz zauważę, że coś już Janasa nie pokazują. O polityce w Polsce to już w ogólnie nie chce mi się czytać. W dodatku, ze wszyscy wiemy na jakim poziomie jest nasze dziennikarstwo, które to wszystko opisuje.
Całe szczęście jest Sadat, który ratuje honor naszego blogu pisząc coś czasem.
Ponieważ sam nie ma chwilowo o czym pisać to pozwolę sobie dać parę komentarzy do jego postów.
1 września napisał on o The Wailing Wailers i ogólnie dobrym, starym reggae. Nie mniej wydaje mi się, że przedstawił on nieco wyidealizowany obraz Jamajki lat 60 i jej muzyki. Już wtedy nie było na Jamajce bezpiecznie. Były gangi, było getto, były strzelaniny, uliczne walki. Całe ówczesne reggae razem z Wailersami na czele wywodziło się z kultury ulicy i przemocy. To przecież w tych czasach ukształtowała się na ulicach Kingston subkultura rude boys. I poza tym, że ubierali się z większa klasą niczym nie różnili się od dzisiejszych gangsta. Na chłopaków wpływ miały takie filmy jak James Bond czy westerny Sergio Leone. Musiałem być twardy i nieustraszony. Bo w West Kingston liczy się ten kto nie pęka. Wzorcowy rudie lubi popić, potańczyć w dancehall'u a po potańcówce traktuje kobiety przedmiotowo a innych mężczyzn traktuje pięścią lub nożem. Może popiszę o tym coś więcej innym razem. Teraz tylko przytoczę taką małą anegdotkę dotyczącą jednego z hymnów rude boysów "Tougher than Tough" Derrick'a Morgan'a na potwierdzenie moich słów. Otóż stworzył on tą piosenkę na prośbę jednego z bardziej znanych rudies w West Kingston, nazywanego Busby. Na początku artysta napisał kawałek "Cool off Rudies". Busby jednak stwierdził, że ta piosenka nie pasuje do niego i nie odzwierciedla jego osobowości gdyż on jest bardziej tough niż cool. Dlatego powstało "Tougher than tough". Jak Busby usłyszał kawałek o sobie puszczony w jednym z dancehall'i tak się ucieszył, że świętując to wydarzenie zaczął szaleńczo tańczyć i polewać piwem z butelki innych imprezowiczów. Zmoczył też dziewczęta, które trzymały się z gangiem o wdzięcznej nazwie the Vikings. Następnego dnia, w drodze na kolejne tańce został zastrzelony. Rozlana krew oczyściła więc hańbę spowodowaną rozlanym piwem.

wtorek, 5 października 2010

Tusk vs dopalacze, czyli wojny z handlem nowa odsłona

Nowy miesiąc i nowe tematy. Do wyboru – albo Palikot i jego ruch imienia Palikota albo walka rządu z rynkiem dopalaczy.

O Panu Januszu nie mam siły nic pisać. Nawet go lubię ale uważam, że zmierza tam gdzie od dawna siedzi już inny Janusz, tyle że Korwin-Mikke - w kierunku partii kanapowej, a nawet i kanapkowej. Nawet nie wadzą mi jego lewicowe poglądy, bo zdaje się, że Palikot jest bardziej pragmatykiem i politycznym realistą, a tacy w romantycznej Polsce nie mają szans na sukces.

O dopalaczach też nic nie wiem. Szczerze, to do weekendu myślałem, że chodzi o produkty, które nabywają ludzie ćwiczący nad sylwetką w siłowniach. Jak byłem naiwny dowiedziałem się dopiero niedawno. A już miałem tu napisać – co ten Tusk czepia się chłopaków robiących masę?

Problem dopalaczy pokazuje dwie rzeczy. Jak dziurawe jest polskie prawo, jak bardzo PR-owy jest nasz obecnie nam panujący rząd i jak głupia jest nasza kochana młodzież. Hmm, to w sumie trzy rzeczy są. Wojna z dopalaczami prowadzona jest w asyście kamer telewizyjnych oraz dziennikarskich piór i pod czułą opieką speców od public relations, którzy na bieżąco niemal monitorują jak działania przekładają się na nastroje społeczne. Brakuje tylko scen pokazujących jak Donald Tusk własnoręcznie zakuwa w kajdanki handlarzy, a ich trupy układa na furmance. Po dobrze wykonanej robocie odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca. Tu przypomniała mi się końcowa scena For Few Dollars More, tylko że zamiast Eastwooda widzę sami-wiecie-kogo.


Zwracam szczególną uwagę na ten piękny i jakże pełny dialog pomiędzy głównymi bohaterami:
Man With No Name: "16...17...22...22? (Gun Blast!) 27!"
Mortimer: "Any trouble boy?"
Man With No Name: "No old man. Thought I was having trouble with my adding, it's all right now."


Chociaż jestem zwolennikiem wolności handlu, to dla dopalaczy jakoś nie mam uznania i mój parasol ochronny ich nie dotyczy. Ich sprzedaż jest/była legalna tylko dlatego, że wykorzystywała kruczki prawne, zresztą dosyć naiwnie skonstruowane i bazujące na amerykańskim sposobie postrzegania prawa. Do tego dochodzi bezczelność osób związanych z tym „biznesem” i to, że jawnie ich oferta skierowana była w stronę osób młodych, a więc głupich jak lewe buty. Mimo wszystko sprawa wcale łatwa nie jest, a mnie martwi dodatkowo to, że wykorzystać można ją do jeszcze większego zniewolenia społeczeństwa. Daj państwu palec, a za chwilę weźmie całą dłoń. A wszelkim „królom dopalaczy” należy się siarczysta pięść w nos. Albowiem, największym wrogiem wolności jest ten kto robi z niej zły użytek, jak mawiał pewien klasyk. Nienawidzę ludzi, którzy dają władzy sposobność do tego, by powiększać swoje imperium kosztem nas samych.

Gdzieś na końcu jest oczywiście fakt, że dopalacze są trucizną o bliżej nieokreślonym składzie. Debilem trzeba być, by ryzykować zdrowiem konsumując takie rzeczy. Na szczęście, debile mają swojego patrona w osobie Donalda Tuska, który zrobi wszystko co w jego mocy, by uchronić ich półmózgi od dalszej dewastacji. Sondaże świeccie nad duszą tego dobrego człowieka!

piątek, 1 października 2010

Piątkowe dywagacje o naturze muzyczno-refleksyjnej

Dzisiaj będzie krótko. Za oknem typowa polska jesień wroga człowiekowi. Deszcze, zimne wiatry, stalowe chmury zasłaniające słońce – nie jest dobrze. A będzie jeszcze gorzej. I tak do połowy kwietnia bądź maja. I jak tu nie chlać?

Nie wiem zupełnie czemu ale z taką pogodą po wuju kojarzy mi się jedna piosenka wspaniałego zespołu The Stranglers.

Dusicieli jakoś ominęła wielka sława i zaszczyty. Są oczywiście popularni i szanowani, miejsce w panteonie rocka też mają zaklepane. Ale siedzą w nim gdzieś daleko z tyłu i wydaje się jakby z roku na rok przesuwali się coraz bardziej w cień. Niemniej spłodzili niejeden i niedwa dobre utwory. „Walk on by” to akurat jest cover ale śmiem twierdzić, że wydobyli z niego wszystko co najlepsze.


Oryginał napisał Burt Bacharach dla Dionne Warwick. W sumie też brzmi nieźle, nawet mając na uwadze to kto go skomponował.

Bacharach ma na koncie tyle wyciskaczy łez i tzw. „pościelówek”, że musiałbym przez kolejny rok pisać tylko o tym. Do tego, ten człowiek nadal żyje, ma się dobrze i chyba ciągle coś tworzy, więc istnieje ryzyko, że to nie koniec jego radosnej twórczości. Nie żebym go lubił, wręcz przeciwnie, wzdrygam się nawet pisząc te słowa. Ale za poniższą scenę należą się autorom ukłony. „Casino Royale” z Peterem Sellersem to największy gniot w historii kina, ale ta jedna chwila godna jest obejrzenia. W roli podkładu muzycznego – „Look of Love”, którego autorem jest wiecie-sami-kto.


No ale wracając do Stranglersów, to oczywiście znani są przede wszystkim ze swojego nieśmiertelnego hitu, czyli Golden Brown. I tym się żegnam na dzisiaj oddalając się wkrótce w objęcia polskiej jesieni koloru golden brown (and silver sky).