Mniej więcej rok temu popełniłem na tym blogu kilka ważnych (dla mnie) tekstów – w których m.in. powołałem do życia filozofię sadatyzmu magicznego czy stworzyłem pojęcie gównianej wanny pełnej fekaliów jako alegorii naszego gównianego życia. Odebrałem z tego tytułu kilka pozytywnych recenzji, kilka osób poklepało mnie po plecach mówiąc coś o Noblach, gównie, talencie i o tym, że mój oddech już czuje na plecach jakiś tam Vargas Llosa czy inny chuj. Jak to zazwyczaj bywa, moje nowe zajęcie szybko mnie znudziło i dałem sobie spokój z byciem nowym wieszczem. Wróciłem do swej nory korporacyjnego kreta, bo do szczura to mi daleko.
Tu mi się przypomniała postać niejakiego Grigorija Perelmana. Perelman to rosyjski matematyk żydowskiego pochodzenia, który od niechcenia udowodnił hipotezę Poincarego (ja też nie mam pojęcia o co chodzi) a tysiąc innych obalił albo przewrócił do góry nogami. Jego dokonania są tak ważne i przełomowe, że zapewne nigdy nam się nie przydadzą w codziennym życiu, a ja nawet nie wiem jak się je odmienia przez przypadki. Nie o to jednak chodzi. Grigorij Perelman pewnego dnia zrezygnował z dalszej kariery, z przyjmowania nagród oraz pochwał i uciekł od świata. Obecnie wiedzie skromny żywot w małym mieszkaniu gdzieś w St Petersburgu. Szczerze napisawszy, to jest wariatem, który udziela odpowiedzi stojąc za zamkniętymi drzwiami i udaje, że nie ma nic wspólnego z tym znanym Perelmanem.

Można go czasem spotkać w metrze (petersburskim) i trudno go odróżnić od okolicznych kloszardów. Oto człowiek, który ma naprawdę wyjebane.

Nie żebym sugerował, że też jestem geniuszem – ja generalnie to prostak jestem. Ale podoba mi się ten człowiek, który miał odwagę uciec od splendoru i ciepła akademickiej katedry. A łatwo nie miał, bo przecież jest Żydem, a każdy Żyd nie tylko robi macę z chrześcijańskich noworodków, ale także jest chciwy na materialne przyjemności życia.
Mnie pozostaje jedynie wspomnienie chwil, kiedy napisanie czegokolwiek sensownego nie sprawiało mi egzystancjalnego bólu. Jak to już podkreślałem niejeden raz, twórczość to domena ludzi dalekich od szczęśliwości. Ludzie zadowoleni i syci jeszcze nigdy nie stworzyli nic epokowego.
Myślę sobie, że dobrze, że rok temu nie znałem tej piosenki, bo pewnie dzisiaj nie mógłbym na nią patrzeć. A tak miło posłuchać jak Bogusław Linda udaje Leonarda Cohena. Słyszałem kilka lat temu o tym muzycznym eksperymencie, ale do dzisiaj nie zdawałem sobie sprawy, że jego efekt jest strawny i taki efektowny. Już nigdy.
Link podesłała Andżelika, nie będę jej za to dziękował, bo i tak tego nie przeczyta.