Wiecie jak niewinnie czasem zaczyna się przygoda z naprawdę wielkim dziełem. Moja zaczęła się po północy. Było po kupie i siusiu na dobranoc, ciepłe mleko wypite, kołderka pościelona. Obiecałem sobie, że jedynie rzucę okiem na dokument polecony przez kumpla. To miał być taki kwadrans z kulturą wyższą, żeby już totalnie nie schamieć i mieć to poczucie, że człowiek nie zmarnował całkowicie tego dnia na pracę czy inne bzdety. W najdzikszych snach nie wydawało mi się, że produkcja o mało znanym metalowym zespole z Kanady sprawi, że położę się spać o 2 w nocy, a po drodze będę musiał jeszcze udawać, że wcale się nie wzruszyłem. A te łzy to nie były moje.
Nawet ja, chociaż fanem metalu nie byłem nigdy, kojarzę nazwę Anvil.

Widywało się ją nawet u nas, w formie naszywek – na plecakach kostkach czy znoszonych dżinsowych katanach. Gdzieś obok Metaliki, Megadeth czy Slayera. Ta nazwa funkcjonowała gdzieś pośród grupek nastoletnich metalów, ale nie miałem świadomości jaka historia za nią stoi. Aż do wczoraj.
Ten film posiada rzadko spotykaną dawkę optymizmu. I to takiego prawdziwego i autentycznego aż do bólu. Nie ma tu więc miejsca na szczubackie żarty i traktowanie życia z przymrużeniem oka. To jest film o zwykłym, ciężkim życiu i o tym, że nieważne jak jest w nim źle – nie rezygnuj ze swoich marzeń. Nawet jeżeli masz 50 lat na karku, beznadziejną pracę i brak perspektyw na jakąkolwiek zmianę. Jeżeli masz marzenia ciągle jesteś kimś i ciągle masz szansę na swoje pięć minut na tym zasranym łez padole.
Anvil wielkiej kariery nigdy nie zrobił. Tak to często bywa z prekursorami. Coś wymyślą i wprowadzą w życie, ale owoce zbierają ich następcy, którzy korzystają z doświadczeń tych którzy byli pierwsi. Może to i Lips jako pierwszy grał sztucznym penisem na gitarze, ale inni robili to lepiej większymi sztukami. Może to był po prostu przeciętny zespół, z przeciętnymi kawałkami, źle zagranymi i nie trafiającymi do szerszej publiki. Może nie odnieśli wielkiego sukcesu także dlatego, że nie potrafili się umiejętnie wypromować. W sumie nieważne. Podoba mi się w tym filmie wiele rzeczy. Ale także to, że nie ma tu żadnego rozdrapywania ran i zastanawiania się nad tym co było. Nikt nie sugeruje tutaj, że brak sukcesu to efekt rezygnacji z oddania się światu komercji. Nikt nie robi z siebie męczennika lepszej sprawy. To taka łatwa pokusa powiedzieć – my się nie sprzedaliśmy jak inni. Anvil jest jaki jest, ale Ci prości faceci po 50-tce nie robią z tego powodu wielkiego larum. Trudno ich nie lubić. Trudno im nie kibicować, trudno nie wzruszyć się kolejnymi niepowodzeniami.

Wspaniały film. Do tego stopnia, że po jego obejrzeniu sam czuję się lepszym człowiekiem i mówię sobie, jak to dobrze, że ja też mam marzenia. Jak to źle, że nie wszystkie sam staram się realizować.
Anvil może być pewien, że niebawem kupię jakieś ich CD. Niech chłopaki mają coś i ode mnie.