Nie lubię się znęcać nad leżącymi, ale wczorajszy piłkarski wieczór zmusza mnie do tego niehonorowego zachowania. Spędziłem uroczy wieczór obserwując poczynania naszych klubów w pucharach i co tu pisać, muszę się odegrać im za ten czas, z którego mnie obrabowano.
Pacholęciem będąc pamiętam pucharowe potyczki naszych reprezentantów w piłce klubowej. Najczęściej było źle i rozczarowanie towarzyszyło goryczy, ale patrząc z perspektywu czasu, lata 90-te jawią się iście idyllicznie. Nie będę wspominał o tym, że mogliśmy oglądać mistrza Polski w Lidze Mistrzów, bo to sformułowanie wyświechtane niczym anus podstarzałego geja. Ale był przecież nawet półfinał PZP osiągnięty przez pewien niezbyt znany klub, było kilka rund w wykonaniu GKS Katowice. I kilka innych wygranych meczów też było. Już nie wspomnę o tym, że dekadę temu nasza Polonia Warszawa wygrała z Dinamem Bukareszt – dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia, bo Rumunia odskoczyła nam na milę morską. Jak się okazuje – podobnie zrobił nawet Azerbejdżan.
I tak żyłbym sobie w tym przekonaniu, że „kiedyś było lepiej”, gdyby nie to, że zajrzałem do statystyk pucharowych. Statystyka jest od zawsze wrogiem dobrych wspomnień!
Co tam ujrzałem? Ujrzałem dno na którym polska liga spoczywa. I to od dosyć dawna. Zmieniają się co prawda nasi pogromcy, ale tendencja szorowania dupą po wodorostach jest jak najbardziej constans. Raz na pięć lat to i kura puści bąka, jak mawiają starożytni rosjanie.
Żeby nie być gołosłownym:
Sezon 1989/90, Ruch Chorzów jako mistrz Polski przegrywa z CSKA Sofia 1:5. Odpada.
Sezon 1989/90, GKS Katowice przegrywa z zespołem z Rovaniemi i odpada w 1 rundzie pucharu UEFA.
Sezon 1990/91, Lech Poznań jako mistrz Polski przegrywa z Marsylią 1:6. Odpada, ale trzeba wspomnieć o tym, że wcześniej gładko przechodzi Panathinaikos Ateny!
Sezon 1990/91, GKS Katowice przegrywa z Bayerem Leverkusen 0:4. Odpada w 2 rundzie pucharu UEFA, ale żeby tam dotrzeć trzeba było wygrać tylko jeden dwumecz.
Sezon 1991/92, Zagłębie Lubin jako mistrz Polski odpada po walce z Broendy. Duńska liga należała wtedy do półamatorskich.
Sezon 1992/93, Lech Poznań jako mistrz Polski odpada po walce z IFK Goeteborg.
Sezon 1992/93, Widzew Łódź przegrywa z Eintrachtem Frankfurt 0:9, to mój ulubiony wynik polskiego zespołu.
Sezon 1992/93, GKS Katowice odpada po meczach z Galatasaray. Wtedy liga turecka = liga azerska dzisiaj (prawie).
Sezon 1993/94, Lech Poznań jako wiadomo kto przegrywa ze Spartakiem 1:5. Odpada!
Sezon 1994/95, Legia przegrywa w dwumeczu z Hajdukiem Split w typowym dla siebie, słabym stylu.
Sezon 1994/95, Górnik Zabrze zmiażdżony przez silną Admirę Wacker. Odpada.
Sezon 1994/95, GKS Katowice po przejściu trzech rund, dostaje łącznie osiem bramek od Bayeru Leverkusen, żeby nie było wątpliwości, że to przypadek był.
Dalej mi się nie chce – nie ma po co. Jeżeli jakiś zespół pominąłem to najpewniej dlatego, bo odpadł z zespołem wyraźnie mocniejszym, albo odpadł w przyzwoitym stylu z zespołem sobie równym.
Wszelkie Borki, Kołtonie i inne dziennikarzyny nie mają racji narzekając, że poziom polskiej ligi opada. On zawsze jest taki sam. Różnica polega na tym, że obecnie mamy okazję grać z zespołami egzotycznymi. A w krwi mamy przegrywanie z każdym. Kiedyś mieliśmy szczęście trafiać na bardziej wymagających rywali, a obecnie cóż. Przegrywamy z tym kogo rzuci nam los. Ja tu nie widzę żadnej degradacji. Zawsze było podobnie i rzut oka na dane historyczne jedynie w tym utwierdza.
piątek, 30 lipca 2010
czwartek, 29 lipca 2010
Przed sezonem
Dawno o Polonii nic nie pisaliśmy tutaj. A wypadałoby coś wspomnieć, tym bardziej, że nasz ukochany klub ostro działa na rynku transferowym. Wojciechowski widać wziął sobie do serca hasło „Mistrz Polski na stulecie klubu”.
Ja bym osobiście wolał, by chociaż część pieniędzy idących na kosmiczne apanaże, została zagospodarowana w inny sposób. O infrastrukturze stadionowej nie ma co marzyć, bo nam WOSiR sra obok pióra, ale zorganizować w Polonii sprawną i zasobną szkółkę piłkarską? Tradycje są bogate, a na „hodowli” zawodników można dobrze zarobić. Już nie wspominając o tym, że tym cwelom z ratusza byłoby niewsmak, gdyby klub, którego udają że nie widzą, zajmowałby się stołeczną młodzieżą z przytupem i efektami.
Może jak już powstanie baza w Markach, coś ruszy i w tym temacie.
Póki co jednak, mamy Polonię wzmocnioną kadrowo. Najpierw doszła ćwierć składu GKS-u Bełchatów, co pozwala mieć nadzieję, że nasza siła defensywna będzie na dobrym poziomie. Co prawda, naczelny gejożerca futbolu, Arkadiusz Onyszko, jednak nie będzie u nas grał i na bramce znowu zobaczymy pewnie Przyrowskiego. Sebastian to fajny koleś, ale zeszły sezon miał raczej średni. Już zapomniałem o radości, którą wywołał broniąc karnego w ostatniej sekundzie meczu z Odrą (to był szał!), a ciągle pamiętam farfocle, które wtaczały się do bramki z jego asystą, bądź asystą jego oczu.
Pozostaje mieć nadzieję, że tak czy owak, strzelimy więcej bramek niż wpuścimy.
O transferze Smolarka napisano już wszystko, więc nie ma co się powtarzać. To ciągle piłkarz wielkiego kalibru i pozostaje mieć nadzieję, że polska liga go nie przerośnie. Chodzi może nie o umiejętności, ale o drobny fakt, że o piłkę będzie musiał walczyć z drewniakami. Tu nie liczy się finezja, tylko gryzienie trawy. Mam nadzieję, że Ebi lubi jej smak, bo Polonia odnosiła sukcesy tylko wtedy, gdy szorowała tyłkami po murawie!
Poza tymi wzmocnieniami, mamy jeszcze Bruno z Jagielloni – ponoć niezły, ale miniona runda była w jego wykonaniu słabsza. Do tego w przygotowaniu są podobno kolejne transfery...
I co o tym myśleć. Gdyby to nie była Polonia, to bym powiedział, że taki zespół może walczyć o mistrzostwo. W to nie wierzę, ale w puchary już i owszem. O ile Lech zajdzie w pucharach względnie daleko, to jak to w Polsce bywa, forma mu mocno opadnie i w walce o czołowe miejsca może się nie liczyć. Z Wisłą liczę na to samo, a do tego to jednak słabszy zespół niż przed wakacjami. Wielka Legia zrobiła kilka drogich transferów, ale szczerze – wszyscy razem wzięci nie przyciągną na trybuny ludzi tak jak mógłby zrobić to Smolarek. A Smolarka mamy my. Wzmocnienia naszych szacownych sąsiadów są wielką niewiadomą i realnie uważam, że mocno z nimi wtopią. Nawet doping im nie pomoże – chociaż SKLW zapowiada, że koniec wojny. Ale będzie Walterowi patrzyło na ręce. Tak mówi każdy kto liczy na łapówkę, albo już ją dostał... Nieważne, nie mój burdel i nie moje dziwki.
Tak czy owak, dawno tak emocjonującego sezonu nie było. Tylko mam nadzieję, że po pierwszych kolejkach nie będziemy sami siebie pytali: jak mogliśmy przegrać i to tak wysoko? Oby nie, bo jak nie z takim składem, to obawiam się, że już nigdy...
Ja bym osobiście wolał, by chociaż część pieniędzy idących na kosmiczne apanaże, została zagospodarowana w inny sposób. O infrastrukturze stadionowej nie ma co marzyć, bo nam WOSiR sra obok pióra, ale zorganizować w Polonii sprawną i zasobną szkółkę piłkarską? Tradycje są bogate, a na „hodowli” zawodników można dobrze zarobić. Już nie wspominając o tym, że tym cwelom z ratusza byłoby niewsmak, gdyby klub, którego udają że nie widzą, zajmowałby się stołeczną młodzieżą z przytupem i efektami.
Może jak już powstanie baza w Markach, coś ruszy i w tym temacie.
Póki co jednak, mamy Polonię wzmocnioną kadrowo. Najpierw doszła ćwierć składu GKS-u Bełchatów, co pozwala mieć nadzieję, że nasza siła defensywna będzie na dobrym poziomie. Co prawda, naczelny gejożerca futbolu, Arkadiusz Onyszko, jednak nie będzie u nas grał i na bramce znowu zobaczymy pewnie Przyrowskiego. Sebastian to fajny koleś, ale zeszły sezon miał raczej średni. Już zapomniałem o radości, którą wywołał broniąc karnego w ostatniej sekundzie meczu z Odrą (to był szał!), a ciągle pamiętam farfocle, które wtaczały się do bramki z jego asystą, bądź asystą jego oczu.
Pozostaje mieć nadzieję, że tak czy owak, strzelimy więcej bramek niż wpuścimy.
O transferze Smolarka napisano już wszystko, więc nie ma co się powtarzać. To ciągle piłkarz wielkiego kalibru i pozostaje mieć nadzieję, że polska liga go nie przerośnie. Chodzi może nie o umiejętności, ale o drobny fakt, że o piłkę będzie musiał walczyć z drewniakami. Tu nie liczy się finezja, tylko gryzienie trawy. Mam nadzieję, że Ebi lubi jej smak, bo Polonia odnosiła sukcesy tylko wtedy, gdy szorowała tyłkami po murawie!
Poza tymi wzmocnieniami, mamy jeszcze Bruno z Jagielloni – ponoć niezły, ale miniona runda była w jego wykonaniu słabsza. Do tego w przygotowaniu są podobno kolejne transfery...
I co o tym myśleć. Gdyby to nie była Polonia, to bym powiedział, że taki zespół może walczyć o mistrzostwo. W to nie wierzę, ale w puchary już i owszem. O ile Lech zajdzie w pucharach względnie daleko, to jak to w Polsce bywa, forma mu mocno opadnie i w walce o czołowe miejsca może się nie liczyć. Z Wisłą liczę na to samo, a do tego to jednak słabszy zespół niż przed wakacjami. Wielka Legia zrobiła kilka drogich transferów, ale szczerze – wszyscy razem wzięci nie przyciągną na trybuny ludzi tak jak mógłby zrobić to Smolarek. A Smolarka mamy my. Wzmocnienia naszych szacownych sąsiadów są wielką niewiadomą i realnie uważam, że mocno z nimi wtopią. Nawet doping im nie pomoże – chociaż SKLW zapowiada, że koniec wojny. Ale będzie Walterowi patrzyło na ręce. Tak mówi każdy kto liczy na łapówkę, albo już ją dostał... Nieważne, nie mój burdel i nie moje dziwki.
Tak czy owak, dawno tak emocjonującego sezonu nie było. Tylko mam nadzieję, że po pierwszych kolejkach nie będziemy sami siebie pytali: jak mogliśmy przegrać i to tak wysoko? Oby nie, bo jak nie z takim składem, to obawiam się, że już nigdy...
środa, 21 lipca 2010
Pedalskie brzmienia
Dobrze, że mnie w weekend nie było w domu, bo bym pewnie napisał co sądzę o drobnym fakcie, że po moim mieście marsze urządzają sobie jakieś pedały i inne barachła. A po co się denerwować. Liberalny to ja jestem akurat wielce i nic mnie nie obchodzi co ludzie robią prywatnie w swoich łóżkach. Generalnie to mnie w ogóle obcy ludzie nie obchodzą. Ale jeżeli jeden pedaliszcze z drugim wywlekają swoje preferencje na ulice MOJEJ WARSZAWY i na tej podstawie podkreślają swoją odmienność, to prywata się kończy. Robi się z tego sprawa publiczna, a ja nie mam szacunku do takich, którzy ze swojego łóżka tworzą zręby ideologiczne. Trzeba mieć nieco przyzwoitości i rozsądku, a tęczowym ciotom nieco jej brakuje. Ale nie są godni szerszych dywagacji i niech wypierdalają.
Jakoś jednak ten przemarsz pederastów wywiercił mi dziurę w głowie, bo zacząłem słuchać dziwnej muzyki. Co tu pisać – dla wielu, to po prostu pedalskie rzępolenie godne kopa w łeb. Spokojnie jednak. Nic mi nie jest. Obecne pokolenie gejów to tego raczej nie słucha, bo współcześnie rządzi pewnie Lady Gaga, a na miano klasyka to zasługuje najwyżej Madonna z płyty „Ray of light” (aż się musiałem posiłkować Wikipedią, bo to dla mnie muzyczna terra incognita). Więc jakoś bez obrzydzenia chciałem napisać kilka słów. Po pierwsze – The Smiths i ich niezniszczalny lider, czyli Morrissey. Twórczość zespołową to lubię, jego solowych dokonań jednak nie trawię. O co to nie podejrzewano Morrisseya! Wiadomo, że po pierwsze o to, że to zapchlona pedalska ciota. Ostatecznie dominuję opinia, że jest jednak nowożytnych eunuchem, który żyje w seksualnym celibacie. No nieważne, nie będę mu zaglądał pod pierzynkę przecież. Tym bardziej, że to jedynie dziennikarskie domysły, bo sam Morrissey nigdy nie wypowiadał się w temacie. Poza tym zasłynął z aktywności na rzecz praw zwierząt (do ludzkiego życia zapewne) i innych ekologicznych bzdetów w jakie angażują się znudzone nastolatki. O wegetarianizmie nie warto nawet wspominać. A żeby było zabawniej, w parze z tym niesieniem krużganka eko-oświaty, idą rzekome ciągoty rasistowskie (jeszcze w latach 80-tych pięknie wypowiadał się o wszelkich „ciapatych”) i nazistowskie. Tak czy owak, wiele można mu wybaczyć, bo stare dobre The Smith jest dobre (bo stare).
Rzewne to i smutne. Nie do końca jestem pewien czy to przypadkiem nie jest jakiś zaszyfrowany gejowski przekaz, więc na wszelki wypadek polecam słuchać cicho lub na słuchawkach.
Klasyczne brzmienie lat 80-tych, nieprawdaż? Z tego nurtu wywodzi się jedna z moich ulubionych kapel z UK, czyli Stone Roses. Nie w temacie, ale gdyby ktoś jednak nie kojarzył, to niech sobie posłucha „I wanna be adored”. Dla co bardziej sensownie myślących angoli to zespół stawiany niemal na równi z The Beatles i coś w tym chyba jest.
Pora wrócić do wątku przewodniego. Puściłbym Boya George’a, ale potem nie wybaczyłbym sobie, że ktoś taki skalał wirtualne łamy naszego bloga. Za to David Bowie to co innego. Niby wiadomo, że pedałem to on nie jest, ale nie sposób uwolnić się od przeświadczenia, że w latach 70-tych jego piosenki rozruszały niejedną imprezę kakaowców. Chyba, że naprawdę wierzycie w widok wąsatych panów przytulających się do siebie w rytmie „Crocodile Rock” Eltona Johna?
Te wszystkie przebieranki Davida, malowanie twarzy, glamowe kreacje, pseudonimy, udawanie kosmity – przecież to Lady GaGa. Tyle, że dobre cztery dekady wcześniej. Dobry stary Ziggy Stardust oblewa ciepłym moczem tą współczesną pokrakę.
“Absolute begginers” to mój faworyt i wolę myśleć, że naprawdę chodzi o trudne początki relacji damsko-męskich, niż jakichkolwiek innych.
Ogólnie kawałek porządnej muzyki dał światu ten Bowie. Jak tego gościa nie lubić?
Już na koniec tych muzycznych pierdów, jeszcze jeden kawałek, już z zupełnie innej szuflady. Fat Boy Slim to nawet lubię, ale najbardziej cenię ich nieco mniej sztandarowy kawałek Santa Cruz. Zupełnie przypadkowo kojarzy mi się z urlopami, podróżami i zerkaniem zza szyby samolotu na malutką ziemię poniżej. Nawet jak biegam, to ten kawałek zmusza mnie do wysiłku, ale żeby polubić to trzeba go chyba posłuchać kilka razy.
Jakoś jednak ten przemarsz pederastów wywiercił mi dziurę w głowie, bo zacząłem słuchać dziwnej muzyki. Co tu pisać – dla wielu, to po prostu pedalskie rzępolenie godne kopa w łeb. Spokojnie jednak. Nic mi nie jest. Obecne pokolenie gejów to tego raczej nie słucha, bo współcześnie rządzi pewnie Lady Gaga, a na miano klasyka to zasługuje najwyżej Madonna z płyty „Ray of light” (aż się musiałem posiłkować Wikipedią, bo to dla mnie muzyczna terra incognita). Więc jakoś bez obrzydzenia chciałem napisać kilka słów. Po pierwsze – The Smiths i ich niezniszczalny lider, czyli Morrissey. Twórczość zespołową to lubię, jego solowych dokonań jednak nie trawię. O co to nie podejrzewano Morrisseya! Wiadomo, że po pierwsze o to, że to zapchlona pedalska ciota. Ostatecznie dominuję opinia, że jest jednak nowożytnych eunuchem, który żyje w seksualnym celibacie. No nieważne, nie będę mu zaglądał pod pierzynkę przecież. Tym bardziej, że to jedynie dziennikarskie domysły, bo sam Morrissey nigdy nie wypowiadał się w temacie. Poza tym zasłynął z aktywności na rzecz praw zwierząt (do ludzkiego życia zapewne) i innych ekologicznych bzdetów w jakie angażują się znudzone nastolatki. O wegetarianizmie nie warto nawet wspominać. A żeby było zabawniej, w parze z tym niesieniem krużganka eko-oświaty, idą rzekome ciągoty rasistowskie (jeszcze w latach 80-tych pięknie wypowiadał się o wszelkich „ciapatych”) i nazistowskie. Tak czy owak, wiele można mu wybaczyć, bo stare dobre The Smith jest dobre (bo stare).
Rzewne to i smutne. Nie do końca jestem pewien czy to przypadkiem nie jest jakiś zaszyfrowany gejowski przekaz, więc na wszelki wypadek polecam słuchać cicho lub na słuchawkach.
Klasyczne brzmienie lat 80-tych, nieprawdaż? Z tego nurtu wywodzi się jedna z moich ulubionych kapel z UK, czyli Stone Roses. Nie w temacie, ale gdyby ktoś jednak nie kojarzył, to niech sobie posłucha „I wanna be adored”. Dla co bardziej sensownie myślących angoli to zespół stawiany niemal na równi z The Beatles i coś w tym chyba jest.
Pora wrócić do wątku przewodniego. Puściłbym Boya George’a, ale potem nie wybaczyłbym sobie, że ktoś taki skalał wirtualne łamy naszego bloga. Za to David Bowie to co innego. Niby wiadomo, że pedałem to on nie jest, ale nie sposób uwolnić się od przeświadczenia, że w latach 70-tych jego piosenki rozruszały niejedną imprezę kakaowców. Chyba, że naprawdę wierzycie w widok wąsatych panów przytulających się do siebie w rytmie „Crocodile Rock” Eltona Johna?
Te wszystkie przebieranki Davida, malowanie twarzy, glamowe kreacje, pseudonimy, udawanie kosmity – przecież to Lady GaGa. Tyle, że dobre cztery dekady wcześniej. Dobry stary Ziggy Stardust oblewa ciepłym moczem tą współczesną pokrakę.
“Absolute begginers” to mój faworyt i wolę myśleć, że naprawdę chodzi o trudne początki relacji damsko-męskich, niż jakichkolwiek innych.
Ogólnie kawałek porządnej muzyki dał światu ten Bowie. Jak tego gościa nie lubić?
Już na koniec tych muzycznych pierdów, jeszcze jeden kawałek, już z zupełnie innej szuflady. Fat Boy Slim to nawet lubię, ale najbardziej cenię ich nieco mniej sztandarowy kawałek Santa Cruz. Zupełnie przypadkowo kojarzy mi się z urlopami, podróżami i zerkaniem zza szyby samolotu na malutką ziemię poniżej. Nawet jak biegam, to ten kawałek zmusza mnie do wysiłku, ale żeby polubić to trzeba go chyba posłuchać kilka razy.
wtorek, 13 lipca 2010
Symboliczne przepychanki godne piaskownicy
Dobra, dzisiaj krótko będzie ale za to może chociaż treściwie. Lipiec mamy, za oknem gorąco i ogólnie panuje już na dobre sezon ogórkowy, w którym nie dzieje się nic ciekawego. Może to i dobrze, bo ostatnie miesiące to nasza ojczyzna miała akurat wyjątkowo intensywne i miło jest czasem odsapnąć.
Przy okazji zaś, polityka, owe przedziwne zwierze, które wtrynia swój świński ryj wszędzie tam gdzie go nie chcemy widzieć, pokazuje kolejny raz swoje prawdziwe oblicze. Sami sobie odpowiedzcie jakie ono jest. Na zdjęciu poniżej mała podpowiedź dla tych z ograniczoną wyobraźnią.

Od momentu katastrofy (to tak wielkie wydarzenie w dziejach, że już nie trzeba w sumie dodawać żadnego przymiotnika, każdy wie o co chodzi) przed Pałacem Namiestnikowskim stoi sobie wielki drewniany krzyż. Został tam umieszczony spontanicznie, postawiony małymi rączkami harcerzy. Do dzisiaj można pod nim znaleźć kwiaty, wiązanki, znicze i inne symbole pamięci. Ludzie przyjeżdżają ze wsi i wiosek, by złożyć hołd prezydenckiej parze. Fajnie czy nie fajnie – mnie to ogólnie nie ziębi i nie chłodzi. Fakt jest taki, że krzyż stoi.
Tymczasem Prezydent Elekt, który zaliczył już sporo wpadek i sporo jeszcze zaliczy, powiedział, że już pora owe drewienka przenieść w inne, bardziej stosowne miejsce. No i jak się można było spodziewać, rozpętał tymi słowami istną burzę.
Już się podniosły głosy. A to z wyrazami poparcia – kocham TVN24 i ich uparte dążenie do stworzenia w Polsce państwa pełnego obywateli nowoczesnych, światłych, europejskich, liberalnych i oczywiście laickich (a przy okazji, konsumujących jedyne właściwe media spod znaku ITI). Krzyż należy przenieść – krzyczą więc elity.
Jak się można było spodziewać, z drugiej strony barykady słychać pomruki Ciemnogrodzian. Dla PiS ruszenie krzyża jawi się jako świętokradztwo, godne co najmniej ekskomuniki, a najlepiej kary obcięcia rąk dla niewiernych porywających się na symbol.
Symbol to tutaj słowo-klucz. Wczoraj w mediach to był główny temat dysput, a dziennikarze zacierają swe hienowate rączki, bo będzie o czym mówić przez kilkanaście dni przecież. Przenosić, nie przenosić, poszanować spontaniczność chwili gdy krzyż był stawiany, czy też sprawiedliwie egzekwować prawo i go przenieść.
A co mnie to w sumie obchodzi. Nic mnie nie obchodzi. I żeby było zabawniej. Od tego co się stanie z tym symbolem, moje i Wasze życie wcale nie będzie lepsze czy gorsze. Bezrobotni nie znajdą pracy, nieszczęśliwi nie znajdą swej porcji szczęścia, a poszukujący nadal będą szukali. Na rozwiązanie będzie czekało tysiąc ważnych spraw, kilkaset ustaw i dziesiątki poprawek do tych, które istnieją i nie dają nam żyć. Ale lepiej pokłócić się o symbole, bo to efektowniej wygląda w mediach. A do tego pozwala przypomnieć obywatelom, że jakby co, to są tak samo podzieleni jak nasza, pożal się Boże, klasa polityczna o aparycji towarzystwa ze świńskiego koryta.
W takich chwilach przypominam sobie pierwsze dni urzędowania Arnolda Schwarzennegera. Świeżo upieczony gubernator Kalifornii został poproszony o zajęcie stanowiska w bodajże sprawie legalizacji pedalskich pseudo-związków. I powiedział wtedy to, czego osobiście oczekuję od polityka: że nie będzie się mieszał w prywatne sprawy obywateli, bo na rozwiązanie czekają problemy, które mają prawdziwy wpływ na jakość życia zwykłego człowieka. Gdzieś tam w domyśle dodał zapewne, że brzydzi się homosiami i ma ich w głębokim poważaniu. I bardzo dobrze, bo „po pierwsze, gospodarka głupcze!” jak mawiał klasyk.
Z tej okazji, także dla Grega, który jest miłośnikiem Conana i kiedyś nawet go nieco przypominał, taki nieznany epizod z twórczości wielkiego Arnolda S.
Przy okazji zaś, polityka, owe przedziwne zwierze, które wtrynia swój świński ryj wszędzie tam gdzie go nie chcemy widzieć, pokazuje kolejny raz swoje prawdziwe oblicze. Sami sobie odpowiedzcie jakie ono jest. Na zdjęciu poniżej mała podpowiedź dla tych z ograniczoną wyobraźnią.

Od momentu katastrofy (to tak wielkie wydarzenie w dziejach, że już nie trzeba w sumie dodawać żadnego przymiotnika, każdy wie o co chodzi) przed Pałacem Namiestnikowskim stoi sobie wielki drewniany krzyż. Został tam umieszczony spontanicznie, postawiony małymi rączkami harcerzy. Do dzisiaj można pod nim znaleźć kwiaty, wiązanki, znicze i inne symbole pamięci. Ludzie przyjeżdżają ze wsi i wiosek, by złożyć hołd prezydenckiej parze. Fajnie czy nie fajnie – mnie to ogólnie nie ziębi i nie chłodzi. Fakt jest taki, że krzyż stoi.
Tymczasem Prezydent Elekt, który zaliczył już sporo wpadek i sporo jeszcze zaliczy, powiedział, że już pora owe drewienka przenieść w inne, bardziej stosowne miejsce. No i jak się można było spodziewać, rozpętał tymi słowami istną burzę.
Już się podniosły głosy. A to z wyrazami poparcia – kocham TVN24 i ich uparte dążenie do stworzenia w Polsce państwa pełnego obywateli nowoczesnych, światłych, europejskich, liberalnych i oczywiście laickich (a przy okazji, konsumujących jedyne właściwe media spod znaku ITI). Krzyż należy przenieść – krzyczą więc elity.
Jak się można było spodziewać, z drugiej strony barykady słychać pomruki Ciemnogrodzian. Dla PiS ruszenie krzyża jawi się jako świętokradztwo, godne co najmniej ekskomuniki, a najlepiej kary obcięcia rąk dla niewiernych porywających się na symbol.
Symbol to tutaj słowo-klucz. Wczoraj w mediach to był główny temat dysput, a dziennikarze zacierają swe hienowate rączki, bo będzie o czym mówić przez kilkanaście dni przecież. Przenosić, nie przenosić, poszanować spontaniczność chwili gdy krzyż był stawiany, czy też sprawiedliwie egzekwować prawo i go przenieść.
A co mnie to w sumie obchodzi. Nic mnie nie obchodzi. I żeby było zabawniej. Od tego co się stanie z tym symbolem, moje i Wasze życie wcale nie będzie lepsze czy gorsze. Bezrobotni nie znajdą pracy, nieszczęśliwi nie znajdą swej porcji szczęścia, a poszukujący nadal będą szukali. Na rozwiązanie będzie czekało tysiąc ważnych spraw, kilkaset ustaw i dziesiątki poprawek do tych, które istnieją i nie dają nam żyć. Ale lepiej pokłócić się o symbole, bo to efektowniej wygląda w mediach. A do tego pozwala przypomnieć obywatelom, że jakby co, to są tak samo podzieleni jak nasza, pożal się Boże, klasa polityczna o aparycji towarzystwa ze świńskiego koryta.
W takich chwilach przypominam sobie pierwsze dni urzędowania Arnolda Schwarzennegera. Świeżo upieczony gubernator Kalifornii został poproszony o zajęcie stanowiska w bodajże sprawie legalizacji pedalskich pseudo-związków. I powiedział wtedy to, czego osobiście oczekuję od polityka: że nie będzie się mieszał w prywatne sprawy obywateli, bo na rozwiązanie czekają problemy, które mają prawdziwy wpływ na jakość życia zwykłego człowieka. Gdzieś tam w domyśle dodał zapewne, że brzydzi się homosiami i ma ich w głębokim poważaniu. I bardzo dobrze, bo „po pierwsze, gospodarka głupcze!” jak mawiał klasyk.
Z tej okazji, także dla Grega, który jest miłośnikiem Conana i kiedyś nawet go nieco przypominał, taki nieznany epizod z twórczości wielkiego Arnolda S.
sobota, 10 lipca 2010
A teraz moje spostrzeżenia na temat MŚ 2010...
Fakt jakoś przespaliśmy te mistrzostwa. Mecze oglądam, w pracy praktycznie o niczym innym nie rozmawia się, mam jakieś swoje przemyślenia ale jakoś nie było okazji, żeby coś o tym napisać. teraz pozapominałem wszystko o czym mógłbym napisać.
Na sam początek przyznam rację Sadatowi, na temat fify. Jest to temat na szerszą analizę, biorąc jeszcze pod uwagę zbliżające się euro w Polsce. Imprezy dzięki, której nic nie zyskamy, tylko wydamy kupę kasy i damy zarobić wyłącznie uefa. To samo jest w RPA. Fifa wydoiła jak tylko mogła ten i tak już zrujnowany kraj. Ale mówię to sprawa na szerszy post, którego dzisiaj się nie podejmę bo też trzeba poszukać trochę tekstów źródłowych. Mogę tylko zapowiedzieć, że po akcji "pierdol wybory" możecie się teraz spodziewać akcji " nie dla euro 2012".
Wróćmy jednak do South Africa 201O.
Jak zawsze na tego typu imprezach na pierwszym miejscu "kibicuję" narodom słowiańskim. "Kibicuję" w cudzysłowie, gdyż kibicuję tylko jednej drużynie, którą jest Polonia Warszawa. Tutaj za to można powiedzieć do kogo czuję jakąś tam sympatie i komu dobrze życzę. Tutaj niestety bardzo zawiodła mnie Serbia. Myślałem, że wśród braci Słowian to oni mają największą szansę wyjść z grupy. Ale jak to bywa w soccerze, nazwiska nie grają na grają drużyny. Serbia ma wszystko czego potrzeba do dobrej piłki. Gwiazdy światowego formatu, sławnego trenera i wielkie poczucie dumy narodowej. To jednak nie wystarczy, kiedy czujesz się nie pewnie ze swoją drużyna i zżera ciebie presja i kiedy piłkarze próbują wyręczyć bramkarza i łapią piłki rękoma. i to w dwóch meczach. A'propos Serbii to podobała mi się scena z meczu z Ghaną, gdy pokazano wyraz twarzy trenera Afrykanów, Serb Milovana Rajevaca, po strzelonych przez nich karnym. Również po końcu meczu, kiedy cały sztab skoczył na niego by się cieszyć i gratulować mu wygranej, on wkurwiony zaczął ich odpychać i udał się czym prędzej do szatni. Mieliśmy tu do czynienia, niemalże z antycznych dramatem, gdzie główny bohater jest rozdarty pomiędzy obowiązkiem a uczuciami. Kiedy płacze po wygranej a klęska byłaby dla niego ulgą. Doprawdy urywek z transmisji meczu może być bardziej symboliczny, przejmujący i mówiący więcej o życiu niż nie jedna książka czy sztuka. Szekspir by lepiej tego nie wymyślił.
Co do reszty naszych pokrewnych. Słowenia była słabiutka ale i tak niemalże nie sprawiła niespodzianki. Anglia miała farta. Chociaż, żeby być uczciwym trzeba powiedzieć, że Słoweńcy też mieli wielkie szczęście czy to gol w meczu z Algierią czy ślepota sędziów w meczu z USA. A na koniec największa niespodzianka czyli awans Słowacji. Po pierwszym meczu chłopaków już skreśliłem widząc wielkie analogie do polskiej repry. jednak miło mnie zaskoczyli pokazując hart ducha, który u nas nigdy nie był widziany. Brawo i gratulacje za mecz z Włochami.
Włochów jak każdy chyba po prostu nie trawię. Jedyną osobą, którą cenię z tej bandy to Buffon. Jednakże, że biedak nabawił się kontuzji to moja nienawiść nie została niczym zmącona. Cieszę się, że dostali po dupie to pierwsze bo to chuje, a po drugie żeby zremisować z zespołem pokroju Nowej Zelandii musieli oszukiwać i wyłudzić karnego.
Tutaj doszliśmy do zespołu, który zyskał moją sympatię. A mianowicie All Whites
nie chodzi o to, że utemperowali Włochów. Chodzi o to, że pochodzą z kraju gdzie piłka nie jest sportem w ogóle popularnym. gdzie dzieciaki od małego chcą grać tylko w rugby i gdzie rugby jest sportem numer jeden i są najlepsi na całym świecie. W kraju gdzie nawet krykiet jest bardziej popularny od piłki. Potrafili pokazać się na mistrzostwach, znali swoje możliwości i nie oczekiwali jakiś cudów. Swoje trzy punty ciężko wypracowali i z nich się niesamowicie cieszyli. Skromni i wyluzowani, którzy mogli liczyć na całkiem sporo grupę równie wyluzowanych kibiców. Kiwi mają podróże do RPA dosyć dobrze opracowane bo często tam jeżdżą za swoją duma czyli All Blacks.
I ostatni z moich faworytów. Kraj z najciekawszym hymnem jaki kiedykolwiek słyszałem
Ci oprócz tego, że mają moją sympatię to jeszcze całkiem daleko zaszli ( co często się wyklucza - moja sympatia rzadko idzie w parze z wynikami sportowymi). Wiedziałem, że dużo osiągnął. Inna sprawa, że mieli w miarę łatwą drabinkę po wyjściu z grupy, ale to tez sami osiągnęli zajmując pierwsze miejsce w grupie.
Co do ćwierć finału. Tutaj w odróżnieniu od Sadata kibicowałem oczywiście Urugwajowi. Mecz dramatyczny i nerwowy. Z reguły takie mecze są dramatyczne dla moich faworytów. Tutaj jednak się udało. I mam dosyć krytykowania Suareza, że zagrał nie czysto. Jakby Ghana wykorzystała karnego, nikt by nawet o tym nie wspomniał. Przecież wszystko było według zasad. Poniósł konsekwencję. Zrobił to co powinien, bronił bramki do końca. To co zrobił to ostateczność, walka do upadłego. Był niczym żołnierz samotnie otoczony przez wrogów, od których nie ma co oczekiwać litości. Który wystrzeliwszy ostatnie naboje, rzuca się na przeciwnika z kolbą karabinu. Żeby jeszcze walczyć, żeby tanio nie sprzedać skóry. Szaleńcza szarża na pewną śmierć. Ghana potem płakała, ale sama sobie jest winna. Przecież podyktowanie karnego przyjęli z radością, więc po co teraz te pretensję.
Dzisiaj Urugwaj gra z Niemcami o trzecie miejsce. I jestem pewien, że ci piłkarze są gotowi walczyć do upadłego. Wydobyć z siebie resztki energii, grać w bojowym szale nie zważając na kontuzję i ból ( swój jak i przeciwników) Bo ta drużyna to wojownicy gotowi zginąć za swoja ojczyznę. i nie zależnie od wyniku będzie można powiedzieć, że dali z siebie wszystko.
Krótko, co do Niemiec. Nie wiem co się stało, ale ten zespół wzbudził we mnie jakieś cząstki sympatii. Ładnie grają i są ZESPOŁEM a bycie zespołem w tej grze jest najważniejsze.
Na sam początek przyznam rację Sadatowi, na temat fify. Jest to temat na szerszą analizę, biorąc jeszcze pod uwagę zbliżające się euro w Polsce. Imprezy dzięki, której nic nie zyskamy, tylko wydamy kupę kasy i damy zarobić wyłącznie uefa. To samo jest w RPA. Fifa wydoiła jak tylko mogła ten i tak już zrujnowany kraj. Ale mówię to sprawa na szerszy post, którego dzisiaj się nie podejmę bo też trzeba poszukać trochę tekstów źródłowych. Mogę tylko zapowiedzieć, że po akcji "pierdol wybory" możecie się teraz spodziewać akcji " nie dla euro 2012".
Wróćmy jednak do South Africa 201O.
Jak zawsze na tego typu imprezach na pierwszym miejscu "kibicuję" narodom słowiańskim. "Kibicuję" w cudzysłowie, gdyż kibicuję tylko jednej drużynie, którą jest Polonia Warszawa. Tutaj za to można powiedzieć do kogo czuję jakąś tam sympatie i komu dobrze życzę. Tutaj niestety bardzo zawiodła mnie Serbia. Myślałem, że wśród braci Słowian to oni mają największą szansę wyjść z grupy. Ale jak to bywa w soccerze, nazwiska nie grają na grają drużyny. Serbia ma wszystko czego potrzeba do dobrej piłki. Gwiazdy światowego formatu, sławnego trenera i wielkie poczucie dumy narodowej. To jednak nie wystarczy, kiedy czujesz się nie pewnie ze swoją drużyna i zżera ciebie presja i kiedy piłkarze próbują wyręczyć bramkarza i łapią piłki rękoma. i to w dwóch meczach. A'propos Serbii to podobała mi się scena z meczu z Ghaną, gdy pokazano wyraz twarzy trenera Afrykanów, Serb Milovana Rajevaca, po strzelonych przez nich karnym. Również po końcu meczu, kiedy cały sztab skoczył na niego by się cieszyć i gratulować mu wygranej, on wkurwiony zaczął ich odpychać i udał się czym prędzej do szatni. Mieliśmy tu do czynienia, niemalże z antycznych dramatem, gdzie główny bohater jest rozdarty pomiędzy obowiązkiem a uczuciami. Kiedy płacze po wygranej a klęska byłaby dla niego ulgą. Doprawdy urywek z transmisji meczu może być bardziej symboliczny, przejmujący i mówiący więcej o życiu niż nie jedna książka czy sztuka. Szekspir by lepiej tego nie wymyślił.
Co do reszty naszych pokrewnych. Słowenia była słabiutka ale i tak niemalże nie sprawiła niespodzianki. Anglia miała farta. Chociaż, żeby być uczciwym trzeba powiedzieć, że Słoweńcy też mieli wielkie szczęście czy to gol w meczu z Algierią czy ślepota sędziów w meczu z USA. A na koniec największa niespodzianka czyli awans Słowacji. Po pierwszym meczu chłopaków już skreśliłem widząc wielkie analogie do polskiej repry. jednak miło mnie zaskoczyli pokazując hart ducha, który u nas nigdy nie był widziany. Brawo i gratulacje za mecz z Włochami.
Włochów jak każdy chyba po prostu nie trawię. Jedyną osobą, którą cenię z tej bandy to Buffon. Jednakże, że biedak nabawił się kontuzji to moja nienawiść nie została niczym zmącona. Cieszę się, że dostali po dupie to pierwsze bo to chuje, a po drugie żeby zremisować z zespołem pokroju Nowej Zelandii musieli oszukiwać i wyłudzić karnego.
Tutaj doszliśmy do zespołu, który zyskał moją sympatię. A mianowicie All Whites
nie chodzi o to, że utemperowali Włochów. Chodzi o to, że pochodzą z kraju gdzie piłka nie jest sportem w ogóle popularnym. gdzie dzieciaki od małego chcą grać tylko w rugby i gdzie rugby jest sportem numer jeden i są najlepsi na całym świecie. W kraju gdzie nawet krykiet jest bardziej popularny od piłki. Potrafili pokazać się na mistrzostwach, znali swoje możliwości i nie oczekiwali jakiś cudów. Swoje trzy punty ciężko wypracowali i z nich się niesamowicie cieszyli. Skromni i wyluzowani, którzy mogli liczyć na całkiem sporo grupę równie wyluzowanych kibiców. Kiwi mają podróże do RPA dosyć dobrze opracowane bo często tam jeżdżą za swoją duma czyli All Blacks.
I ostatni z moich faworytów. Kraj z najciekawszym hymnem jaki kiedykolwiek słyszałem
Ci oprócz tego, że mają moją sympatię to jeszcze całkiem daleko zaszli ( co często się wyklucza - moja sympatia rzadko idzie w parze z wynikami sportowymi). Wiedziałem, że dużo osiągnął. Inna sprawa, że mieli w miarę łatwą drabinkę po wyjściu z grupy, ale to tez sami osiągnęli zajmując pierwsze miejsce w grupie.
Co do ćwierć finału. Tutaj w odróżnieniu od Sadata kibicowałem oczywiście Urugwajowi. Mecz dramatyczny i nerwowy. Z reguły takie mecze są dramatyczne dla moich faworytów. Tutaj jednak się udało. I mam dosyć krytykowania Suareza, że zagrał nie czysto. Jakby Ghana wykorzystała karnego, nikt by nawet o tym nie wspomniał. Przecież wszystko było według zasad. Poniósł konsekwencję. Zrobił to co powinien, bronił bramki do końca. To co zrobił to ostateczność, walka do upadłego. Był niczym żołnierz samotnie otoczony przez wrogów, od których nie ma co oczekiwać litości. Który wystrzeliwszy ostatnie naboje, rzuca się na przeciwnika z kolbą karabinu. Żeby jeszcze walczyć, żeby tanio nie sprzedać skóry. Szaleńcza szarża na pewną śmierć. Ghana potem płakała, ale sama sobie jest winna. Przecież podyktowanie karnego przyjęli z radością, więc po co teraz te pretensję.
Dzisiaj Urugwaj gra z Niemcami o trzecie miejsce. I jestem pewien, że ci piłkarze są gotowi walczyć do upadłego. Wydobyć z siebie resztki energii, grać w bojowym szale nie zważając na kontuzję i ból ( swój jak i przeciwników) Bo ta drużyna to wojownicy gotowi zginąć za swoja ojczyznę. i nie zależnie od wyniku będzie można powiedzieć, że dali z siebie wszystko.
Krótko, co do Niemiec. Nie wiem co się stało, ale ten zespół wzbudził we mnie jakieś cząstki sympatii. Ładnie grają i są ZESPOŁEM a bycie zespołem w tej grze jest najważniejsze.
piątek, 9 lipca 2010
Boski Diego i inne mundialowe pierdy
W weekend, czyli za lada chwila, kończą nam się Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. A my o nich nawet słowem nie wspomnieliśmy. Niedobrze, bardzo niedobrze.
W sumie to mnie piłka reprezentacyjna zdeka jebie, wynikami kadry od dawna się jakoś niespecjalnie interesuję, a nad moim łóżkiem nie ma już plakatu Jacka Krzynówka. Nieco szkoda, że naszych orłów nie było na tej imprezie. Od kilku lat fajnie było obserwować jak balonik o nazwie „Polska” puchnie i puchnie od składanych deklaracji i poważnych analiz, by następnie podczas pierwszych meczów o stawkę... Bum, rozjebać się na kawałki i ochlapać zimnym gównem wciąż gorące głowy niedzielnych kibiców sukcesu.
Jako kibice Polonii Warszawa, każdą porażkę przeżywamy lżej niż ktokolwiek może sobie wyobrażać. Zabawnie jednak popatrzeć jak lamentują inni.
Podczas tegorocznej imprezy nie wydarzyło się w sumie nic ciekawego. Były jakieś niespodzianki, jak to zawsze, tyle że nie ma co się nimi tak znowu podniecać. Ktoś zawsze musi odpaść, a Francja i Włochy mają w zawodzeniu nadziei tradycję całkiem bogatą. Poza tym kilka pomyłek sędziowskich – Anglikom to bym akurat żadnej bramki nie uznał, bo skurwieli po prostu nie lubię. Do tego Hiszpania grająca jak Niemcy i Niemcy grający jak Hiszpanie, ale w sumie to nie Niemcy, tylko Turkowie, Polacy, Brazylijczyk, Tunezyjczyk i inni, których przyciągnął urok Heimatu. Mnie najbardziej rozczarowały brudasy, czyli AfroAfrykanie. Poza Ghaną wszystkie reprezentacje zawiodły. Ta ostatnia zdobyła mój osobisty tytuł parującego gówna roku. Mieli taką szansę awansować do półfinału i nic z tego nie wyszło. A im kurwa kibicowałem nawet.
Po cichu liczyłem, że tytuł zdobędzie Argentyna. Nie żebym ich lubił – nienawidzę tych krowojebców. Ale młokosem będąc dobrze pamiętam nasz podwórkowy kult Diego Armando Maradony i życzyłem mu żeby utarł nosa wszystkim ekspertom i wygrał, pokazując im wała.
Wszyscy dookoła łapią się za głowę na widok tego co wyczynia. A to powołuje złych zawodników, a to nie zna się na taktyce, a to opowiada głupoty. Dyletant czystej wody. Parodia trenera. Byłaby to piękna historia, gdyby Boski Diego po 24 latach sięgnął po Puchar Świata, tym razem w roli szkoleniowca. Szkoda, że nie była mu pisana taka fortuna. Kogoś na górze pewnie zdenerwowała przyjaźń z kokainą, uściski z Castro i fakt, że ten mały człowieczek zepsuł sobie życie na własne życzenie.

Pośmiewiskiem mundialu, skoro nie było Polski, można uznać Francję i ewentualnie Koreę Północną. Ale to taki śmiech przez łzy, bo chłopcy Kim-Dżong-Ila grali chociaż ambitnie, a wiadomo, że w domach im się nie przelewa. To znaczy, może oni akurat mają dobrze, ale co to znaczy „dobrze” jak się mieszka w kołchozie?
Przy okazji Sepp Blatter przypomniał o sobie i mafii, którą zarządza. Dla mnie FIFA to organizacja przestępcza, która nie wiedzieć czemu wytworzyła przekonanie naturalności stanu swojej udzielności i niezależności od wszystkiego. W praktyce więc FIFA rządzi i dzieli i nikt nad nią nie ma kontroli. Krajowe związki, taki nasz PZPN dla przykładu, są więc niezależnym królestwem i wara państwu od ingerencji. Wystarczyło tylko, żeby prezydent żabojadów zaczął mówić o potrzebnych porządkach we francuskiej piłce nożnej, by tłusty paluszek Don Blatterone poszedł w górę jako ostrzeżenie. Nie wolno! Inaczej Francja zostanie wykluczona z rozgrywek. Pazerni na władzę politycy nie mogą naruszać świętej niezależności związku. Nie bo nie. Czekam na pierwszą konstytucję, która usankcjonuje ten stan obok rozdzielności państwa od kościoła. Paranoja.
Ta sama FIFA jednak nie mrugnęła nawet oczkiem w sprawie wspomnianej Korei Północnej. To że tam lokalny dyktator samodzielnie zarządza krajowym futbolem, to już im nie przeszkadza. Zabawne rozdwojenie jaźni.
W sumie to mnie piłka reprezentacyjna zdeka jebie, wynikami kadry od dawna się jakoś niespecjalnie interesuję, a nad moim łóżkiem nie ma już plakatu Jacka Krzynówka. Nieco szkoda, że naszych orłów nie było na tej imprezie. Od kilku lat fajnie było obserwować jak balonik o nazwie „Polska” puchnie i puchnie od składanych deklaracji i poważnych analiz, by następnie podczas pierwszych meczów o stawkę... Bum, rozjebać się na kawałki i ochlapać zimnym gównem wciąż gorące głowy niedzielnych kibiców sukcesu.
Jako kibice Polonii Warszawa, każdą porażkę przeżywamy lżej niż ktokolwiek może sobie wyobrażać. Zabawnie jednak popatrzeć jak lamentują inni.
Podczas tegorocznej imprezy nie wydarzyło się w sumie nic ciekawego. Były jakieś niespodzianki, jak to zawsze, tyle że nie ma co się nimi tak znowu podniecać. Ktoś zawsze musi odpaść, a Francja i Włochy mają w zawodzeniu nadziei tradycję całkiem bogatą. Poza tym kilka pomyłek sędziowskich – Anglikom to bym akurat żadnej bramki nie uznał, bo skurwieli po prostu nie lubię. Do tego Hiszpania grająca jak Niemcy i Niemcy grający jak Hiszpanie, ale w sumie to nie Niemcy, tylko Turkowie, Polacy, Brazylijczyk, Tunezyjczyk i inni, których przyciągnął urok Heimatu. Mnie najbardziej rozczarowały brudasy, czyli AfroAfrykanie. Poza Ghaną wszystkie reprezentacje zawiodły. Ta ostatnia zdobyła mój osobisty tytuł parującego gówna roku. Mieli taką szansę awansować do półfinału i nic z tego nie wyszło. A im kurwa kibicowałem nawet.
Po cichu liczyłem, że tytuł zdobędzie Argentyna. Nie żebym ich lubił – nienawidzę tych krowojebców. Ale młokosem będąc dobrze pamiętam nasz podwórkowy kult Diego Armando Maradony i życzyłem mu żeby utarł nosa wszystkim ekspertom i wygrał, pokazując im wała.
Wszyscy dookoła łapią się za głowę na widok tego co wyczynia. A to powołuje złych zawodników, a to nie zna się na taktyce, a to opowiada głupoty. Dyletant czystej wody. Parodia trenera. Byłaby to piękna historia, gdyby Boski Diego po 24 latach sięgnął po Puchar Świata, tym razem w roli szkoleniowca. Szkoda, że nie była mu pisana taka fortuna. Kogoś na górze pewnie zdenerwowała przyjaźń z kokainą, uściski z Castro i fakt, że ten mały człowieczek zepsuł sobie życie na własne życzenie.

Pośmiewiskiem mundialu, skoro nie było Polski, można uznać Francję i ewentualnie Koreę Północną. Ale to taki śmiech przez łzy, bo chłopcy Kim-Dżong-Ila grali chociaż ambitnie, a wiadomo, że w domach im się nie przelewa. To znaczy, może oni akurat mają dobrze, ale co to znaczy „dobrze” jak się mieszka w kołchozie?
Przy okazji Sepp Blatter przypomniał o sobie i mafii, którą zarządza. Dla mnie FIFA to organizacja przestępcza, która nie wiedzieć czemu wytworzyła przekonanie naturalności stanu swojej udzielności i niezależności od wszystkiego. W praktyce więc FIFA rządzi i dzieli i nikt nad nią nie ma kontroli. Krajowe związki, taki nasz PZPN dla przykładu, są więc niezależnym królestwem i wara państwu od ingerencji. Wystarczyło tylko, żeby prezydent żabojadów zaczął mówić o potrzebnych porządkach we francuskiej piłce nożnej, by tłusty paluszek Don Blatterone poszedł w górę jako ostrzeżenie. Nie wolno! Inaczej Francja zostanie wykluczona z rozgrywek. Pazerni na władzę politycy nie mogą naruszać świętej niezależności związku. Nie bo nie. Czekam na pierwszą konstytucję, która usankcjonuje ten stan obok rozdzielności państwa od kościoła. Paranoja.
Ta sama FIFA jednak nie mrugnęła nawet oczkiem w sprawie wspomnianej Korei Północnej. To że tam lokalny dyktator samodzielnie zarządza krajowym futbolem, to już im nie przeszkadza. Zabawne rozdwojenie jaźni.
poniedziałek, 5 lipca 2010
Zamiast polityki - spodnie Lenary
Dzisiaj postanowiłem, że ani słowa o polityce. Wczorajszy dzień był dla mnie bardzo ciężki – nie czułem się częścią demokratycznej wspólnoty i nie wypełniłem swojego obywatelskiego obowiązku. Jestem więc uosobieniem Ciemnogrodu, którym tak brzydzi się TVN24. Ale mam nadzieję, że nowa jakość polityki w postaci Bronka na stolcu prezydenckim i na mnie spłynie swym dobrotliwym oddziaływaniem.
Ostatnio sobie przypomniałem kilka zespołów, których słuchałem gdzieś w połowie lat 90-tych. To nie były dobre czasy – a ich symbolem dla mnie jest to co widać poniżej.
W obecnych czasach w ciągu sekundy możesz wiedzieć co wczoraj jadła na kolację Twoja była kochanka sprzed dekady i jak wygląda drugi syn Twojego dawnego kolegi ze szkolnej ławki. Ale zadziwiająco mało informacji można wyszperać o kultowym przedmiocie pożądania z epoki, gdy słuchanie Liroya było objawem kontestacji zastanego porządku świata.

Spodnie Lenary. Na nich powstała niejedna bazarowa fortuna. Każdy obecnie szanujący się hip-hopowiec z wieloletnim „doświadczeniem w branży” miał je kiedyś na tyłku, czy się do tego przyznaje, czy nie. Niby podobne to do innych workowatch spodni, ale chyba najważniejszą rzeczą w Lenarach były wielkie kieszenie na tyłku – tak wielkie i tak kultowe, że nigdzie na sieci nie mogę znaleźć ich zdjęć. Do tego dodajmy szał kolorów. Czarne i klasyczny dżins były ledwie początkiem wyliczanki, bo pamiętam też wiśniowe, zielone i jasno błękitne (te ostatnie tylko dla wielkomiejskich modnisiów). „Spodnie z bazaru” robiły u nas karierę, to był fakt. Nie był to szczyt modowego wyrachowania, ale ja się tam nie wstydzę i mówię wprost: chodziłem w Lenarach, ale Nagłego Ataku Spawacza to nigdy nie trawiłem. No może poza tą jedną, słynną pieśnią, śpiewaną głosem niepewnym i cechującym się wieloletnim doświadczeniem w ogólnie rozumianym życiu.
Za to Beastie Boys to lubię do dzisiaj. W „moich czasach” królowała płyta „Ill Communication” ze słynnym „Listen All Of Y'all This Is Sabotage”. Ale ja wolę tych nowojorskich żydów z wcześniejszego okresu.
Brass Monkey to podobno nazwa jakiegoś drinka, a piosenka jest generalnie o chlaniu. Za młodu nie należeli do zbyt wyrachowanych, jeżeli chodzi o warstwę tekstową.
Gdybym miał wskazać jeden teledysk oddający ducha lat 80-tych (na Zachodzie of kors), to Fight for you right miałoby szansę dotrzeć całkiem wysoko. Jest tam wszystko – utapirowane szmaty, obciachowe kapelusze, koszulki bez rękawków, łańcuchy, nietwarzowe okulary, trampki i wesołe fryzury.
Z płyty o której już wspominałem pochodzi jeszcze jeden kawałek. Osobiście sobie go cenię, bo to sensowny chillout a do tego społecznie zaangażowany. Nie ma to jak popierać rasistowskie i seksistowskie władze religijne Tybetu w walce o niepodległość.
Ale na serio, to ciekawy to zespół – zaczynali od rapu, punka, kontestacji i obrażania wszystkich dookoła, a kończą jako gwiazda Opener’ów i innych zlotów dla obecnej wymuskanej “ajfonowej” młodzieży.
Jeżeli (znowu) mowa o zaangażowaniu politycznym, to na koniec wspomnieć wypada o Public Enemy. Dawno, dawno temu, zły Ronald Reagan nawet poświęcał im swoją uwagę. Członkowie zespołu bowiem zostali uznani za potencjalne niebezpieczeństwo dla integralności Stanów Zjednoczonych. I tak mieli szczęście, bo piętnaście lat później, mogłoby to dla nich skończyć się gorzej niż darmową reklamą.
W sumie to mieli sporo zaangażowanych piosenek, gdzie śpiewali o walce z białymi, wyższości czarnych nad nie-czarnymi, a przy okazji ponarzekali sobie na żydów, którzy rządzą światem. A złośliwość losu polega na tym, że obecnie pamięta się ich przede wszystkim z takich jak poniżej, w sumie wesołych kawałków. A białasy, jak ja wspominają przy nich, jak to się było fanem rapu dwie dekady temu.
Ścienny plastikowy zegar na łańcuchu dyndającym na szyi do dzisiaj robi wrażenie. Ciekawe czy tak ubierał się także Barrack Obama A.D. 1989?
Public Enemy działa chyba do dzisiaj i udało im się nawet wypuścić jeszcze jeden sensowny utwór. A przynajmniej, ja jeden takowy znam.
Tego się generalnie słuchało z walkmana przemierzając miasto w Lenarach A.D 1994 :-)
Ostatnio sobie przypomniałem kilka zespołów, których słuchałem gdzieś w połowie lat 90-tych. To nie były dobre czasy – a ich symbolem dla mnie jest to co widać poniżej.
W obecnych czasach w ciągu sekundy możesz wiedzieć co wczoraj jadła na kolację Twoja była kochanka sprzed dekady i jak wygląda drugi syn Twojego dawnego kolegi ze szkolnej ławki. Ale zadziwiająco mało informacji można wyszperać o kultowym przedmiocie pożądania z epoki, gdy słuchanie Liroya było objawem kontestacji zastanego porządku świata.

Spodnie Lenary. Na nich powstała niejedna bazarowa fortuna. Każdy obecnie szanujący się hip-hopowiec z wieloletnim „doświadczeniem w branży” miał je kiedyś na tyłku, czy się do tego przyznaje, czy nie. Niby podobne to do innych workowatch spodni, ale chyba najważniejszą rzeczą w Lenarach były wielkie kieszenie na tyłku – tak wielkie i tak kultowe, że nigdzie na sieci nie mogę znaleźć ich zdjęć. Do tego dodajmy szał kolorów. Czarne i klasyczny dżins były ledwie początkiem wyliczanki, bo pamiętam też wiśniowe, zielone i jasno błękitne (te ostatnie tylko dla wielkomiejskich modnisiów). „Spodnie z bazaru” robiły u nas karierę, to był fakt. Nie był to szczyt modowego wyrachowania, ale ja się tam nie wstydzę i mówię wprost: chodziłem w Lenarach, ale Nagłego Ataku Spawacza to nigdy nie trawiłem. No może poza tą jedną, słynną pieśnią, śpiewaną głosem niepewnym i cechującym się wieloletnim doświadczeniem w ogólnie rozumianym życiu.
Za to Beastie Boys to lubię do dzisiaj. W „moich czasach” królowała płyta „Ill Communication” ze słynnym „Listen All Of Y'all This Is Sabotage”. Ale ja wolę tych nowojorskich żydów z wcześniejszego okresu.
Brass Monkey to podobno nazwa jakiegoś drinka, a piosenka jest generalnie o chlaniu. Za młodu nie należeli do zbyt wyrachowanych, jeżeli chodzi o warstwę tekstową.
Gdybym miał wskazać jeden teledysk oddający ducha lat 80-tych (na Zachodzie of kors), to Fight for you right miałoby szansę dotrzeć całkiem wysoko. Jest tam wszystko – utapirowane szmaty, obciachowe kapelusze, koszulki bez rękawków, łańcuchy, nietwarzowe okulary, trampki i wesołe fryzury.
Z płyty o której już wspominałem pochodzi jeszcze jeden kawałek. Osobiście sobie go cenię, bo to sensowny chillout a do tego społecznie zaangażowany. Nie ma to jak popierać rasistowskie i seksistowskie władze religijne Tybetu w walce o niepodległość.
Ale na serio, to ciekawy to zespół – zaczynali od rapu, punka, kontestacji i obrażania wszystkich dookoła, a kończą jako gwiazda Opener’ów i innych zlotów dla obecnej wymuskanej “ajfonowej” młodzieży.
Jeżeli (znowu) mowa o zaangażowaniu politycznym, to na koniec wspomnieć wypada o Public Enemy. Dawno, dawno temu, zły Ronald Reagan nawet poświęcał im swoją uwagę. Członkowie zespołu bowiem zostali uznani za potencjalne niebezpieczeństwo dla integralności Stanów Zjednoczonych. I tak mieli szczęście, bo piętnaście lat później, mogłoby to dla nich skończyć się gorzej niż darmową reklamą.
W sumie to mieli sporo zaangażowanych piosenek, gdzie śpiewali o walce z białymi, wyższości czarnych nad nie-czarnymi, a przy okazji ponarzekali sobie na żydów, którzy rządzą światem. A złośliwość losu polega na tym, że obecnie pamięta się ich przede wszystkim z takich jak poniżej, w sumie wesołych kawałków. A białasy, jak ja wspominają przy nich, jak to się było fanem rapu dwie dekady temu.
Ścienny plastikowy zegar na łańcuchu dyndającym na szyi do dzisiaj robi wrażenie. Ciekawe czy tak ubierał się także Barrack Obama A.D. 1989?
Public Enemy działa chyba do dzisiaj i udało im się nawet wypuścić jeszcze jeden sensowny utwór. A przynajmniej, ja jeden takowy znam.
Tego się generalnie słuchało z walkmana przemierzając miasto w Lenarach A.D 1994 :-)
czwartek, 1 lipca 2010
Reggae ist krieg!!! Ciąg dalszy
O rany, coś staliśmy się rastafariańskim blogiem. Ale skoro jesteśmy w tym klimacie, to zamiast pisać znowu o Babilonie brudnej polityce i jebaniu wyborów, zapodam też trochę muzyczki. Tu małe sprostowanie do poprzedniego postu Sadata. Wydaje mi się, że na dzień najpopularniejszy z Marley'ów to Damian, zwany inaczej Jr. Gong. Poniżej kawałek nawiązujący do wszystkiego co poniżej pisaliśmy. Stworzony w faszystowskiej kolaboracji z niejakim Bounty Killerem. Chłopaki jak zwykle jadą po politykach, pedałach i wykształciuchach. Jr. Gong poza tym nagrywał kawałki z całą homofobiczno-nazistowską czołówką jamajskiej sceny jak Buju Banton, Sizzla czy Capleton. Peace, człowieku
A'propos Buju Bantona to dziwne, ze jeszcze nie pojawił się na naszym blogu razem ze swoim opus magnum "bum bye, bye"
"bum bye, bye inna batty bhoy head..." Wpada w ucho, nieprawdaż? W tej piosence Buju mówi nam o swoim pomyśle na pokojową i bezinwazyjną terapie dla homoseksualistów. Przeprowadzana głównie przy użyciu broni palnej.
A pamiętacie może Shabba Ranks? Tego od "Mr. Loverman" czyli największego szlagieru miłosnego, komercyjnego ragga początku lat 90. Napewno kojarzycie. Willa na plaży, laska kąpie się w morzu i śpiewa mr loverman, shabba a Shabba siedzi w fotelu na tarasie i nawija, w białych obciachowych ciuchach, do białego telefonu. Znacie, wielki przebój. Otóż Shabba tez nawołuje do tolerancji i uszanowania praw mniejszości seksualnej w miedzy innymi poniżej piosence.
Na koniec wielki przebój, który również porusza kwestię dyskryminacji homoseksualistów
I tak jakoś z polityków przeszedłem na pedałów, ale tak się składa, że po politykach jest to druga grupa społeczna, o której tak chętnie śpiewają wykonawcy muzyki karaibskiej.
to by było tyle na dzisiaj. Troszkę się już mam przesyt takich dźwięków, dlatego następnym razem coś z zupełnie innej bajki.
NaRa i pamiętajcie
GŁOSUJĄC WYBIERACIE SZATANA.
A'propos Buju Bantona to dziwne, ze jeszcze nie pojawił się na naszym blogu razem ze swoim opus magnum "bum bye, bye"
"bum bye, bye inna batty bhoy head..." Wpada w ucho, nieprawdaż? W tej piosence Buju mówi nam o swoim pomyśle na pokojową i bezinwazyjną terapie dla homoseksualistów. Przeprowadzana głównie przy użyciu broni palnej.
A pamiętacie może Shabba Ranks? Tego od "Mr. Loverman" czyli największego szlagieru miłosnego, komercyjnego ragga początku lat 90. Napewno kojarzycie. Willa na plaży, laska kąpie się w morzu i śpiewa mr loverman, shabba a Shabba siedzi w fotelu na tarasie i nawija, w białych obciachowych ciuchach, do białego telefonu. Znacie, wielki przebój. Otóż Shabba tez nawołuje do tolerancji i uszanowania praw mniejszości seksualnej w miedzy innymi poniżej piosence.
Na koniec wielki przebój, który również porusza kwestię dyskryminacji homoseksualistów
I tak jakoś z polityków przeszedłem na pedałów, ale tak się składa, że po politykach jest to druga grupa społeczna, o której tak chętnie śpiewają wykonawcy muzyki karaibskiej.
to by było tyle na dzisiaj. Troszkę się już mam przesyt takich dźwięków, dlatego następnym razem coś z zupełnie innej bajki.
NaRa i pamiętajcie
GŁOSUJĄC WYBIERACIE SZATANA.
Kurwica wyborcza mnie bierze
Wczoraj miała miejsce druga debata pomiędzy Bronisławem, a Jarosławem. Panowie szczerzyli żółte zęby do publiki zgromadzonej przed telewizorami, a że jest akurat przerwa w meczach na Mistrzostwach Świata, to i widownia pewnie dopisała.
Ja to prosty człowiek jestem. Ale jako pocieszny prostaczek nadal nie mogę przestać dziwić się, jak można być tak tępym by kolejny raz dawać nabierać się na te same chwyty. Taki dowcip mi się przypomina (niezbyt śmieszny):
Dwaj faceci siedzą na przerwie w pracy. Jeden wyjmuje kanapki, odpakowowuje, zagląda do środka, po czym krzywi się i wyrzuca za siebie, mówiąc „Kurwa, nienawidzę sera przecież”.
Drugiego dnia sytuacja się powtarza i kanapki lądują w tym samym miejscu. Kolejnego dnia również i następnego dnia tak samo. Dzień później facet wyrzuca kanapki nawet nie sprawdzając z czym są. Drugi w końcu się dziwi i pyta:
- Czemu je wyrzuciłeś, może tym razem nie są z serem?
I pada znamienna odpowiedź:
- Są, są, wiem, bo sam je przecież sobie robię.
Wybierać pomiędzy Jarkiem a Bronkiem to jak wybierać pomiędzy seksem z byłą żoną numer jeden i seksem z byłą żoną numer dwa. Tylko pamiętajcie, że kiedyś obie z nich wyrzuciliście na zbity pysk nazywając dziwkami.
Niestety, nasi światli obywatele o tym zupełnie zapominają.
No zdenerwowałem się tą całą demokracją na nowo, aż się muszę uspokoić słuchając dobrej anty-establishmentowej muzyki. Jakoś się tak dziwnie składa, że najwięcej słusznego do powiedzenia w tej sprawie ma reggae.
Stephen Marley to jeden z kilkunastu potomków wielkiego Boba. Nie jest jakoś szczególnie znany, bo palmę pierwszeństwa pośród rodzeństwa ma ciągle chyba Ziggy. Ale i on dał światu kilka niezłych utworów i tak się jakoś dziwnie składa, że podobnie jak my, uważa że polityków, owych współczesnych handlarzy nowożytnych niewolników, należy ścigać i lać po zakłamanych mordach ile wlezie.
Propaganda i kłamstwa, kontrola nad ludzkością, kontrola i korupcja naszych myśli, destrukcja naszych dusz, nowożytne niewolnictwo – oto obraz współczesnego świata oczami człowieka, który widzi to co my.
Poza polityką, Marley jak to na Marleyów przystało, śpiewa głównie o kobietach i wychwala święte zioło. A to ostatnie, to wiadomo „sadzić-palić-zalegalizować”!!!
Ja to prosty człowiek jestem. Ale jako pocieszny prostaczek nadal nie mogę przestać dziwić się, jak można być tak tępym by kolejny raz dawać nabierać się na te same chwyty. Taki dowcip mi się przypomina (niezbyt śmieszny):
Dwaj faceci siedzą na przerwie w pracy. Jeden wyjmuje kanapki, odpakowowuje, zagląda do środka, po czym krzywi się i wyrzuca za siebie, mówiąc „Kurwa, nienawidzę sera przecież”.
Drugiego dnia sytuacja się powtarza i kanapki lądują w tym samym miejscu. Kolejnego dnia również i następnego dnia tak samo. Dzień później facet wyrzuca kanapki nawet nie sprawdzając z czym są. Drugi w końcu się dziwi i pyta:
- Czemu je wyrzuciłeś, może tym razem nie są z serem?
I pada znamienna odpowiedź:
- Są, są, wiem, bo sam je przecież sobie robię.
Wybierać pomiędzy Jarkiem a Bronkiem to jak wybierać pomiędzy seksem z byłą żoną numer jeden i seksem z byłą żoną numer dwa. Tylko pamiętajcie, że kiedyś obie z nich wyrzuciliście na zbity pysk nazywając dziwkami.
Niestety, nasi światli obywatele o tym zupełnie zapominają.
No zdenerwowałem się tą całą demokracją na nowo, aż się muszę uspokoić słuchając dobrej anty-establishmentowej muzyki. Jakoś się tak dziwnie składa, że najwięcej słusznego do powiedzenia w tej sprawie ma reggae.
Stephen Marley to jeden z kilkunastu potomków wielkiego Boba. Nie jest jakoś szczególnie znany, bo palmę pierwszeństwa pośród rodzeństwa ma ciągle chyba Ziggy. Ale i on dał światu kilka niezłych utworów i tak się jakoś dziwnie składa, że podobnie jak my, uważa że polityków, owych współczesnych handlarzy nowożytnych niewolników, należy ścigać i lać po zakłamanych mordach ile wlezie.
Propaganda i kłamstwa, kontrola nad ludzkością, kontrola i korupcja naszych myśli, destrukcja naszych dusz, nowożytne niewolnictwo – oto obraz współczesnego świata oczami człowieka, który widzi to co my.
Poza polityką, Marley jak to na Marleyów przystało, śpiewa głównie o kobietach i wychwala święte zioło. A to ostatnie, to wiadomo „sadzić-palić-zalegalizować”!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)