Dobrze, że mnie w weekend nie było w domu, bo bym pewnie napisał co sądzę o drobnym fakcie, że po moim mieście marsze urządzają sobie jakieś pedały i inne barachła. A po co się denerwować. Liberalny to ja jestem akurat wielce i nic mnie nie obchodzi co ludzie robią prywatnie w swoich łóżkach. Generalnie to mnie w ogóle obcy ludzie nie obchodzą. Ale jeżeli jeden pedaliszcze z drugim wywlekają swoje preferencje na ulice MOJEJ WARSZAWY i na tej podstawie podkreślają swoją odmienność, to prywata się kończy. Robi się z tego sprawa publiczna, a ja nie mam szacunku do takich, którzy ze swojego łóżka tworzą zręby ideologiczne. Trzeba mieć nieco przyzwoitości i rozsądku, a tęczowym ciotom nieco jej brakuje. Ale nie są godni szerszych dywagacji i niech wypierdalają.
Jakoś jednak ten przemarsz pederastów wywiercił mi dziurę w głowie, bo zacząłem słuchać dziwnej muzyki. Co tu pisać – dla wielu, to po prostu pedalskie rzępolenie godne kopa w łeb. Spokojnie jednak. Nic mi nie jest. Obecne pokolenie gejów to tego raczej nie słucha, bo współcześnie rządzi pewnie Lady Gaga, a na miano klasyka to zasługuje najwyżej Madonna z płyty „Ray of light” (aż się musiałem posiłkować Wikipedią, bo to dla mnie muzyczna terra incognita). Więc jakoś bez obrzydzenia chciałem napisać kilka słów. Po pierwsze – The Smiths i ich niezniszczalny lider, czyli Morrissey. Twórczość zespołową to lubię, jego solowych dokonań jednak nie trawię. O co to nie podejrzewano Morrisseya! Wiadomo, że po pierwsze o to, że to zapchlona pedalska ciota. Ostatecznie dominuję opinia, że jest jednak nowożytnych eunuchem, który żyje w seksualnym celibacie. No nieważne, nie będę mu zaglądał pod pierzynkę przecież. Tym bardziej, że to jedynie dziennikarskie domysły, bo sam Morrissey nigdy nie wypowiadał się w temacie. Poza tym zasłynął z aktywności na rzecz praw zwierząt (do ludzkiego życia zapewne) i innych ekologicznych bzdetów w jakie angażują się znudzone nastolatki. O wegetarianizmie nie warto nawet wspominać. A żeby było zabawniej, w parze z tym niesieniem krużganka eko-oświaty, idą rzekome ciągoty rasistowskie (jeszcze w latach 80-tych pięknie wypowiadał się o wszelkich „ciapatych”) i nazistowskie. Tak czy owak, wiele można mu wybaczyć, bo stare dobre The Smith jest dobre (bo stare).
Rzewne to i smutne. Nie do końca jestem pewien czy to przypadkiem nie jest jakiś zaszyfrowany gejowski przekaz, więc na wszelki wypadek polecam słuchać cicho lub na słuchawkach.
Klasyczne brzmienie lat 80-tych, nieprawdaż? Z tego nurtu wywodzi się jedna z moich ulubionych kapel z UK, czyli Stone Roses. Nie w temacie, ale gdyby ktoś jednak nie kojarzył, to niech sobie posłucha „I wanna be adored”. Dla co bardziej sensownie myślących angoli to zespół stawiany niemal na równi z The Beatles i coś w tym chyba jest.
Pora wrócić do wątku przewodniego. Puściłbym Boya George’a, ale potem nie wybaczyłbym sobie, że ktoś taki skalał wirtualne łamy naszego bloga. Za to David Bowie to co innego. Niby wiadomo, że pedałem to on nie jest, ale nie sposób uwolnić się od przeświadczenia, że w latach 70-tych jego piosenki rozruszały niejedną imprezę kakaowców. Chyba, że naprawdę wierzycie w widok wąsatych panów przytulających się do siebie w rytmie „Crocodile Rock” Eltona Johna?
Te wszystkie przebieranki Davida, malowanie twarzy, glamowe kreacje, pseudonimy, udawanie kosmity – przecież to Lady GaGa. Tyle, że dobre cztery dekady wcześniej. Dobry stary Ziggy Stardust oblewa ciepłym moczem tą współczesną pokrakę.
“Absolute begginers” to mój faworyt i wolę myśleć, że naprawdę chodzi o trudne początki relacji damsko-męskich, niż jakichkolwiek innych.
Ogólnie kawałek porządnej muzyki dał światu ten Bowie. Jak tego gościa nie lubić?
Już na koniec tych muzycznych pierdów, jeszcze jeden kawałek, już z zupełnie innej szuflady. Fat Boy Slim to nawet lubię, ale najbardziej cenię ich nieco mniej sztandarowy kawałek Santa Cruz. Zupełnie przypadkowo kojarzy mi się z urlopami, podróżami i zerkaniem zza szyby samolotu na malutką ziemię poniżej. Nawet jak biegam, to ten kawałek zmusza mnie do wysiłku, ale żeby polubić to trzeba go chyba posłuchać kilka razy.