Ostatnio sobie przypomniałem kilka zespołów, których słuchałem gdzieś w połowie lat 90-tych. To nie były dobre czasy – a ich symbolem dla mnie jest to co widać poniżej.
W obecnych czasach w ciągu sekundy możesz wiedzieć co wczoraj jadła na kolację Twoja była kochanka sprzed dekady i jak wygląda drugi syn Twojego dawnego kolegi ze szkolnej ławki. Ale zadziwiająco mało informacji można wyszperać o kultowym przedmiocie pożądania z epoki, gdy słuchanie Liroya było objawem kontestacji zastanego porządku świata.

Spodnie Lenary. Na nich powstała niejedna bazarowa fortuna. Każdy obecnie szanujący się hip-hopowiec z wieloletnim „doświadczeniem w branży” miał je kiedyś na tyłku, czy się do tego przyznaje, czy nie. Niby podobne to do innych workowatch spodni, ale chyba najważniejszą rzeczą w Lenarach były wielkie kieszenie na tyłku – tak wielkie i tak kultowe, że nigdzie na sieci nie mogę znaleźć ich zdjęć. Do tego dodajmy szał kolorów. Czarne i klasyczny dżins były ledwie początkiem wyliczanki, bo pamiętam też wiśniowe, zielone i jasno błękitne (te ostatnie tylko dla wielkomiejskich modnisiów). „Spodnie z bazaru” robiły u nas karierę, to był fakt. Nie był to szczyt modowego wyrachowania, ale ja się tam nie wstydzę i mówię wprost: chodziłem w Lenarach, ale Nagłego Ataku Spawacza to nigdy nie trawiłem. No może poza tą jedną, słynną pieśnią, śpiewaną głosem niepewnym i cechującym się wieloletnim doświadczeniem w ogólnie rozumianym życiu.
Za to Beastie Boys to lubię do dzisiaj. W „moich czasach” królowała płyta „Ill Communication” ze słynnym „Listen All Of Y'all This Is Sabotage”. Ale ja wolę tych nowojorskich żydów z wcześniejszego okresu.
Brass Monkey to podobno nazwa jakiegoś drinka, a piosenka jest generalnie o chlaniu. Za młodu nie należeli do zbyt wyrachowanych, jeżeli chodzi o warstwę tekstową.
Gdybym miał wskazać jeden teledysk oddający ducha lat 80-tych (na Zachodzie of kors), to Fight for you right miałoby szansę dotrzeć całkiem wysoko. Jest tam wszystko – utapirowane szmaty, obciachowe kapelusze, koszulki bez rękawków, łańcuchy, nietwarzowe okulary, trampki i wesołe fryzury.
Z płyty o której już wspominałem pochodzi jeszcze jeden kawałek. Osobiście sobie go cenię, bo to sensowny chillout a do tego społecznie zaangażowany. Nie ma to jak popierać rasistowskie i seksistowskie władze religijne Tybetu w walce o niepodległość.
Ale na serio, to ciekawy to zespół – zaczynali od rapu, punka, kontestacji i obrażania wszystkich dookoła, a kończą jako gwiazda Opener’ów i innych zlotów dla obecnej wymuskanej “ajfonowej” młodzieży.
Jeżeli (znowu) mowa o zaangażowaniu politycznym, to na koniec wspomnieć wypada o Public Enemy. Dawno, dawno temu, zły Ronald Reagan nawet poświęcał im swoją uwagę. Członkowie zespołu bowiem zostali uznani za potencjalne niebezpieczeństwo dla integralności Stanów Zjednoczonych. I tak mieli szczęście, bo piętnaście lat później, mogłoby to dla nich skończyć się gorzej niż darmową reklamą.
W sumie to mieli sporo zaangażowanych piosenek, gdzie śpiewali o walce z białymi, wyższości czarnych nad nie-czarnymi, a przy okazji ponarzekali sobie na żydów, którzy rządzą światem. A złośliwość losu polega na tym, że obecnie pamięta się ich przede wszystkim z takich jak poniżej, w sumie wesołych kawałków. A białasy, jak ja wspominają przy nich, jak to się było fanem rapu dwie dekady temu.
Ścienny plastikowy zegar na łańcuchu dyndającym na szyi do dzisiaj robi wrażenie. Ciekawe czy tak ubierał się także Barrack Obama A.D. 1989?
Public Enemy działa chyba do dzisiaj i udało im się nawet wypuścić jeszcze jeden sensowny utwór. A przynajmniej, ja jeden takowy znam.
Tego się generalnie słuchało z walkmana przemierzając miasto w Lenarach A.D 1994 :-)