wtorek, 13 lipca 2010

Symboliczne przepychanki godne piaskownicy

Dobra, dzisiaj krótko będzie ale za to może chociaż treściwie. Lipiec mamy, za oknem gorąco i ogólnie panuje już na dobre sezon ogórkowy, w którym nie dzieje się nic ciekawego. Może to i dobrze, bo ostatnie miesiące to nasza ojczyzna miała akurat wyjątkowo intensywne i miło jest czasem odsapnąć.

Przy okazji zaś, polityka, owe przedziwne zwierze, które wtrynia swój świński ryj wszędzie tam gdzie go nie chcemy widzieć, pokazuje kolejny raz swoje prawdziwe oblicze. Sami sobie odpowiedzcie jakie ono jest. Na zdjęciu poniżej mała podpowiedź dla tych z ograniczoną wyobraźnią.

Od momentu katastrofy (to tak wielkie wydarzenie w dziejach, że już nie trzeba w sumie dodawać żadnego przymiotnika, każdy wie o co chodzi) przed Pałacem Namiestnikowskim stoi sobie wielki drewniany krzyż. Został tam umieszczony spontanicznie, postawiony małymi rączkami harcerzy. Do dzisiaj można pod nim znaleźć kwiaty, wiązanki, znicze i inne symbole pamięci. Ludzie przyjeżdżają ze wsi i wiosek, by złożyć hołd prezydenckiej parze. Fajnie czy nie fajnie – mnie to ogólnie nie ziębi i nie chłodzi. Fakt jest taki, że krzyż stoi.

Tymczasem Prezydent Elekt, który zaliczył już sporo wpadek i sporo jeszcze zaliczy, powiedział, że już pora owe drewienka przenieść w inne, bardziej stosowne miejsce. No i jak się można było spodziewać, rozpętał tymi słowami istną burzę.

Już się podniosły głosy. A to z wyrazami poparcia – kocham TVN24 i ich uparte dążenie do stworzenia w Polsce państwa pełnego obywateli nowoczesnych, światłych, europejskich, liberalnych i oczywiście laickich (a przy okazji, konsumujących jedyne właściwe media spod znaku ITI). Krzyż należy przenieść – krzyczą więc elity.

Jak się można było spodziewać, z drugiej strony barykady słychać pomruki Ciemnogrodzian. Dla PiS ruszenie krzyża jawi się jako świętokradztwo, godne co najmniej ekskomuniki, a najlepiej kary obcięcia rąk dla niewiernych porywających się na symbol.

Symbol to tutaj słowo-klucz. Wczoraj w mediach to był główny temat dysput, a dziennikarze zacierają swe hienowate rączki, bo będzie o czym mówić przez kilkanaście dni przecież. Przenosić, nie przenosić, poszanować spontaniczność chwili gdy krzyż był stawiany, czy też sprawiedliwie egzekwować prawo i go przenieść.
A co mnie to w sumie obchodzi. Nic mnie nie obchodzi. I żeby było zabawniej. Od tego co się stanie z tym symbolem, moje i Wasze życie wcale nie będzie lepsze czy gorsze. Bezrobotni nie znajdą pracy, nieszczęśliwi nie znajdą swej porcji szczęścia, a poszukujący nadal będą szukali. Na rozwiązanie będzie czekało tysiąc ważnych spraw, kilkaset ustaw i dziesiątki poprawek do tych, które istnieją i nie dają nam żyć. Ale lepiej pokłócić się o symbole, bo to efektowniej wygląda w mediach. A do tego pozwala przypomnieć obywatelom, że jakby co, to są tak samo podzieleni jak nasza, pożal się Boże, klasa polityczna o aparycji towarzystwa ze świńskiego koryta.

W takich chwilach przypominam sobie pierwsze dni urzędowania Arnolda Schwarzennegera. Świeżo upieczony gubernator Kalifornii został poproszony o zajęcie stanowiska w bodajże sprawie legalizacji pedalskich pseudo-związków. I powiedział wtedy to, czego osobiście oczekuję od polityka: że nie będzie się mieszał w prywatne sprawy obywateli, bo na rozwiązanie czekają problemy, które mają prawdziwy wpływ na jakość życia zwykłego człowieka. Gdzieś tam w domyśle dodał zapewne, że brzydzi się homosiami i ma ich w głębokim poważaniu. I bardzo dobrze, bo „po pierwsze, gospodarka głupcze!” jak mawiał klasyk.

Z tej okazji, także dla Grega, który jest miłośnikiem Conana i kiedyś nawet go nieco przypominał, taki nieznany epizod z twórczości wielkiego Arnolda S.