wtorek, 31 sierpnia 2010

Nerdy on-tour, czyli wizyta na Widzewie

W minioną sobotę, jak przystało na blisko trzydziestoletnich dżentelmenów z kredytami hipotecznymi u szyi i brzuchami drugiej szczupłości, wybraliśmy się w objęcia nieznanego, czyli na wyjazd. Trochę w myśl zasady, że raz na rok to i kura może pierdnąć, bo tak się składa, że przynajmniej ja, za drużyną jeżdżę tak mniej więcej góra raz w sezonie. O poprzednich wyjazdach można sobie nawet na tym blogu poczytać – jak ktoś chce i umie szukać.

Acha, jestem mega piknikiem i na zawsze już nim będę. Na wyjazdy jeżdżą rodziny z dziećmi, emeryci, nastolatkowie z mlekiem pod nosem, więc czemu i nie my?

Nie będę się rozwodził opowieściami. Jak na Polonię, czyli klub bez kibiców, pojechało nas na Widzew Łódź sporo. Na sektorze zameldowało się bowiem 450 „nieistniejących”. Można popaść w lekką paranoję, bo skoro nas nie ma, to kto tam był? I czy w ogóle był? Biedne umysły kibicowskich troglodytów idących po pasku propagandy Jedynych Słusznych i Honorowych Klubów musiały przeżywać spore katusze i owa zagadka zapewne do dzisiaj krąży wśród nich czekając na geniusza, który to wszystko jakoś ogarnie.

Sam stadion? No cóż. To tam rozgrywano Ligę Mistrzów przed niemalże piętnastoma laty? Trudno w to uwierzyć. Jestem przyzwyczajony do ssyfu, błota i smrodu z tojtojów, ale na Widzewie nawet tych ostatnich nie ma. Wszystkiego pozostałego jest za to aż w nadmiarze. Zasieki, druty kolczaste, krzaki, drzewa i błotnista ścieżka przecinana korzeniami wita nas na dzień dobry. Całe szczęście, że sektor dla gości spory, no i widoczność niezła. Co prawda na pierwszym planie i tak widać przede wszystkim płot odgradzający nas od łódzkiej swołoczy. Ale kto by tam przyjeżdżał mecze oglądać. Ja nawet jednej akcji nie zapamiętałem.

Poniżej kilka zdjęć – tylko stadionowe widoczki i smaczki oraz pogląd na drugą stronę.





Co do gospodarzy. Widzew zaprezentował się bardzo ładnie, świetny doping. Do tego stopnia świetny, że gdy naprawdę huknęli nie słyszałem co mówi kolega stojący metr ode mnie. W naszym kierunku nie poleciał żaden kamień, co jak na warunki łódzkie należy uznać za powitanie porównywalne do wizyty Ojca Świętego.

Jak wypadliśmy my pokazuje film poniżej. W przypadku jego wykorzystania należy podać źródło więc podaję – www.ksppolonia.pl.
Nie było źle, a ja doskonale pamiętam rok zdaje się, że 2006, smutny jesienny wieczór gdzieś w środę i mecz w deszczu z Podbeskidziem. Na Kamiennej było nas wtedy chyba mniej niż na sektorze gości w minioną sobotę. Kto wie, może jednak naprawdę idzie ku lepszemu ta nasza kochana Polonia?

piątek, 27 sierpnia 2010

Piątkowe dywagacje muzyczne pora przywrócić

Kiedyś ustanowiłem na tym blogu zwyczaj, że każdego piątku pisałem co nieco o muzyce, która mi ostatnio chodzi po głowie. Pora wskrzesić tą tradycję – chociażby na ten jeden dzień.

Street punk lubię chyba najbardziej ze wszystkich gatunków muzycznych. Nie ma tu miejsca na pedalstwo, bogaty warsztat techniczny czy wirtuozerię. Nie ma miejsca na cienkie głosiki, egzaltację i teksty o tym jak zostawiła cię jakaś głupia szmata. Jest za to energia, szczerość i dzikość. Jest tu miejsce na prawdziwe życie, gdy nie chce Ci się iść do roboty, a przy życiu trzyma Cię jedynie piłka nożna, koledzy i pinta piwa wieczorem. A do tego, przynajmniej w pionierskich czasach spod znaku „unite and win”, street punk omija szerokim łukiem politykę. A jak o niej już wspomni, to najczęściej w kontekście szubienicy na której zawsze znajdzie się miejsce dla kolejnych karierowiczów.

Niestety, albo stety, jak tam sobie kto woli, street punk szybko stał się symbolem ruchu skinhead. Oczywiście, w latach 80-tych, to słowo oznaczało coś innego niż obecnie. Więc wszelkie skojarzenia są dosyć stereotypowe, ale przyznać trzeba i to, że zawłaszczenie następowało z aprobatą przynajmniej niektórych zespołów. Ten skręt to właściwie był koniec tego gatunku, bo w tym momencie zaczął zaprzeczać on sam sobie i swojej elementarnej apolityczności. Więc obecnie należy go traktować jedynie jako ciekawostkę muzyczną i ramotkę ideologiczną świadczącą o czasach dawno minionych.
Combat 84, który można posłuchać powyżej, grał jeszcze bardzo prosto – tak w stylu „trzy akordy darcie mordy”. Ale bywały i takie zespoły, które wysilały się na coś więcej. Przykład pierwszy z brzegu – The Last Resort.

No i ta warstwa tekstowa, zgadzamy się czy nie?

Cut the taxes one by one
Cut them 'til the job is done

4-skins to z kolei już prawdziwy street punkowy artyzm. Tu z kolei łatwo ich pomylić z Madness. Plastic Gangsters to mój ulubiony ich kawałek. Klasyczny – bo ani słowa o polityce.

Podobnie The Blitz…

Ręce same składają się do oklasków, a to jedynie część z przebogatej biblioteki muzycznej, której początek dał, kto wie, czy nie ten utwór poniżej.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Atak śpiewających kastratów

No i Sadat wrócił z Coke Life Festival. Poniżej kilka refleksji póki pamiętam z czego śmiałem się na miejscu.

Po pierwsze uno, dowiedziałem się, że frontmenem 30 Seconds to Mars jest niejaki Jared Leto, którego nawet ja kojarzę z kilku filmów takich jak komedia romantyczna „Requiem dla snu” (polecam na randkę i wiem co mówię). To wyjaśnia ten pisk nastoletnich fanek, kiedy jego zespół zaczął brzdąkać. O muzyce nie będę się wypowiadał, bo to nieco urągające. Może więc chociaż napiszę, że w sumie to cieszę się, że współczesna młodzież znowu docenia brzmienie gitar i innych klasycznych instrmentów rockowego światka. Sam przecież pamiętam niedawne przecież czasy, gdy w dobrym tonie było jedynie brzmienie prosto z komputera. To z tej epoki pochodzi inna gwiazda festiwalu, czyli Chemical Brothers. W sumie to nie wiadomo czy w ogóle to byli oni, bo koncert polegał na wizualizacjach i puszczaniu muzyki znad konsolety. Potrzeba nieco wyobraźni (albo naiwności), by w tych majaczących gdzieś na scenie postaciach widzieć ów słynny duet.

Mi się nie podobało. Albo inaczej. Podobało się przez pierwsze pięć minut, ale potem było ciągle podobnie i podobnie. Stopień znudzenia szybko poszybował w górę niczym wiązki laserów. Było nieco wspomnień z czasów liceum, bo ten zespół kojarzy mi się z tą właśnie epoką (i nieco zlewa się w jedno z Prodigy, ale to inna sprawa).

Odkryciem dnia nie był też grający z boku donGURALesko. Nigdy o nim nie słyszałem. Podczas koncertu również nie miałem ku temu okazji, bo nagłośnienie należało do tych bardziej chujowych.

Nie mam pojęcia o czym ten człowiek śpiewa. Są możliwe dwie alternatywy – albo twórca jest poetą-geniuszem i do jego tekstów trzeba podchodzić niczym do analizy Witkacego, albo mamy do czynienia z pretensjonalnym stylem imitującym ważne znaczenia za pomocą aspirującego słownictwa. W to pierwsze śmiem wątpić.

Drugiego dnia miałem zaszczyt poznać Panic! At the Disco i posłuchać mega gwiazdy czyli MUSE. Ci ostatni podobno mają status obiektu kultu, ale jakoś mnie nie przekonali. Może i są technicznie nieźli, ale do kurwy nędzy. Dlaczego obecnie każdy zespół musi mieć wokalistę, który zawodzi jakimś cienkim ciotowatym głosikiem?

Nic mnie tak nie denerwuje jak ta współczesna dominacja kastracyzmu. Poza tym w tym całym MUSE coś dużo z klasycznego U2 i epoki art rocka. Szału nie ma. Poza tym ich koncert coś nie należał do tych w których artyści byli zaangażowani. Takie odwalanie chałtury bardziej z tego wyszło. Gdzie im do skaczącego Iggy Popa chociażby?


Zapewne się czepiam – festiwal jest raczej dla nastolatków, a o gustach się przecież nie dyskutuje.

piątek, 20 sierpnia 2010

Sadat jedzie na Coke Life, czyli...

...co ja tam będę kurde robić?

Dzisiaj jadę na Coke Life Festival – gdyby nie to, że w praktyce prawie za darmo, to wiadomo, że nigdy bym się na coś takiego nie wybrał. Zerkam na listę zespołów. To znaczy, mam nadzieję, że to lista zespołów, bo żadna nazwa mi nic nie mówi i równie dobrze może to być cokolwiek innego. I widzę jak się tam będę nudził i krzywił. Nie moje klimaty i to wybitnie. Ale cóż, darowanemu koniu nie zagląda się w zęby, jak mawiają starożytni rosjanie. A ponarzekać to sobie lubię i dobrze, że będę miał ku temu okazję.
No pierwszy przykład z brzegu, żeby nie być gołosłownym. 30 Seconds to Mars. Nawet ładna nazwa, a jak z muzyką?

Nie chcę mi się nad nimi pastwić, bo i za mojej młodości zdarzały mi się błędy. Takie chociażby jak kupowanie kaset Skid Row albo Def Leppard, tudzież nucenie sobie pod nosem przebojów Mr Big. Ale dawno już takich rzygowin nie słyszałem i jakoś nie mogę zrozumieć fenomenu takiej muzyki. Albo raczej „muzyki”.

Dobra muzyka to chociażby Henry Rollins, czyli taki jakby Stallone sceny muzycznej. Jakoś nigdy specjalnie go nie kochałem, ale muszę przyznać, że to jednak kawał legendy. Poniżej „Liar”, czyli jego największy chyba przebój, który pamiętam z młodości spędzanej w towarzystwie starego dobrego Radia WaWa (only rock&roll).


Rollins znany jest z tego, że wygląda tak jak wygląda – duży z niego chłopak. A do tego potrafił przywalić, szczególnie na koncertach swojego dawnego zespołu czyli Black Flag.


Samo Black Flag jakoś mnie muzycznie nie ujmuje, ale dla porządku poniżej jeden wybrany losowo kawałek. Na koncertach bywało wesoło. Odpieranie ataków skinheadów było tam ponoć na porządku dziennym niczym u innych bisy.


Henryk oprócz muskulatury jest także myślicielem, a raczej wolnomyślicielem (czyli że myśli wolno). Internet donosi o tym, że napisał jakieś książki i udziela się na niwie społecznej. Jest oczywiście Rollins tępym lewakiem i wrogiem establishmentu – tego samego, który zrobił z niego taką gwiazdę sceny niezależnej. Mimo to, nawet da się lubić jego dokonania.

W ramach odtrutki przed festiwalem i pokrakami, które będą mnie tam atakować, jeszcze jeden fajny kawałek. Sobie mówię, że nigdy już nie napiszę żadnej piosenki, bo Anti Nowhere League napisało ją już za mnie.

People ride about all day
In metal boxes made away
I wish that they would drop the bomb
And kill these cunts that don't belong !!!

Utwór ma status kultowego i jako taki, doczekał się różnorakich coverów, ot chociażby takiego w wykonaniu The Meteors.

I hate people
I hate the human race
I hate people
I hate your ugly face
I hate people
I hate your fucking mess
I hate people
They hate me !!!

Wspaniałe czasy. To jest prawdziwa muzyka, opowiadająca o prawdziwych problemach prawdziwych ludzi. Grana przez nich i dla nich. Nie żadne festiwalowe wywłoki, które udają że się buntują bo to jest w modzie.


You're the middle class kiddies from public schools
Who write the slogans on the toilet walls
Like Tony Benn's clones in plastic masks
You wave a hammer and sickle, never Union Jacks
Got lots of mouth when your in a crowd
But when your alone you don't speak loud !!!

środa, 18 sierpnia 2010

Deliverance, czyli rzecz o hillbilly

... podobno Gazeta Wyborcza tym filmem się na swoich szpaltach zachwyca po dziś dzień, ale nawet to nie jest w stanie mi go obrzydzić. Dzisiaj z kinowej biblioteczki sadata wyciągam słabo znaną w Polsce ramotkę rodem ze wspaniałych lat 70-tych.

W głównych rolach Jon Voight (obecnie bardziej znany z tego, że ma słynną córkę), Burt Reynolds (Mistrz Kierownicy ucieka w swojej najlepszej chyba kreacji) i Ned „squeal like a pig” Beatty. Fabuła zaczyna się niewinne i sielsko. Do tego stopnia, że zaczynamy się zastanawiać – czy ta przygodowa klisza aby na pewno jest warta większej uwagi.

Ano jest, bo Deliverance w pewnym momencie skręca gwałtownie, niczym rzeka po której podróżują główni bohaterowie. Etos męskiej przygody z piwem w ręku i wiosłem w drugim oddala się w niebyt, ustępując miejsca brudnej walce o przeżycie.

Kilku mieszczuchów postanawia przeżyć wspólnie przygodę blisko prawdziwej natury i wybrać się na spływ kajakami w dół rzeki. Dzika dolina niebawem zostanie zalana ustępując miejsca na zbiornik retencyjny. Ale szybko okazuje się, że na miejscu czeka ich coś czego się nie spodziewali...


Nie chodzi ani o UFO, ani o Stasi, ani nawet o kanibalów. Jak wiadomo, najbardziej przerażającymi istotami jakie możemy spotkać na swojej drodze są po prostu inni zwykli ludzie. A już szczególnie hillbilly, czyli mówiąc po naszemu „wsioki” albo „buraki”. Ludzie gór to taka drobna amerykańska ciekawostka. Wolni, biali, nie mający większych kontaktów ze światem zewnętrznym. Niemal dzicy i niezbyt przyjaźnie nastawieni do obcych. Niewykształceni ignoranci zapomniani przez Boga i historię. To oczywiście stereotyp, ale czy aby na pewno?

Żeby wiedzieć o kim mowa wystarczy tylko zerknąć na jeden z odcinków słynnego Jerry Springer Show...

… to typowy hillbilly początku XXI wieku. Ale Ci których spotkali na swojej drodze bohaterowie Wybawienia byli dużo cięższego sortu.

Słynna scena podczas której Ned Beatty nago jest zmuszony do udawania świniaka, przeszła do annałów (a nawet – analów) kina. Powiedzmy sobie szczerze i brutalnie. Trudno zapomnieć gdy bezzębny wieśniak gwałci grubego amerykańskiego mieszczucha.

Chociaż to przecież nie horror, wspomnienie tych chwil przewija się we wszelakich listach najbardziej przerażających momentów jakich możemy uświadczyć dzięki dziesiątej muzie. A to o czymś świadczy.

Wizerunek ludzi gór w Wybawieniu mocno zapadł każdemu w pamięci. Już wcześniej pojawiali się w kinie, zazwyczaj jako ciekawostka na pograniczu komedii i słodkiego sentymentalizmu. Dzięki omawianemu filmowi już nikt nie czuje do nich nic więcej poza obrzydzeniem, a przede wszystkim strachem. Nawet w moim ulubionym serialu, czyli Trailer Park Boys, wizyta w lesie jest okazją do wyrażenia niepokoju przez Bubblesa: „Mam nadzieję, że nie ma tu żadnych wiochmenów. Nienawidzę wiochmenów”.

To oczywiście nadal stereotypy.

Nie będę się bawił w odkrywanie o co w tym filmie chodzi. Dla miłośników akcji mamy półtorej godziny emocji. Dla tych którzy lubią nad filmem podumać też się coś znajdzie z całą pewnością. Wszystko razem tworzy jedną z klasycznych za Wielką Wodą pozycji, po którą warto z pewnością sięgnąć.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Aptekarski gamoń w żółtym strikes back

Stare piłkarskie przysłowia mawiają, że niewykorzystane sytuacje się mszczą, a jeżeli Legia sama nie da rady wygrać meczu to zawsze może liczyć na pomoc gamiona w żółtym.

Wczorajszy mecz z Cracovią oczywiście mnie mocno zdenerwował – w sumie to mnie wszystko denerwuje, więc można powoli darować sobie tego typu wstawki. Pasiaki miały sporą szansę przejechać się po Wielkiej Legii, ale niestety, podobnie jak my sezon (i dwa i trzy) temu, nie miały ku temu napastników. Wątłe 0:1 dla Cracovii nie miało szansy się utrzymać, ale końcowe sekundy to dla mnie skandal.

Ja wszystko rozumiem. Rozumiem, że stadion jest nowy, a Walter zapłacił za emocje do samego końca. Ja rozumiem, że sędzia wziął za zwycięstwo, a uczciwość nie pozwala mu przekręcić. W końcu jak się bierze za zwycięstwo, to wygrana musi być, tak?

Ale jednak trochę niesmaku mi pozostaje. Przypomnijmy fakty – w ostatnich sekundach meczu bramkarz Cracovii, Cabaj, przetrzymuje piłkę w dłoniach dłużej niż regulaminowe sześć sekund. Gdy wybija w końcu piłkę (po niesamowicie długich jedenastu zdaje się sekundach), rozlega się gwizdek i sędzia dyktuje rzut wolny pośredni z linii pola karnego. Taki rzut to jakieś 75% karnego, a więc spora szansa na bramkę. No i gol pada. Na pachnącym świeżością stadionie rozlega się szał radości, bo Wielka Legia odnosi triumf. Nieważne że smród przekrętu aż kręci w nosie.

Można powiedzieć, że Cracovia sama sobie była winna. Racja. Można i należy się wiecznie pilnować, bo przecież gamoń w żółtym w każdej chwili jest w stanie wyciągnąć jakiś przepis i podciągnąć go pod zaistniałe boiskowe fakty. Ale chyba nie o to chodzi. Przepisy są tak skonstruowane, żeby sędzia piłkarski miał możność samodzielnego oceniania czy dane zachowanie podpada pod paragraf czy nie. Dlatego też nie każdy faul jest gwizdany, bo faulem nie jest każde dotknięcie rywala, nawet mocniejsze. Faulem nie jest każda ręka. Nie każdy nieudany wślizg kończy się wolnym i reprymendą. Nie każda gra na czas kończy się kartką. Nawet nie każdy offsajd kończy się gwizdkiem. Klauzule generalne w przepisach dają możność interpretacji zgodnie z duchem gry. Sędzia Daniel Stefański o nim wyraźnie zapomniał, gdy w ostatniej sekundzie dyktował wolny pośredni. Miał chyba świadomość, że najpewniej spowoduje to zmianę wyniku. Miał czy nie miał? Pamiętajcie, że jest tylko gamoniem w żółtym, ale nawet gamonie posiadają inteligencję i wyobraźnię.

Inna sprawa że ten przepis jest rzadko stosowany. Ale jest. Teraz rozumiem każdy będzie liczył po cichu sekundy kiedy piłka znajduje się w rękach bramkarza. A po upływie sześciu rozlegnie się gwizdek i „lex legia” wejdzie w życie kolejny raz. No chyba, że jest zarezerwowana tylko dla wyjątkowych sytuacji, np. takich gdy zdecydowany faworyt nie może sobie poradzić z outsiderem.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Momenty były

Jeśli uznać, że życie składa się z momentów, to w piątek przeżyłem jeden z kategorii tych godnych zapamiętania na zawsze. Tak naprawdę dopiero po kilkudziesięciu godzinach mogę coś sensownego napisać, bo wcześniej nie do końca docierało do mnie, że nasza ukochana Polonia pokonała Legię aż 3:0.



Nie chodzi już nawet o to, że „od zawsze” to my jesteśmi Ci gorsi. Ostatnie derby też przecież wygraliśmy (ach, co to była za radość), a w dwóch poprzednich padały remisy. Tym razem jednak naszym przeciwnikiem nie była ta „stara dobra” Legia, ale wielki zielony potwór buchający marketingowym szumem dookoła siebie. Nowy piękny stadion wybudowany za podatników pieniądze, nowy trener z wizerunkiem „młodego, zdolnego, a już z sukcesami”, pęczek nowych piłkarzy, którzy kosztowali krocie i musieli zostać ściągnięci z zagranicy albowiem żaden z Polaków nie reprezentuje rzekomo godnego Wielkiej (L) poziomu. To wszystko sprawia, że piątkowy mecz nabierał dodatkowych smaczków.

Być może to i tak początek złotej ery klubu z Powiśla. Być może. Na razie jednak muszą zająć się tam analizowaniem dlaczego Polonia skopała im porządnie dupska :-)

Pierwsza połowa nie napawała do końca optymizmem. Niby na zero, ale kilka razy serce zabiło mi mocniej, gdy któraś z zielonych larw przedzierała się przez nasze czarne zasieki obronne. Może i ja dałem się ponieść magii legijnego PR-u, który wmawia nam od pewnego czasu, że piłkarze pokroju Cabrala, Manu, Kneżevica czy Vrdlojlaka to poziom niemal światowy? Mecz oglądany już z poziomu domowego fotela rzucał nieco inne światło na boiskowe harce. Pierwsza połowa była wyrównana, ale ze wskazaniem na Polonię. I nic nie zapowiadało, że druga odsłona zakończy się krwawą rzeźnią!

Festiwal zaczął Bruno strzałem z dystansu. Zareagowałem na tą bramkę jakieś pół sekundy po tym jak piłka zaprzepotała w siatce. Zupełnie jakbym nie mógł uwierzyć w to, że tego dnia Polonii będzie pisany los inny niż zazwyczaj. Potem dywagacje „czy to dowiozą” przerwał Smolarek, a wisienkę na torcie dołożył Adrian Mierzejewski. Na świetlnej tablicy ukazał się piękny widok: Polonia-Legia 3:0.

To nie tylko wynik czysto piłkarski, ale coś jeszcze. To nie nam przecież wybudowano stadion za publiczne środki i to nie nas w Warszawie głaszcze się po główkach. Hanka i jej radosna ratuszowa ekipa udaje że nas nie ma. A tymczasem, na złość wszystkim dookoła, jesteśmy i ciagle o sobie przypominamy. A to wygranymi potyczkami z pupilkiem ratusza, a to za pomocą medialnych transferów, a to faktem, że zapełniamy coraz ściślej nasz malutki stadionik z poprzedniej epoki. Na złość Bufetowej i tym wszystkim, którzy udają że nas nie widzą.

Co do fanatyków zielonej ladacznicy. Nie wpadli do nas, a szkoda, bo piłka nożna jest dla kibiców przecież. Dostali 300 biletów, a potem „zażądali” półtora tysiąca, czyli ćwierć pojemności stadionu. Nierealne żądanie nie mogło być spełnione, o czym doskonale wiedzieli.
Własnoręcznie zrywałem transparent, na którym cweluchy topredowały nasze polonijne starania o renowację stadionu na K6. Skoro tak podoba im się jego obecny rozmiar, że nie chcą dopuścić do rozbudowy, to niech teraz nie szczekają. Ale konsekwencja to jedna z tych rzeczy, których próżno szukać w małym świecie kibicowskich troglodytów.

Użyte zdjęcia pochodzą z serwisu www.ksppolonia.pl

środa, 11 sierpnia 2010

Incepcja

Sadat idzie do kina...

... podczas gdy pół Polski krzyża broni, a drugie pół nienawidzi pierwszej połowy , ja postanowiłem wybrać się w objęcia siódmej (czy tam której) muzy.

Obiecałem sobie także, że nic więcej o tym sporze nie będę pisał. Chociaż może to nie być łatwe, bo ten temat zdominował media w stopniu dawno już nie obserwowanym. Ale wuj z nimi, dzisiaj będzie o kulturze. A ta ponoć łagodzi obyczaje.

Poszliśmy sobie na „Incepcję”.

Jeszcze nie przeczytałem krytycznej opinii o tym filmie i zaraz po seansie pomyślałem sobie, że ja nie będę taki spolegliwy. Ale po powrocie do domu i przemyśleniu tego co zobaczyłem, muszę przyznać, że Incepcja mi się najzwyczajniej w świecie podobała.

Co prawda, film do krótkich nie należy i czasami akcja zwalnia fundując nam porcję dłużyzny trudnej do strawienia. Wierciłem się więc na fotelu niejeden raz. Fabuła także, no bądźmy szczerzy, posiada sporo luk logicznych. A do tego widzowi trzeba wytłumaczyć tak wiele rzeczy, że czasami dialogi przypominają instrukcję obsługi połączoną z „frequently asked questions”. Incepcja nie jest wolna od wad, ale to chyba taki rodzaj kina, który zadowolić może wszystkich. I wielbicieli rozrywki (to ja) i tych, którzy do kina chadzają po to, by dowiedzieć się czegoś o życiu, by następnie deliberować nad przedstawionymi aspektami i paradygmatami (to zdecydowanie nie ja). Więc można mu wiele wybaczyć. Także dlatego, że buduje swój świat od nowa i posiada wiele smaczków dając szerokie pole do analiz. Incepcja to cebula złożona z wielu warstw. Przypomina w tym wszystkim i Matrixa i jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem, czyli „Władcę Gór” z thorgalowskiej serii. Wyobraźnię która stworzyła ideę na której bazuje Incepcja wypada po prostu pochwalić. Więc to robię.

Nie będę psuł zabawy tym, którzy trafili tu przypadkowo, a filmu jeszcze nie obejrzeli. Jak już obejrzycie (warto), zajrzyjcie sobie na strony poświęcone filmowi i poczytajcie o różnorakich interpretacjach. Albo sami sobie stwórzcie własne. To też warto.

Tak sobie myślę, że Incepcja, mimo, iż jest filmem zupełnie nie epatującym grozą, to jednak sprawia, że mimowolnie zapadamy się w kinowym fotelu z nieuświadomionego lęku. Ludzkie myśli, szczególnie te ukryte to wyjątkowo brudny i przerażający świat. I film pokazuje to nader sugestywnie. I chociaż chciałem napisać, że Incepcja to danie zdecydowanie przereklamowane, to ostatecznie nie wypada mi nic innego jak tylko przyłączyć się tłumu klakierów.

sobota, 7 sierpnia 2010

Na początek wygrana

Uff. Polonia wczoraj wygrała na wyjeździe z Górnikiem w Zabrzu i do następnego piątku można odetchnąć i patrzeć na wszystko z większym spokojem.
Gra była nierówna i nie zawsze piękna, ale co się dziwić, skoro to pierwszy ich mecz w takim składzie. Najważniejsze, że są dwie bramki i inauguracja poszła zgodnie z planem.


Sobiech od razu strzelił gola, czyli milion euro już zaczyna się spłacać. Smolarka za dużo nie widziałem, ale coś chyba dużo miał słabych podań i kilka piłek, które łatwo przegrał. Smutne, że przywitały go gwizdy - i nie uwierzę, że to była standardowa porcja nienawiści dla piłkarzy przyjezdnych. Gwizdać to można było na Dziekanowskiego i setkę innych lanserów, którym nie zamykała się buzia.
No ale jak sobie Polska chce buczeć na Ebiego, to niech sobie buczy, mam to w dupie.

Kolejny przystanek - derby z zielonymi.

piątek, 6 sierpnia 2010

Bitwa o Krzyż, part 2

Sorry, że kolejny raz o tym samym, ale po to założyliśmy bloga żeby tutaj dawać upust swojej złości, a nie jak wcześniej lać żony czym popadnie w afekcie. Nic tak nie uspokaja jak sobie napisać co Cię denerwuje – a mnie to generalnie wkurwia wszystko dookoła.



I kto tu jest żenujący... No ja się pytam. Żenujący jest cały ten spór od swego zarania. Ale takie happeningi jak ten z krzyżem z puszek piwa to już szczyt debilizmu. Gdybym spotkał autorów tego genialnego pomysłu, nieważne czy kobieta, niepełnosprawny czy zwykły idiota – zlałbym po mordzie do krwi. A jakby ta wyschła, zlałbym ponownie żeby sobie dobrze zapamiętali, że mi się to nie podoba. Po pierwsze należy się za niestosowne żarty i mało celne poczucie humoru, po drugie, bo mam już dosyć słuchania kretynów po obu stronach barierki na Krakowskim Przedmieściu. Że też nasza dzisiejsza młodzież musi być taka nijaka i jednolita w poglądach. Nie nudzi Wam się tak ciągle we wszystkim zgadzać się z TVN-em i Gazetą Wiewiórczą? Nie nudzi Wam się jak ze sobą rozmawiacie i zasadniczo to nie macie sobie nic do powiedzenia, bo każdy z Was ma dokładnie takie samo zdanie na każdą kwestię? Jesteście tępą zgrają nudnych klakierów, którzy boją się samodzielnie pomyśleć choć ten jeden raz. Sterowalne i mierne pokolenie „copy&paste”.


Jasne, że Kaczyński z PiSiórkami grają krzyżem. Nienawidzę tych chujów. Ale w tej grze nie bawią się solo. Po drugiej stronie są jeszcze obsmarkani POpeliniarze, dla których zarezerwowałem podobne uczucia i miejsce w moim sercu. Obie strony bawią się w polityczne szachy, a te głupie społeczeństwo dało się wciągnąć w głupie ich rozgrywki jak małe dzieci. POjebańcy doskonale zdawali sobie sprawę, że ruszenie Krzyża rozpęta wojnę i przez wiele, wiele dni będzie to temat na pierwsze strony gazet. PiS nawet nie miał innego wyjścia niż rzuconą rękawicę przyjąć i rzucić w bój swoich emerytowanych muhadżedinów. I jedni i drudzy wychodzą z tej batalii, tak czy owak, zwycięsko. PO nie musi się tłumaczyć z podwyżek VATu i nie musi odpowiadać na drażliwe pytania typu „jak to możliwe, że jeszcze niedawno zapewnialiście, że finanse państwa są w dobrym stanie, a po wyborach zaczynacie sięgać głębiej do kieszeni obywateli?”. PiS ma swoją walkę o symbol – jeżeli Krzyż zostanie na swoim miejscu będzie dobrze. Ale jeżeli Krzyż jednak zostanie przeniesiony, to będzie jeszcze lepiej. Po ciężkiej walce, Kaczyński będzie mógł krzyczeć o dyktaturze PO, zamazywaniu pamięci i braku szacunku dla ofiar Smoleńska. I za chwilę pojawią się kolejne pomysły. A to żeby nazwać jakąś ulicę imieniem zmarłego prezydenta, a to żeby jego osobę uczcić na inne sposoby. Wyremontowany Dworzec Centralny? Im. Lecha Kaczyńskiego. Nowe lotnisko w Modlinie? Im. Lecha Kaczyńskiego! Muzeum Powstania Warszawskiego? Im. Lecha Kaczyńskiego! I tak dalej i tak dalej. Dla nich to lepiej jak po transmitowanej walce w mediach, Krzyż zostanie przeniesiony, bo nic tak nie cieszy jak rosnąca martyrologia. Chuje.

Politycy wygrają, media zyskają, tylko biedne społeczeństwo (albo jego jakkolwiek myśląca część) będzie po tym wszystkim miało wrażenie, że ktoś ich nieźle wydymał. Ale to nam Polakom chyba nie przeszkadza, bo to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy umieramy w cudzej brudnej wojnie.

Pójdźcie pod ten Krzyż z hasłami „Co z VAT”, „gdzie wzrost gospodarczy”, „gdzie reformy finansów publicznych” albo „dlaczego nic nie robicie chuje”, a nie dajcie się zmanipulować sporem, który nie ma żadnego znaczenia i powstał tylko po to, by ktoś na Waszych zakutych łbach mógł wspiąć się wyżej po drabinie władzy.

6 sierpnia, czyli najwyższy czas zacząć ten sezon

Dzisiaj zaczyna grać, a raczej, kopać się po kostkach, nasza ukochana ekstraklasa. Jak jest chujowa to się możemy przekonać każdego lata, gdy widzimy tytanów muraw w starciach z klubami z Estonii, Azerbejdżanu czy Gruzji.

A jednak z ligową piłką w Polsce jest jak z własną, starą i brzydką żoną. Wzdychamy za innymi, ale summa summarum to kochamy i tęsknimy do swojej raszpli, mimo iż ta roztyła się, narzeka i czasem wstyd się z nią gdzieś pokazać.

Polonia na otwarcie grać będzie z Górnikiem Zabrze. Wbrew pozorom, trudny mecz. Nasz klub wzmocniony ale z pewnością daleki od zgrania. A z beniaminkami wiadomo jak jest. Są na początku sezonu w ostrym gazie i sporo punktów faworytom mogą urwać. Chociaż Górnik to taki teoretyczny nuworysz, bo wraca do „elity” po roku banicji, a w kadrze roi się od doświadczonych zawodników. Więc stawiam, mimo wszystko, na zwycięstwo Czarnych Koszul...

Wczoraj wracam do domu, włączam telewizor i nadziwić się nie mogę. Po pierwszej połowie Wisła Kraków przegrywa z klubem z Karabachu aż 3:0. Skończyło się wszystko na 3:2 dla Azerów i Biała Gwiazda żegna się z pucharami. Trudno nawet to wszystko określić słowami. Jeszcze jakby przeciwnicy grali dobrze, to można by chociaż starać się zrozumieć. Ale to Wisła grała bardzo źle. Wolno, statycznie i przewidywalnie. Bez żadnej energii i woli walki. Na miejscu Cupiała wystawiłbym cały ten skład na listę transferową. Tylko kto takich patałachów będzie chciał kupić...

Z najlepszej strony pokazała się teoretycznie najsłabsza Jagiellonia. Niewiele brakowało, a doprowadziliby do dogrywki, a może i nawet zdobyliby decydującą bramkę w regularnym czasie gry. Ładnie się prezentowali, chociaż ambicję wykazywali i niejeden raz Grecy mieli mokro w gaciach. Sędzia ich nieco wydymał, a na miejscu Probierza to bym przypierdolił kilku osobom. Ja do piłki nożnej to się chyba bym nie nadawał, bo zbyt nerwowy jestem. Błędy sędziego potrafią tu odebrać efekt wielu miesięcy pracy, a FIFA ciągle obstawia przy swoim i udaje, że problemu nie ma. Otóż jest i myślę, że pora już kilku pajacom w żółtym spuścić na boisku manto za błędne decyzje i może wtedy, ktoś dojdzie do wniosku, że pora na zmiany. W sporcie w którym o sukcesie decydują często niuanse, trudno wygrać z przeciwnikiem i gwizdkiem sędziego.

Jak tak oglądam ten skrót, to obie bramki dla Jagi to mega farfocle, odbijane niczym we flipperze, ale uznaje to za sprawiedliwość, bo w wielu innych sytuacjach brakowało im niewiele do goli. Kibice z Białegostoku, wiadomo. Dla wielu to pewnie przygoda życia, będą co mieli opowiadać do późnej starości. Trochę bydło i wiocha jak to ze ściany wschodniej. Ale co się będę odzywał, przecież jestem kibicem najgorszego klubu w Polsce (wg oficjalnej kibicowskiej wykładni jaka obowiązuje pośród nastolatków zaczytanych w kibice.net).

Po Ruchu Chorzów to się niczego nie spodziewałem i o jego meczu z Wiedniu to nie ma nawet co pisać. Więc ostatecznie, z początkiem sierpnia nie mamy już żadnej drużyny w grze – poza Lechem Poznań, ale on ze swoją formą, to akurat odpadnie przy najbliższej możliwej okazji.

Ale co mnie to w sumie obchodzi, liczy się tylko to co nastąpi od godziny 20:00 w dalekim Zabrzu.

środa, 4 sierpnia 2010

telepatia czy co?

O rany, przecież to niesamowite! Właśnie myślałem co by czegoś nie skrobnąć o zamieszaniu z krzyżem, a tu proszę. Sadat pomyślał o tym samym. No cóż wszyscy to powtarzają razem z nami włącznie, że gdybyśmy byli różnych płci bylibyśmy idealną parą.
Ale wracajmy do głównego wątku. Sadat już bardzo lapidarnie to opisał, dlatego ja napiszę to samo, tylko, że innymi słowami. Po prostu przeczytacie ten sam tekst. Mówi się trudno. Wiecie o co chodzi w tym całym zamieszaniu? O to, że system chce odwrócić uwagę ludzi od rzeczy istotnych. Jakoś tak się składa, że cała burda pokrywa się w czasie ze zwiększeniem podatku wat. PO na rękę jest cała draka, w sumie samo ją rozkręciło. mogli po prostu być rozsądnymi ludźmi i nie zajmować się głupotami i zostawić cały ten krzyż w spokoju. Ale rozsądna polityka w Polsce się nie sprzedaje, bo wtedy trzeba na wszystko rozsądnie odpowiadać. Lepiej zacząć przepychankę niż tłumaczyć ludziom dlaczego bezczelnie się ich okrada zwiększając Wat do poziomu 25%. I tak elektorat jest wdzięczny, że PO walczy z ciemnogrodem. Sprawa bardzo ładnie rozegrana, bo to nie oni wyszli na stronę agresywną i bezmyślną.
Z drugiej strony PiS, który mógłby też odpuścić sprawę i powiedzieć, dobra musimy zająć się tym Wat-em, nie możemy na to pozwolić. Ale to byłoby zbyt racjonalne, przyziemne i proste. Bo Polacy lubią symbole, lubią mieć swojego przeciwnika. Lubią walczyć za lub przeciw. Podatki to nie jest sprawa, za którą warto walczyć. Polaków nie obchodzi, że rząd niezależnie jaki rucha ich w dupę bez wazeliny. Bo Polak będzie walczył przeciw krzyżowi albo za krzyż, a od tyłu podejdzie Tusk ze spółką i po cichu opuści spodnie i zrobi swoje. A Polak tego w swoim zacietrzewieniu tego nie zauważy.

Bitwa o Krzyż, part 1

Wczoraj odbyła się pierwsza „bitwa o Krzyż”.
My Polacy lubimy się lać – szczególnie w lato, gdy robi się duszno i nerwy nam jakoś szybciej puszczają. Rok temu mniej więcej miała miejsce inna słynna potyczka polsko-polska, czyli „Bitwa o Handel” pod KDT. Stare dobre dzieje, chciałoby się westchnąć, gdyby nie to, że ani stare ani dobre to one akurat nie były.

Chciałem nawet coś napisać o tym co myślę, ale potem pomyślałem jeszcze raz. I doszedłem do wniosku, że jak ktoś mnie zna to może się domyśleć moich przemyśleń. Więc po co się powtarzać?

A jak ktoś mnie nie zna, a koniecznie chce wiedzieć to powiem jedynie tyle, że jestem gdzieś daleko poza sporem, którego stronami są:
- Postępowi Europejczycy, których największym zmartwieniem jest „co na to powie nowoczesny świat” i nie mają odwagi mieć własnego zdania. TVN źródłem wszelkiej wiedzy i doświadczenia!
- Starzy bigoci, bo jak śpiewał Kazik:

„Czy siwym włosom należy się szacunek
Tylko z powodu wieku
Czy warunek inny być powinien?
Jaki w życiu byli?
Sami pięknie żyli, innym pozwolili?
Jak pan sądzisz?”

Sami sobie odpowiedźcie i przy okazji zastanówcie się gdzie to podział się najważniejszy temat tygodnia, czyli podwyżka VATu...