poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Atak śpiewających kastratów

No i Sadat wrócił z Coke Life Festival. Poniżej kilka refleksji póki pamiętam z czego śmiałem się na miejscu.

Po pierwsze uno, dowiedziałem się, że frontmenem 30 Seconds to Mars jest niejaki Jared Leto, którego nawet ja kojarzę z kilku filmów takich jak komedia romantyczna „Requiem dla snu” (polecam na randkę i wiem co mówię). To wyjaśnia ten pisk nastoletnich fanek, kiedy jego zespół zaczął brzdąkać. O muzyce nie będę się wypowiadał, bo to nieco urągające. Może więc chociaż napiszę, że w sumie to cieszę się, że współczesna młodzież znowu docenia brzmienie gitar i innych klasycznych instrmentów rockowego światka. Sam przecież pamiętam niedawne przecież czasy, gdy w dobrym tonie było jedynie brzmienie prosto z komputera. To z tej epoki pochodzi inna gwiazda festiwalu, czyli Chemical Brothers. W sumie to nie wiadomo czy w ogóle to byli oni, bo koncert polegał na wizualizacjach i puszczaniu muzyki znad konsolety. Potrzeba nieco wyobraźni (albo naiwności), by w tych majaczących gdzieś na scenie postaciach widzieć ów słynny duet.

Mi się nie podobało. Albo inaczej. Podobało się przez pierwsze pięć minut, ale potem było ciągle podobnie i podobnie. Stopień znudzenia szybko poszybował w górę niczym wiązki laserów. Było nieco wspomnień z czasów liceum, bo ten zespół kojarzy mi się z tą właśnie epoką (i nieco zlewa się w jedno z Prodigy, ale to inna sprawa).

Odkryciem dnia nie był też grający z boku donGURALesko. Nigdy o nim nie słyszałem. Podczas koncertu również nie miałem ku temu okazji, bo nagłośnienie należało do tych bardziej chujowych.

Nie mam pojęcia o czym ten człowiek śpiewa. Są możliwe dwie alternatywy – albo twórca jest poetą-geniuszem i do jego tekstów trzeba podchodzić niczym do analizy Witkacego, albo mamy do czynienia z pretensjonalnym stylem imitującym ważne znaczenia za pomocą aspirującego słownictwa. W to pierwsze śmiem wątpić.

Drugiego dnia miałem zaszczyt poznać Panic! At the Disco i posłuchać mega gwiazdy czyli MUSE. Ci ostatni podobno mają status obiektu kultu, ale jakoś mnie nie przekonali. Może i są technicznie nieźli, ale do kurwy nędzy. Dlaczego obecnie każdy zespół musi mieć wokalistę, który zawodzi jakimś cienkim ciotowatym głosikiem?

Nic mnie tak nie denerwuje jak ta współczesna dominacja kastracyzmu. Poza tym w tym całym MUSE coś dużo z klasycznego U2 i epoki art rocka. Szału nie ma. Poza tym ich koncert coś nie należał do tych w których artyści byli zaangażowani. Takie odwalanie chałtury bardziej z tego wyszło. Gdzie im do skaczącego Iggy Popa chociażby?


Zapewne się czepiam – festiwal jest raczej dla nastolatków, a o gustach się przecież nie dyskutuje.