Greg zazdrości mi tylko dwóch rzeczy:
- mojej urody
- oraz faktu, że zaliczyłem przygody w postaci wyjazdów meczów Polonii, a on nie :P
Poza tymi dwoma rzeczami, Greg ma wszystko czego ja nie mam: pieniądze, status społeczny, szlacheckie korzenie, żonę, mieszkanie, sprzęt stereo, talent, tytuł magistra nauk politycznych, zdrowe zęby i tak dalej i tak dalej. Jesteśmy jak Książę i Żebrak albo jak Flip i Flap albo jak Tommy Lee Jones w Ściganym.
Ale wracając do meritum.
Owszem. Zaliczyłem w swoim życiu "aż" trzy wyjazdy. Lekko nie było. Było ciężko. Ale jedno jest pewne. Będzie o czym opowiadać dzieciom - pod warunkiem, że kiedykolwiek mnie o to zapytają. A jak nie zapytają to będę o tym opowiadał przy byle okazji, zbaczając z każdego tematu i szukając porównań wszędzie, byleby tylko napomknąć jak to się "za młodu za drużyną jeździło". Koniec końców, wszyscy będą tego mieli dosyć i za moimi plecami będą o mnie mawiać "wyjazdowicz" albo "tatuś-wyjazdowicz". Ja jednak wiem swoje - też należę do tej grupy kiboli, których boją się starsze babcie. Też jestem jednym z nich - bo ja też wzbudzałem trwogę w małych miasteczkach, gdy zajeżdżałem tam autokarem, wzbudzałem strach obsługi stacji benzynowych, ja też krzyczałem "zajazd zajazd zajazd kraść kraść kraść!" i z dzikim wyrazem twarzy stałem...w kolejce do kasy kupując batoniki na drogę. Jestem kibolem - nawet jeżeli moja przygoda z tą formą rozrywki trwała tylko chwilę, stygmat kibolstwa mam wypalony na czole. Tym którzy go nie widzą, z chęcią poopowiadam o tym jak się go dorobiłem :)
WYJAZD NUMER JEDEN - GRAJEWO, 4 LISTOPAD 2006
Wyjazd na mecz z ŁKS Łomżą, która grała wtedy w Grajewie, należy do jednych z bardziej zapamiętanych wyjazdów Polonii w XXI wieku. Pojechało nas tam wielu jak na nasze ówczesne możliwości - 180 osób, w tym ja i RB. A działo się wiele...
Droga była ciężka, długa i znojna - autokar rozśpiewany (większość piosenek jednak miała w nim tak swój debiut jak i sceniczną śmierć), za nami ciągle narzekał pewien kibic Polonii "w kwiecie wieku". Po godzinie jego gadania o tym, że musi podjeść, napić się, wysikać, wysrać mieliśmy go dosyć. Po 10 godzinach chcieliśmy go po prostu zabić. Dzisiaj to zabawne, wtedy jednak byłem u skraju wyczerpania psychicznego. W pewnym momencie groził nawet zawałem serca, wymuszając postój na którym chciał kupić kolejną wódkę :-)
Zajęliśmy miejsca zaraz przy kierowcy - tak żeby w razie walki wyskoczyć w pierwszym szeregu :-). Nic nie piliśmy jako chyba jedyni wyjazdowicze. Byliśmy skoncentrowani i wypatrywaliśmy zasiek, zwalonych pni drzew czy fałszywych policjantów. Aura niebezpieczeństwa unosiła się w powietrzu. Patrząc na pijane towarzystwo, widzieliśmy, że jeżeli nie my, to już nikt nie uratuje Polonii w razie gdyby któryś z klubów postanowił zaprosić nas na "małe co nieco". Jechaliśmy na pusty żołądek, na wypadek zaproszeń na grilla. Tyle żartów. Na serio, to oczywiście byliśmy obsrani, ale jechaliśmy razem ze starzyzną więc było raz, że spokojnie, a dwa, że czuliśmy się całkiem dobrze w tym otoczeniu. Droga była jednak długa - także ze względu na to, że postojów było nader wiele. Dojechaliśmy pod koniec pierwszej połowy. Wysypujemy się z autokaru (przyjechaliśmy jako ostatni) i powoli wchodzimy do klatki. Jednak, na dźwięk gwizdka sędziego kończącego pierwszą połowę, nasi kibice wjeżdżają z bramą, przeskakują ogrodzenie i wybiegają na murawę przywitać się z gospodarzami. Szamotanina trwała chwilę, kilka osób wymienia się szalami, a tu brama się zamknęła przed nami, zostaliśmy w kilkadziesiąt osób poza stadionem, otoczeni przez tubylczą policję o wyrazie twarzy wskazującym na wykształcenie podstawowe zdobyte po znajomości. Kilku od nas zaczęło się z nimi bić i wtedy pomyślałem (po raz tysięczny tego dnia), że zaraz właśnie zginę. Na szczęście, koniec końców, się uspokoiło i w końcu weszliśmy wszyscy na stadion. Stadion :-) To mocne słowo - boisko otoczone trybunkami. Typowy rustykalny klimat, aż chciało by się wyciągnąć szalunek i coś namalować a'la Malczewski.
Doping był słaby, bo nasza "ekipa" przez drugą połowę walczyła z płotem. W końcu udało im się go rozmontować i zaczęła się bijatyka z ochroną, gaz, pałowanie i ogólny chaos. Nawet mnie, magistrowi prawa i koledze, magistrowi nauk politycznych, nieco się oberwało. Dookoła albo ktoś się bił, albo miał przerwę w biciu, albo był tak pijany, że nie uczestniczył w bijatykach z powodu braku świadomości. Tylko my byliśmy trzeźwi. Trzeźwi i przerażeni :-). Co chwila ktoś szedł na bok, albo się wysikać albo przetrzeć oczy śniegiem po którym ktoś przed chwilą sikał. To był armageddon, a wyjść nie można było. To był Czas Apokalipsy i jedne z bardziej nerwowych chwil mojego życia. Byłem w środku Oka Cyklonu!!!
W końcu mecz się skończył, nasi przegrali 1:0 z outsiderami (nic nowego!) i my mogliśmy wracać. W autokarze okazało się, że jednej osoby nie ma i wszyscy oczywiście zgodnie stwierdzili, że bez niego nie jedziemy. Ktoś przytomniejszy jednak zwrócił uwagę reszcie, że osoba potencjalnie zawinięta przez prewencje siedzi w domu, bo na tym wyjeździe się nie pojawiła. Koniec końców, ruszyliśmy do domu. Powrót był jeszcze gorszy - jechaliśmy równie wolno, a do tego nie było już emocji w postaci meczu. Pojawił się za to niepokój związany z nieśmiertelnym polonijnym pytaniem: będą nie będą, gdzie będą, w ilu i czy mamy wystarczająco dużo osób :-)
Po powrocie na K6, ja i RB udaliśmy się do... samochodu, gdzie czekała na nas żona RB. Tacy to z nas chuligani, a reszta wyjazdowiczów uczestniczyła w ulicznej bitwie z TB. Tyle nas ominęło :-), ale jakoś nie żałowaliśmy.
Ogólnie - pierwszy wyjazd był sporym przeżyciem, serce biło mocno cały czas, jakieś kilka-dziesiąt razy byłem bliski "obsrania się". W drodze powrotnej obaj obiecaliśmy sobie, że "nigdy więcej" ale budząc się w niedzielny ranek spojrzałem na świat z pogardą i pomyślałem sobie, że co to za życie. Życie na wyjeździe to jest to :-)