piątek, 31 lipca 2009

Jesteśmy z Wami!!!

Pamiętam do dzisiaj jak to było. Jesień. A może zima. A może lato lub nawet wiosna - nie pamiętam pory roku. Głęboki PRL doby upadku. Zaczątki reform Messnera. Działacze Solidarności wychodzą z więzień. W tej całości szarości - szare przedszkole. W nim czas leżakowania. Ateistyczny rytuał usypiania dzieci.
Spałem i ja. Koledzy jednak nie spali. Jeden z nich zakradł się do pewnej koleżanki i począł ją molestować. Krzyk i chichot. To pamiętam. Następną rzeczą jaką widzę, jest karząca ręka przedszkolanki. Wymierzona w moją stronę. Byłem najbliżej ofiary więc automatycznie stałem się winnym. Jak przystało na porządne dziecko, wzorem Pawki Morozowa wydałem tych, którzy dopuścili się tego czynu. Ale pani przedszkolanka nie chciała już słuchać. Ja byłem synem plebsu. Oni dziećmi lokalnych notabli aparatu władzy. Zostałem uznany winnym obmacania śpiącej koleżanki "z roku". Pewnie za karę, na mój prawdziwy debiut we frapującej roli macającego, musiałem czekać ledwie półtorej dekady.
Nie wspominam o tym dlatego, że się schlałem i pieprzę głupoty. A przynajmniej - nie tylko dlatego.

Działania moich erotycznie rozbudzonych kolegów z przedszkola, jak żywo przypominają mi działania SKLW. Jak ktoś nie wie co to za skrót, to ja niestety nie pomogę, bo też nie wiem. Tym niemniej. SKLW jest zawsze niewinne. Zawsze umywa ręce od wszystkiego. Z relacji jaka ta tajemnicza sekta produkuje, pojawia się fascynujący obraz, który karze nam mniemać, że mamy do czynienia z NARODEM WYBRANYM.
Przygody tych dzielnych ludzi trwających w wierze ojców (no i matek), jak żywo nawiązują do Księgi Ksiąg. SKLW też już powoli wyprodukowała oświadczeń na pokaźne dzieło świadczące o walce jaką toczą ze złem. Skojarzenia z Biblią są rażąco oczywiste. Wyznawcy SKLW przypominają Żydów. Mają nawet swojego mesjasza, któremu źli Rzymianie dali zakaz stadionowy, pardon! chcieli go powiesić na krzyżu. Są prześladowani na każdym rogu przez organizację ITI, która przypomina skrzyżowanie Stasi, Securitae doby starego dobrego Caucescu i Mossadu (OCZYWIŚCIE SUPER ZAJEBIŚCIE DOBREGO!!!). Organizacja ta zburzyła niedawno ich święte miejsce, zakazała wejścia na teren świątyni ich kapłanom, więc ludzie Ci na znak protestu przestali odprawiać swoje modły. Organizacja próbuje przejąć ich wyznanie i zagospodarować je na swoje potrzeby. Teoretycznie, członkowie organizacji modlą się do tego samego Boga co wyznawcy prawdziwej wiary spod znaku SKLW. Zachęcają też innych, by stali się jego wyznawcami, jednak dla prawdziwych w wierze, jest to profanacja. Dla przechrztów i ich mocodawców nie może być litości czy zrozumienia. Bóg SKLW jest surowy i nakazuje rytualnie wjeżdżać z bramą co najmniej raz na rundę. Złości go frajerstwo i płacenie za wejściówki na mecz. Cieszy się gdy jego wyznawcy udanie grillują w lasach i oddają mu hołd wznosząc ogniska z trofeów wrogów. W wersji organizacji, Bóg nakazuje kupować dewocjonalia rozprowadzane przez siatkę jej członków i oddawać hołdy klaskaniem i wydawaniem dźwięków z trąbek. Organizacja popiera frajerstwo i składa się z frajerów. Nic mi nie wiadomo o rzucaniu członków SKLW lwom na pożarcie, ale praktycznie pewne jest to, że takie przypadki się zdarzyły i ciągle zdarzają. Może nawet w chwili gdy stawiam kolejny znak na ekranie, umiera kolejna osoba? Wiem, wiem - mogę przestać ewentualnie pisać :-)
Raz na jakiś czas, ten dziwny lud, opuszcza swoje tereny łowieckie, udając się w rytualną wędrówkę po świecie. Niestety, w ślad za nim, podąża organizacja, która podburza inne władze przeciwko pielgrzymom. Być wyznawcą SKLW, to droga przez mękę. Ze wzruszenia nie mam siły pisać dalej...

Wczoraj w Kopenhadze doszło do zamieszek i oczywiście, zanim jeszcze się skończyły, SKLW wydało oświadczenie:
- to nie my
- to oni
- to oni są winni
- byliśmy prowokowani i się broniliśmy
- jesteśmy honorowi i nie używamy sprzętu, a jeżeli ktoś rzucił czymś, to patrz to co napisane wcześniej
- jeżeli przegraliśmy to dlatego, że w Kopenhadze był nasz trzeci garnitur składu

Widząc podobieństwa dróg NARODU WYBRANEGO i KIBICÓW WYBRANYCH, mogę tylko dodać, że jako redakcja Curva Mortale jesteśmy z Wami. Trzymajcie się chłopacy i nie dajcie się dalszym prowokacjom. Pamiętajcie też, że Adolfa Eichmanna złapano w Argentynie, więc nigdzie nie możecie czuć się bezpiecznie!!!

czwartek, 30 lipca 2009

Prowokacja politycznie poprawna

Od paru tygodni nie milkną głosy na temat koncertu Madonny w Polsce, który wypada 15 sierpnia. Zamieszania co nie miara jedni protestują przeciw, inni protestują przeciw protestującym i mówią jaki to wstyd na cały świat i że Polską rządzi ciemnogród. Osobiście mnie koncert tej pani nie rusza w zupełności. Jej antychrześcijańskie prowokacje to są za cienkie psoty dla człowieka, który swego czasu tańczył nagi wysmarowany krwią dzika przy ognisku w lesie wzywając leśne demony albo, którego znajomi ( również w lesie) mieli bliskie spotkania trzeciego stopnia z Szatanem ( co prawda po porządnym słoiku butaprenu; zawsze powtarzam, że nic tak nie kopie jak dobry klej). Widziałem takie koncerty i słuchałem muzyki takich wykonawców, od których Madonna mogła by się uczyć obrażania uczuć religijnych. Ale to wszystko nieważne, zawsze byłem zwolennikiem nieograniczonej swobody artystycznej. Sprawa jest inna, żyjemy w dupokratycznym systemie i niezależnie czy to komu się podoba czy nie ludzie czujący się urażeni tym koncertem mają prawo protestować. Nie jest to żaden wstyd czy wiocha dla Polski, a jeżeli ktoś tak uważa to jest po prostu zakompleksionym wieśniakiem. To jest typowe dla Polaków, że próbują być bardziej zachodni niż zachód i wszystko co nie jest po ogólniej mass-mediowej linii uważają za wstyd. Wstyd za radio Maryja, wstyd za PiS, wstyd za Kamińskiego, wstyd za Jedwabne, wstyd za dumę narodową, wstyd za religię, wstyd za wartości chrześcijańskie. Ludzie opanujcie się!!! Przestańcie żyć życiem innych i mówić innym co jest właściwe. To tyczy się obydwu stron barykady. Ja się nie dziwie, że ludzie protestują przeciw temu koncertowi, gdzie półnaga, "rycząca pięćdziesiątka" występuje w ciernistej koronie na krzyżu. Dla was nie ma w tym nic obraźliwego? No to wyobraźcie sobie,, że zamiast krzyża jest gwiazda Dawida albo półksiężyc. Widzicie teraz? Teraz pewnie tak, ale to co napisałem jest nie do przyjęcia bo byłby to antysemityzm i rasizm. Oczywiście chrześcijaństwo jest obrażać najlepiej bo za to nic nie grozi a jeszcze zyska się poklask opinii publicznej, która będzie bronić wolności artystów. Za to atakując inne religie można nieźle dostać po dupie, to by mogła być pojebana akcja, zamachy jakieś, skaczący i krzyczący, brodaci mężczyźni palący twoje zdjęcia i oskarżenia o antysemityzm a to w show biznesie najgorsze co może ciebie spotkać. Poza zrujnowaną kariera można jeszcze życie stracić.
Dlatego Madonna od ćwierć wieku wykorzystuje stare, sprawdzone chwyty: sex, dragi, religia. Z religią zaczęła od wydania Like a prayer i tak jej zostało, bo ludzie łykają to jak karpie.
Ale ziomy powiem Wam, że mnie to grzeje, niech se robi co chce i niech se ludzie na to chodzą, kleicie akcje? Ale tak jak ona ma prawo grać tak ja mam prawo powiedzieć, weź wal się na ryj ździro, nie chcę twojego koncertu w mieście, w których tego dnia 89 lat wcześniej prawdziwa Madonna poprowadziła naszych dziadów do wielkiej wiktorii, która uratowała Europę przed czerwoną hołotą.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Bookies

Jednym z obrazków jakie utkwiły mi w pamięci z Dublina AD 2004 są wszechobecne, nieco odrapane (znak więc, że od lat będące w użyciu) zakłady bukmacherskie. Pod nimi raz pusto, a raz tłoczniej, w środku pełno walających się po ziemi kuponów, kilka lichych telewizorków na których albo ścigają się właśnie konie albo parada wyświetlanych tabelek tłumaczy dlaczego ktoś wygrał albo przegrał. No i te postacie ludzkie. Jak z Dostojewskiego (nigdy nie czytałem więc ew. mogę się mylić). Starsi panowie w marynarkach pamiętających jeszcze Irlandię ery bosonogich dzieci dyskutują na zewnątrz. Ktoś stoi zamyślony, ktoś tam odbiera gratulacje, ktoś prognozuje, przekonuje, inni słuchają, kolejni idą do pobliskiego pubu, inni z niego właśnie wracają. Ktoś zastanawia się jak do cholery mógł przegrać tyle pieniędzy. Przecież postawił na faworyta...

Niebezpieczna to rzecz mówić o Dublinie w obecności redaktora Grega, który to siedzi na Zielonej Wyspie niemalże pół dekady... Bo albo sam zacznie opowiadać, albo, co gorsza, zgani za to, że nie wszystko się zgadza...



Ta retrospekcja została przywołana nie bez powodu. Od kilku dni usilnie gram u buka. Co prawda, nie ma to tego specyficznego smaczku tarzania się w grzesznym błocie miasta, bo buk jest on-line. Nie jestem także zainteresowany gonitwami, bo się na nich nie znam. Znam się za to, tak sobie, na piłce nożnej. I to ją obstawiam.

To znaczy: myślałem, że się znam ale buk skutecznie pokazuje mi, że tylko myślałem.

Na razie, odpukać, jestem ciągle do przodu. W tej chwili - na zero, bo obstawiłem dwa mecze. Znowu. Dzisiaj już po raz piąty gram i już się zastanawiam co obstawię jutro. Hazard to nałóg ale niewątpliwie ta forma jednak rozwija. Liga młodzików w Australii, liga chilijska, liga islandzka, towarzyska potyczka toczona gdzieś pod słońcem Turcji. Nieważne co. Wszędzie można zarobić. No i zawsze można liczyć na emocje, nawet jak się siedzi w pracy, to co chwila człowiek zerka na transmisję tekstową z meczu, żeby być na bieżąco "jak się mają jego pieniążki".
Piszę to wszystko jako przestrogę. Uważajcie na bookies. Ja niedawno postawiłem wszystko co miałem, by wygrać z przebitką x2 i dobić do stopy zysku na poziomie ponad 15%. Teraz mam tyle ile miałem wchodząc na początek, ale co będzie jutro, tego nie wie nikt. Wspaniała zabawa, szczególnie, że mowa o emocjach gdzie "gra" 45 złotych wkładu, a radość z zarobienia 5 zł nie zna granic :-)

sobota, 25 lipca 2009

Samotność średniodystancowca

Od zawsze byłem na bakier z kulturą fizyczną. W czasach Liceum szukałem wymówek i zasłaniałem się przed ćwiczeniami na WF-ie teorią jakoby jakikolwiek ruch oraz wysiłek mógł zakłócić moją równowagę ciepłoty ciała. Koncepcję ową zresztą wymyślił i łaskawie pozwolił mi czerpać owoce jej efektywności, sam redaktor Greg, z którym po latach prowadzę bloga. Dziwny jest ten świat!

I tak czas mijał, a brzuch i cycuszki rosły i rosły... Pewnego dnia postanowiłem coś z tym zrobić i tak oto zacząłem biegać. Już o tym opowiadałem, to znaczy CHWALIŁEM SIĘ, bo biegania używam do się lansowania siebie. Chciałem na to podrywać kobiety i im imponować, ale tak się dziwnie składa, że odkąd BIEGAM to moja atrakcyjność u płci przeciwnej osiągnęła dno i z tego co widzę, nieustannie przez nie się przebija... Uparta jest :-)



Dzisiaj zaliczyłem kolejną, piątą chyba, imprezę biegową w moim życiu. XIX Bieg Powstania Warszawskiego. Fajna atmosfera, nocna aura, ciekawa trasa, no i najważniejsze, start i meta na stadionie KSP!!! To jest to.

Nie będę zanudzał opowieściami z trasy. Każda grupa zapaleńców ma swoje specyficzne tematy. Alpiniści dla przykładu, gadają głównie o gównie, jego konsystencji i częstotliwości jego wydalania. Dobra kupa podczas zdobywania szczytu może wprawić w dobry humor i być powodem zazdrości u innych. Wiecie - "Mietek mocny jest, no ale nic dziwnego skoro sra na twardo porządnymi balasami". Sraczka i zatwardzenie zaś to powody do zmartwień. Wszystko co z związane z siedzeniem i jego życie wewnętrznym urasta podczas wspinaczki do nadrzędnej roli i tematu przewodniego.
Biegacze też mają swoje dziwne zachowania i rozmowy. Obtarte stopy, obolałe palce, piekące sutki. Ja w sumie to jestem "biegaczem", biegaczyną, nędzną parodią i wrzodem na dupie tej zdrowej społeczności. Biegam jak paralityk i mimo, iż robię to od trzech lat, ciągle osiągam te same wyniki. Inni mają lepiej. Na każdej imprezie posłucham sobie opowieści dziwnej treści. Że to Maraton w Berlinie schodzi na psy, że dwa maratony w miesiącu to jednak nieco za dużo, że nowe buty New Balance są godne tego tysiąca złotych i inne takie. Zawsze czuje się wtedy przypadkową osobą otoczoną przez roboty.
Dzisiaj było i lekko i ciężko. Kryzys dopadł mnie gdzieś na 6 km, kolka męczyła, myślałem żeby się poddać, ale dałem radę :-) Nie zwolniłem, a nawet przyspieszyłem i drugie 5 km pokonałem szybciej niż pierwsze. Łącznie - dokładnie 54 minuty. Ani dobrze, ani źle. Ciągle tak samo :-)
Jest nawet zdjęcie pokazujące moją osobę pokonującą metę. Przyspieszyłem, to i jest rozmazane ale pewne charakterystyczne cechy niezmiennie wskazują na to, że to ja:


Tak oto, to co miało być narzędziem, stało się celem samym w sobie. Ciągle jednak ufam, że dzięki bieganiu, mówiąc kolokwialnie, sobie porucham :-)

piątek, 24 lipca 2009

Juve na kolanach!

Juve, ale nie od słynnego Juventusu Turyn, ale od Juvenes/Dogana z San Marino.
Dzień był duszny und upalny. Pot lał się z człowieka, a chłopacy jeszcze do tego musieli biegać po boisku, by zabawiać znudzoną gawiedź żądną igrzysk. Publiką wymagającą to my nie jesteśmy. Po 4:0 z kelnerami dziękowaliśmy skórokopom jak to zawsze mamy w zwyczaju. Ciekawe co oni sobie o nas myślą? Czarni kulturalni i do tego mamy małe wymagania – zapraszamy do KSP wszystkich miernych piłkarzy, tu doceniamy nawet to, że prosto kopiecie piłkę i udajecie, że Wam się chce (od czasu do czasu, bo przecież nie zawsze).
Na uwagę zasługuje bramka Mierzejewskiego, no naprawdę - stadiony świata. Pewnie mu zeszła...

Teraz kolejny rywal – już za tydzień, to NAC Breda.
Emocje będą większe, chociaż jakoś nie wierzę w to, że możemy przejść holenderskiego średniaka. Za wysokie progi raczej. I raczej to nie oni z nami wygrają, o ile my przegramy z nimi. Wiecie o co chodzi. Są takie mecze i zespoły, które przegrywają same z siebie i są takie, które nie wygrywają, ale pozwalają innym ze sobą przegrać. Taką mam filozofię futbolu.
Liczę jednak na pełen stadion. Chociaż i wczoraj źle nie było. Ponad 3000 osób jak na porę meczu i klasę rywala, to sensowny wynik. Bywało gorzej :-)

czwartek, 23 lipca 2009

Magia nazwy i pożegnanie z Dinamo.

Sezon pucharowy w pełni i Polonia cały czas w grze. Dzisiaj mecz z Juvenesem, który mimo wszystko Polonia powinna wygrać a nawet jak się kompletnie skompromituje i zremisuje go to i tak przechodzi dalej. W 3 rundzie czeka nas pojedynek z NEC Brada. Miałem małą ochotę na ten wyjazd ale niestety szara rzeczywistość mocno zweryfikowała moje plany. Dlatego dla pocieszenia postanowiłem się wybrać na na dwa międzynarodowe mecze odbywające się w Dublinie.

Shelbourne FC - Millwall FC 0:1

Wieść o tym meczu zelektryzowała mnie. Wiadomo jak działa magia nazwy, człowiek zaczyna sobie wyobrażać jak to przyjadą dzikie hordy z Midwest. W sumie nie wiele jest takich klubów, które mimo nie najwyższych wyników sportowych są tak rozpoznawane. Nawet moja narzeczona zna Millwall, a to już coś oznacza. Pod względem sportowym niczego wielkiego nie oczekiwałem - wiadomo pierwszoligowiec irlandzki ( druga klasa rozgrywek w Irl.) gra z wiecznych pierwszoligowcem angielskim ( trzecia klasa rozgrywek ang.). Liczyłem za to na sławetnych kibiców z Londynu. Jak to jednak bywa los bywa przewrotny i złośliwy. Fanów Lwów było nie wielu, dużo rodzin nic nie śpiewali, rozsiedli się po całej trybunie i ginęli wizualnie wśród krzesełek. Totalny piknik. Jest to poniekąd zrozumiane gdyż był to tylko mecz towarzyski i odbywał się we wtorek ale miałem nadzieje, że dogodność i niskie ceny w połączeniach miedzy Dublinem i Londynem pozytywnie wpłyną na ich frekwencje.
Fani miejscowi zajmujący sektor za bramką utworzyli mały, w porywach, 30osobowy młynek ( jak to się w polskiej, kibicowskiej nomenklaturze zwykło mawiać- młodzieżowego składu). Trybuna równoległa na, której ja siedziałem, nawet w miarę pełna, ale zupełnie cicha. W sumie nie ma się czemu dziwić gdyż Shelborne do gigantów nie należy, jest klubem na półamatorskich, gdzie przychodzą głownie znajomi i krewni zawodników.
Mimo widocznych różnic i tego, że to Millwall było faworytem mecz był w miarę wyrównany i zacięty. W sumie różnice było widać gołym okiem, zawodnicy gospodarzy to głownie amatorzy, różnego wieku i budowy fizycznej, moim ulubieńcem był obrońca, który mierzył coś ze 165 cm i miał koło czterdziestki. Millwall to typowi zawodowcy, po prostu wyglądali na takich. ale jak już pisałem mecz był zacięty i tylko głupi błąd i samobój dał prowadzenie gościom. Muszę jednak powiedzieć, że ogólnie byłem trochę zawiedziony. Kibiców gości nie było gra też porywająca nie była dlatego tez jak typowy wyspiarki kibic zająłem się dodatkową rozrywka czyli

Mmmmmmmm, battered sausage and chips. czyli panierowana kiełbasa i frytki. Jest to tradycyjne danie podawane w chipperach czyli budkach z fish and chips. Jest to to sama panierka w której robi się rybę. Oczywiście bardziej klasycznie by było gdybym wziął rybę ale rybę jadłem w piątek i była znacznie droższa od kiełbasy. To oczywiście szczodrze posypane solą i polane octem. Pyszności.



Bohemians FC - Salzburg FC 0:1

Następnego dnia ( czyli wczoraj) wybrałem się na mecz eliminacji do LM. mecz spotkał się z dużym zainteresowaniem, dlatego zdążyłem kupić bilet na trybunę za bramką, która z reguły jest zamknięta i powieszone są tam flagi gospodarzy. Tym razem flagi były na trybunie na drugą bramka, której w żaden sposób nie dało się dostosować do przyjęcia kibiców, nie ma siedzeń i jest porośnięta krzakami. Frekwencja była tak duża, że nawet trybuna, która jest przeznaczona dla gości, teraz była zajęta przez gospodarzy. Kibice z Austrii dostali za to sektor na skraju trybuny głównej. Na drugim skraju, w tradycyjnym miejscu, ulokowany był młyn Bohs, to tam zawsze siedzą ci najbardziej zagorzali. Podczas meczu wytworzył się nawet drugi młyn na trybunie, na której ja byłem. Doping naprawdę tego dnia był dobry, najlepszy jaki słyszałem na Dalymouth Park. Doping typowo wyspiarski, melodyjny i dużo klaskania. Bardzo mi sie podoba, coś czego w Polsce nie ma, czyli elementy spontanicznego chaosu, kiedy to kibice zachęcają drużynę go walki klaszcząc i krzycząc : " come on lads", "keep going" albo "carry on". Wygląda to wtedy jak młyn złożony z samych trenerów:).
Mecz bardzo zacięty wydawało się że awans jest coraz bliżej. Niestety w 85 minucie po głupim błędzie Salzburg zdobył bramkę. Szkoda wielka bo liczyłem na mecz z Dinamo Zagrzeb w następnym etapie. a tak niestety muszę obejść się smakiem.
Ogólnie mecz jednak muszę ocenić na duży plus, była dobra atmosfera i dobra gra, niech świadczy to o tym, że tym razem nie poszedłem po frytki.




Proszę zwrócić jak w kierunku cieszących się salzburczyków lecą "fucki" i butelki. Znaczy może butelek nie widać ale widziałem na żywo jak poleciały ( spokojnie tylko plastikowe).

wtorek, 21 lipca 2009

Każdy kij ma dwa końce...

...a proca to nawet ma trzy, jak mawia stare, radzieckie przysłowie ludowe.
Miałem okazję wieczorem zobaczyć okolice KDT. Można powiedzieć - jaki kraj, takie zamieszki i ich uczestnicy. Porzućmy nadzieję, że będzie jak za czasów Małgorzaty Thatcher. Nieco starszych osób i bardzo dużo różnej dresiarskiej hołoty, czekającej z nadzieją wyrysowaną na tępych mordkach, że jeszcze będzie okazja podymić. Rewolucje to w 99% prostactwo i te proporcje dzisiaj były nad wyraz jasno zarysowane.
Co do samego sporu, to zapewne obie strony mają swoje grzechy i zaniechania. Z jednej strony jest zakończona już dawno umowa dzierżawy i kupcy, którzy czekają aż im miasto pomoże. Niestety, są tacy co to ciągle liczą aż im magiczne "państwo" da, za nich zrobi i jeszcze im tyłek podetrze jak się obsrają. Są też tacy, którzy przez te kilkanaście miesięcy niepewności załatwili sobie nowe miejsce na prowadzenie biznesu - pewnie, że można bez pomocy się obejść. Po drugiej stronie jest HGW i kohorta urzędników, która z jednej strony daje Legii setki milionów na stadion, a z drugiej podwyższa o kilkadziesiąt procent koszt dzierżawy zastępczego lokum proponowanego kupcom z KDT. Dodam, że te kilkaset milionów na Wielki Dom Najlepszego i Jedynego Klubu Warszawy zostało przyznanych w czasach "prosperity" ale jakoś nie słyszałem by ktokolwiek z ITI-Ratusza proponował by postępowanie zrewidować i w ten sposób urealnić koszty budowy. No nic. Są równi i równiejsi. Widać, kupcy z KDT nie mają wiązki kanałów telewizyjnych i portalu...
Pamiętając problemy na linii WOSiR - Polonia, jestem w stanie uwierzyć w indolencję urzędników i HGW. Jestem w stanie uwierzyć, że ITI-Ratusz przez te dwa lata zwodził, zmieniał zdanie, przeciągał i nie liczył się zupełnie ze stroną kupców. Jestem w stanie uwierzyć, że PODOBNIE JAK NAM!!!, HGW i PO naobiecywało podczas wyborów gruszki na wierzbie i biedni handlarze, uwierzyli w te bajki. Tylko, że człowiek głupi, zawsze jest przygotowany na najlepsze, a człowiek mądry - na najgorsze. Jacy są w takim przypadku Ci nieszczęśni kupcy?

Kolejna bitwa o handel

Dzisiejszego dnia mają w Warszawie miejsce wydarzenia doprawdy bez precedensu. każdy wie na pewno o co chodzi, o protest kupców z KDT i ich walki przeciw eksmisji. Ktoś mi zarzuci, że daje się omamić płaczliwym tonem i poza ofiary. Nie zgadzam się gdyż w uzasadnionych warunkach jestem zwolennikiem bezwzględności. Ale tutaj jest głębsza sprawa. Tutaj jest sprawa oszukanych ludzi, którzy rozpaczliwie bronią swojego. Traktowani jak bydło tylko dla tego, że są ludzi niezależnymi, którzy chcą brać swój los we własne ręce. W Polsce zawsze, z niewiadomych przyczyn, gardziło się drobnymi przedsiębiorcami, czy to PRL czy tez nasza III RP. Z górnikami czy pielęgniarkami to można negocjować i z pół roku i być dla nich grzecznym, ale takiego kupca to można spokojnie kopnąć w dupę, nasłać komornika, ochronę, policję spałować czy zagazować bo ich los nikogo nie wzruszy. Wiadomo polskie społeczeństwo ma jeszcze PRL-owski sposób myślenia, że badylarz to największe zło. Co innego górnik czy pielęgniarka. A przecież drobny handel i usługi to ostoja polskiej gospodarki, którą chce się jak najbardziej ograniczyć. Nie mówię tutaj, że trzeba ją jakoś specjalnie gloryfikować ale przynajmniej nie przeszkadzać. Ale nasze współczesne, totalitarne rządy wiedzą lepiej jak ludzie powinni żyć i nawet nie chcą dyskutować z nikim. Negocjacje z kupcami strona miasta zerwała 2008 roku i od tamtego czasu los kupców i ich rodzin jet dla miasta nieważny.
W tym wszystkim rządzący zapomnieli po co są. Są żeby służyć społeczeństwu, nasze władze potrafią jednak tylko ograniczać, zabraniać i tłumić jakąkolwiek aktywność. Dzisiejsze wydarzenia niech będą dla nich znakiem, że cierpliwość społeczna się kiedyś kończy, i że ich głowy kiedyś mogą potoczyć się po bruku i że obywatele potrafią się postawić tyranii.



środa, 15 lipca 2009

599 lat minęło jak z bicza trzasł...

Za rok o tej porze będą przemówienia, wieńce, odczyty, wiece, manifestacje, konferencje naukowe. Może nawet wygrzebią gdzieś jakiegoś ostatniego weterana, dadzą mu honorowe obywatelstwo wszystkich miast dookoła pola bitwy, a Prezydent przyzna emeryturę wyższą o 100 zł i prawo do bezpłatnych przejazdów PKS-ami na linii miejsce zamieszkania – Grunwald.
Dzisiaj jednak jest cisza. Nawet niezawodny polski internet milczy. Chociaż przecież można by było walnąć taki artykuł:



Wyborcza mogłaby przepuścić kolejny atak na jakiekolwiek objawy patriotyzmu, przepraszam, narodowego szowinizmu i ksenofobii zmierzającej do rasizmu, antysemityzmu i nazizmu:



Zdrowo myślący naród pogrążyłby się w przepraszaniu Niemców – w końcu nieźle im wtedy dokopaliśmy do spółki z chłopakami, nie?
Jednak dzisiaj jest cisza. Nikt nie pamięta o 599 rocznicy. Za rok, uuu, za rok będzie inaczej. Posypią się zabawne reklamy odwołujące się do chwały polskiego oręża, Krzyżacy pojawią się ze dwa razy w ramówkach telewizyjnych, ktoś wspomni o remake’u, a ktoś wyda książkę Sienkiewicza w pięknej, specjalnej edycji. Wtedy sobie wszyscy przypomną i albo zaczną się zachwycać potęgą dawnej Polski, albo zaczną przepraszać dookoła za grzechy dawnych lat.
Dzisiaj jednak jest cisza. Pamiętają tylko patrioci. Żeby była jasność – ja zapomniałem, ale kolega redaktor Greg (tacy z nas redaktorzy jak Ci co bazgrzą w onecie, więc sobie możemy takie tytuły przyznać!) jest zawsze czujny i na posterunku.
Chwała bohaterom!

Never surrender!!!

12 lipca to jeden z najważniejszych dni w życiu irlandzkich protestantów. Jest to rocznica bitwy pod Boyle gdzie Wilhelm Orański pokonał Jakuba II i która stała się początkiem totalnej dominacji protestantów w Irlandii. Dla lojalistów z Ulsteru jest to połączenie święta religijnego z narodowym, które jest obchodzone tzw Twelfth, czyli marszami-paradami. W ten czas do Irlandii Płn zjeżdżają się Oranżyści z całego Zjednoczonego Królestwa a także z krajów Wspólnoty Brytyjskiej. Marsze organizowane przez Zakon Orański ( Orangeman Order). Cała organizacja działa na zasadzie wolnomularstwa. zakon dzieli się na lokalne loże (lodge), dlatego też w każde miasto a nawet miasteczko w Ulsterze może pochwalić się swoją paradą. Twelfth mogą wciągnąć i zauroczyć muzyką, obrzędem, barwą sztandarów i strojów. Członkowie loży charakteryzują się czarnymi garniturami na, które zakładają pomarańczowe szarfy oraz meloniki. W dłoniach trzymają długie, czarne parasole, za to mistrz danej loży dzierży w ręku szable, są też chorążowie sztandary, które misternością wykonania przypominają te które przeciętny Polak może zobaczyć w czasie Bożego Ciała. Za lożą podążają zespoły, składające się głównie z bębniarzy i flecistów. Zespoły rekrutują się z byłym członków UVF czy Red Hand albo fan clubów Rangersów. Oczywiście mogą to tez być studenci, uczniowie, strażacy zależy oczywiście od miejsca i od tego kogo uda się zaktywizować lokalnej loży.



Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze bo wydaje mi się to ciekawe a po drugie, że w świetle wczorajszego postu, podobne obchody w Polsce spotkały by się z zaciętym atakiem ze strony oświeconych mass-mediów. Skoro GW uważa, że grupka staruszków jest niebezpieczna dla demokracji to co dopiero taki masowy pokaz ksenofobii i konserwatywno-religijnego fanatyzmu. O dziwo jednak transmisje z Twelfth pokazywane są we wszystkich brytyjskim telewizjach czy to BBC czy UTV, poświęca się im dużo czasu komentują to ci sami od lat prezenterzy. Porównują z poprzednimi paradami, oceniają pomysł i wykonanie, o każdym w Twelfth nawet o najmniejszym jest wzmianka. Tak oglądałem sobie to wszystko z zaciekawieniem w telewizji i pomyślałem sobie dlaczego w Polsce jest inaczaj. Dlaczego żyjemy obarczeni kompleksem polskości, dlaczego każde wspomnienie o naszej ciężkiej historii budzi sprzeciw tych najmądrzejszych? Dlaczego nie pozwala nam się być chociaż trochę dumnym z bycia Polakiem, dlaczego nie możemy innym po wypominać naszych krzywd. Dlaczego zawsze ktoś musi szukać dziury w całym. W Ulsterze w paradach biorą udział ludzie z organizacji stricte terrorystycznych ale jakoś jest to akceptowane. tego dnia nie mówi się o The Troubles, ma ono inny cel. Pokazać swoje przywiązanie do Korony i do tradycji, utożsamić się ze swoim narodem i dać temu wyraz. W Irlandii doszli do tego, że ceną pojednanie nie może być zapomnienie o swojej tradycji czy wyparcie się swojej dumy czy zapomnienia krzywd. W Polsce do tego jeszcze długo droga bo na razie to wszyscy wymagają od nas żebyśmy nie oglądali się na przeszłość i szukali winy tylko w sobie. Ale trzeba pamiętać, że czym innym jest obiektywizm a czym innym uległość.
Idealna metaforą pojednania po trudnych wydarzeniach historycznych jest końcowa scena filmu Underground, kiedy Marco pyta się Czarnego czy ten mu przebaczy. Czarny na to odpowiedział: "wybaczę ale nie zapomnę"

PS; Dzisiaj rocznica bitwy pod Grunwaldem. Chwała bohaterom, chwała rycerzom polskim!!!

poniedziałek, 13 lipca 2009

Kiedy białe jest czarne a czarne białe.....

Od jakiegoś czasu staram się nie emocjonować różnymi artykułami popełnianymi przez pismaków szumnie zwanymi dziennikarzami. Ogólnie nie robi już na mnie wrażenia wyciąganie "najmroczniejszym polskich kart historii", współczesne polowania na czarownice mające ukazać, że jesteśmy narodem z genetycznym zapisem szowinizmu, nacjonalizmu, rasizmu, antysemityzmu( jest to szczególny rodzaj rasizmu, który należy zawsze eksponować najbardziej), homofobii, też już na mnie nie działają. Przyjąłem już do wiadomości, że Polska ciemnogrodem stoi a słońce na tej niegościnnej ziemi przesłania dym palonych stosów. Jednakże czasem jeszcze gryzipiórkom udaje mi się podnieść ciśnienie. Ostatnio przeglądając jedno z moich ulubionych forum znalazłem taki o to tekst pochodzący z Gazety Wyborczej
http://wyborcza.pl/1,76842,6812727,Ks__Isakowicz_jak_Erika_Steinbach.html

Trzeba przyznać, ze GW przeszła samą siebie. Pojednanie, pojednanie ale tym wydarzeniom należy się pamięć. Porównanie ludobójstwa dokonanych na Polakach przez UPA do działań Polaków wobec Niemców po II wojnie światowej ( tytułowe porównanie ks Isakowicza do Steinbach) to po prostu majstersztyk gebbelsowskiej propagandy ( od czasów premiera Millera jakże popularny związek frazeologiczny w publicznej debacie). Gazeta krytykuje, ludzi biorących udział w wiecach mających upamiętnić te wydarzenia i sposób w jaki postanowili to uczcić. Postawmy jednak pytanie co złego oni zrobili? Zebrali się ? Przemawiali? Stali? No rzeczywiście to ksenofobia z najwyższej półki. Autor tego artykułu ma też za złe TVP, że te wiece pokazywała na antenie. Powiem tyle, kto ma upamiętnić te wydarzenia jak nie ci ludzie? Kiedy ani prezydent ani przedstawiciele rządu w imię dobrych stosunków z Ukrainą a ten temat milczą? Wiadomo, że w naszym antyrosyjskim zaślepieniu szukamy sobie sojuszników nawet wśród ludzi takich jak Juszczenko, który oficjalnie uważa się za spadkobierce organizacji, która doprowadziła do śmierci tysięcy Polaków. Równocześnie te same środowiska, które krytykują kresowiaków, kreują Jedwabne czy pogrom kielecki za najhaniebniejsze z kart polskiej historii a krytykę czystek etnicznych na Wołyniu uważają za wyjętą z kontekstu.
Dziwne jest tez to, że jako przykład polskiego nacjonalizmu podamy jest człowiek o ormiańskich korzeniach.
Wiadomo polityka to polityka, dlatego w ramach dobrych stosunków z Ukrainą ta wielka tragedia będzie jeszcze długo w cieniu. Podobnie jak przez wielka politykę pierwszy holokaust w dziejach nowożytnych, czyli wymordowanie 2 milionów Ormian przez Turków, skazany jest na zapomnienie.

piątek, 10 lipca 2009

konflikt jako źródło polityki

Dawno temu obiecywałem, że popiszę jeszcze o naszej działalności politycznej. Najwyższy czas dotrzymać słowa, zwłaszcza że wątek polonijny ostatnio zdominował nasz blog. Pisałem już w poście "Pora przerwać milczenie", że swego czasu byliśmy aktywistami pewnej organizacji politycznej skupiającej ludzi, o ogólnie pojętych, poglądach prawicowych. Można rzecz, że na prawo od nas był już tylko mur. Nie będę już wymieniał jakie poglądy były tam reprezentowane gdyż uczyniłem to już we wspomnianym poście. A na czym polegał ten nasz aktywizm? W dużej mierze na piciu alkoholu. Oczywiście alkohol był tylko tłem do poważnych dyskusji politycznych i ideologicznych ale ogólnie był bardzo przydatnych gdyż tematy tam poruszane miały dosyć wysoki poziom abstrakcji. Dlatego też była to wspaniała szkoła erystyki i retoryki. Wiadomo, że

"Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa;(...)"

a aqua vita pomaga językowi być jeszcze giętszym. tak też wytworzyła się nasza frakcja w owej organizacji. Ogólnie można powiedzieć, że były dwie grupy wpływu i wielu lawirantów, którzy kursowali od jednej do drugiej. Były też osoby neutralne, które się w spór nie angażowały. Podział ten, od biedy, nazwijmy na pragmatyków i ideologów. My z Sadatem należeliśmy do stronnictwa ideologów, gdzie dominowały radykalne poglądy konserwatywno-chrześcijańskie z dużym wpływem idei wolnościowych. Dla osób nie obeznanych w świecie kanapowej prawicy ta mieszanka może brzmieć dziwnie, ale zaręczam, ze takie poglądy nie są niczym takim nadzwyczajnym. Nie oznacza to, że grupa pragmatyczna nie była konserwatywno-chrześcijańska, oczywiście że była tylko w nieco inny sposób. W sumie tak szczerze powiedziawszy ideologicznie nie było między nami różnicy, różnice polegały raczej w formie działania. Grupę pragmatyków stanowili ludzie nastawieni na karierę polityczną, naszą ludzie raczej wyluzowani. Powinienem tutaj dodać, że jak zwykle to bywa podział wypłyną na postawie konfliktu osobowościowego i ambicjonalnego dwóch czołowych postaci organizacji.
Tak to bywa moi drodzy i na tym polega polityka. Bez konfliktu nie ma polityki, bo czymże innym ona jest jak nie narzędziem osiągnięcia swoich celów? My również uczestniczyliśmy w tej grze, a jakże! Tylko, że na swój, dosyć leniwy sposób. Co prawda nasz przywódca ( nazwijmy go tak dla potrzeb tego postu) widział dla nas przyszłość ale my mieliśmy swoi pomyśl na działanie. Woleliśmy być warchołami, klientami i figurantami naszej frakcji, nawiązując do jakże bliskich naszemu sercu sarmackich wartości. na konwencjach i innych zebraniach z reguły pojawialiśmy się na potężnym kacu, głosując tak jak "trzeba było", jeżeli o obstrukcję obrad czy pieniactwo byliśmy zawsze gotowi. Sprawiało nam to, szczerze powiedziawszy frajdę, bo zaczęliśmy się nieco dystansować od tej całej polityki. Nie chcieliśmy być politykami gdyż to kosztuje człowieka zbyt dużo. Nam się podobały spotkania, dyskusje i popijawy, które kończyły się z reguły sarmackimi i narodowymi pieśniami i wyrażaniem szczerej chęci na odbicie Wilna i Lwowa. tak jak król Stasio miał obiady czwartkowe to my mieliśmy piątkowe popijawy w mieszkami naszego wodza. To były niezłe imprezy, piło się bardzo dużo, śpiewało można było zobaczyć na przykład młodego adepta Opus Dei rzygającego sobie na buty albo podsłuchać jak zaufany człowiek Rydzyka prze telefon soczyście rozmawia ze swoja kochanka. Wspaniałe czasy nie ma co!
Później to zaczęło się rozmywać. Początkiem końca był mały zamach stanu w naszej organizacji. My tez braliśmy w tym udział, a jakże! Ludzie z naszej frakcji zwołali nadzwyczajna konwencję pod nieobecność prezesa organizacji tak więc na tej konwencji pojawić się nie mógł. Prezesem był wtedy przywódca przeciwnej grupy. Tam zostały przedstawione pewne materiały go kompromitujące i jedna osoba od nas złożyła wniosek o głosowanie o odwołania prezesa. tego nie było więc nie mógł się bronić. Wniosek o głosowanie przeszedł i dzięki kuluarom, obietnicom i układom prezes został odwołany. I to jest właśnie polityka! Sprawa ogólnie pozostawiła niesmak. jak człowiek sobie pomyśli, że takie akcje odchodzą w organizacjach liczących 500 osób to co musi się dziać w partiach masowych albo parlamencie? jednak przyszłych polityków makiawelistów, chce uprzedzić, że to jest broń dwusieczna. Ponieważ cała sytuacja była dosyć kontrowersyjna nasz wódź stracił na popularności. W sumie sam się tego spodziewał i był na to gotowy. Dlatego też na przyszłego prezesa nie on kandydował ale inny człowiek z naszej grupy. Ale niesmak pozostał i nasz człowiek przegrał a wygrał człowiek pozornie niezależny. Jednak co się okazało po czasie zbliżył on się jednak do naszego wewnętrznego rywala. czyli porażka na całej linii.
Przestaliśmy się pojawiać na zebraniach, atmosfera była ciężkostrawna. Sadat zaczął pracować ja wyjeżdżać za granicę i jakoś przestaliśmy działać w organizacji. Kontakty prywatne jednak zostały. Co jakiś czas spotykamy się z naszą grupą i dobrze się bawimy. Nasz wódz działa i dobrze sobie radzi, ale już gdzie indziej. Jego przeciwnik też daje sobie radę w warszawskim PiSie. co jakiś czas gdzieś w wiadomościach czy gazetach widzę twarze, które przewinęły się przez naszą organizacje. Sama organizacja coś tam działa i nawet chyba się rozwija ale straciliśmy zainteresowanie i nie śledzimy jej losów. W sumie to nawet byśmy nikogo teraz tam nie znali.
jakbyśmy bardziej się zaangażowali to kto wie, może byśmy byli teraz figurantami w sejmie albo coś dobrego w samorządzie by się znalazło. Ale swoją szanse zmarnowaliśmy, w sumie w pełni świadomie. Dzisiejsza polityka to nie dla nas. nam by odpowiadała szlachecka demokracja czyli Święta Anarchia z szablą w dłoni. I prać hołotę po łbach, kiedy głupia i nie rozumie co dla Rzeczpospolitej jest dobre.


wtorek, 7 lipca 2009

Przeżyliśmy

Działo się. Najważniejsze, że jesteśmy cali - z pewną dozą dumy, myślę, że jesteśmy i tak rekordzistami w dość nietypowym sporcie ekstremalnym. Przez jakieś 10 minut krążyliśmy ubrani na czarno pod wejściami na sektory Varvari. Bezczelna głupota chroniła nas swoją magiczną mocą i tak nader długo. W pewnym momencie i ona jednak spasowała, zostawiając nas samych we wrogim żywiole. Ktoś jednak w końcu musiał nas zauważyć. Czarnogóra to nie Węgry więc po okrzykach "Ej, to poljacy" wiedzieliśmy, że nie czeka nas szklanka tokaju i poklepywanie się po plecach. Z przygody wyszliśmy niczym rasowi angielscy dżentelmeni. Brakowało tylko by po dniu od incydentów przedmeczowych zapytał się jeden z nas drugiego:
- Zauważyłeś tych dziwnych młodych ludzi, którzy zdaje się, próbowali nas zamordować?
- Karygodne, kolego, karygodne!
Dobrze, że mecz wygrany a i atmosfera na sektorze wcale miłą była. Kilka razy krzyknęliśmy coś i gdy Podgorica akurat milczała, było nas nieźle słychać jak na 70 osób. Zerkałem tak sobie dookoła i drugi raz w życiu czułem, że naprawdę jestem pojebanym fanatykiem-piknikiem. Pokonać 1800 km żeby być na meczu wyjazdowym! Szacun dla nas :-)
Poniżej kilka zdjęć z samego meczu.












***
Jeżeli zaś chodzi o sprawy poza meczowe, to Czarnogóra okazała się fajnym miejscem. Wysokie surowe góry, bliskość ciepłego morza, rozliczne zabytki i dziwna aura, taka jakby "nieeuropejska". Siedząc na lotnisku w Podgoricy, zerkając na skwar, jałowe przestrzenie, gdzie w tle majaczą masywy górskie, pomyślałem, że gdyby to był środek Afryki, wcale bym się nie zdziwił.

Warto wspomnieć, że nocowaliśmy w Herzeg Novi, słusznie określanego przez Grega jako tamtejsza Ustka albo inne Władysławowo. Morze co prawda inne, pogoda jakby mniej gnuśna, owoce morza zamiast smażalni ryb (chociaż jedną znaleźliśmy!), no i miasto posiada własny zbiór, całkiem fajnych, zabytków i wąskich uliczek w starej części miasta. Najważniejsze jednak, że to ośrodek wypoczynkowy popularny wśród Serbów. Obaj doszliśmy do wniosku, że zabawnie byłoby co roku przyjeżdżać do Herzeg Novi "nad morze", tak jak inni rokrocznie jadą na Hel czy do Krynicy. W Serbach jest coś co sprawia, że nawet mnie taki pomysł wydaje się fajny i zabawnie przewrotny.
Nie będę opisywał dokładnie wypadu. Jak los pozwoli, a Polonia dojdzie do III rundy, to się zastanowimy czy jest szansa znowu urządzić sobie K6 on Tour. Patronie głupich i naiwnych, miej nas w swojej opiece :-)

To My Pikniki!!!

Wróciliśmy i przeżyliśmy chociaż trzeba powiedzieć nie zawsze było łatwo. Sama droga do Podgoricy nie obfitowała w jakieś tam specjalne wydarzenia, jedynie samolot w Budapeszcie miał małe opóźnienie ale zupełnie nie wpływające na naszą podróż. Podgorica przywitała nas dosyć ładnych i nowoczesnym lotniskiem, gdzie wzięliśmy luksusową taksówkę ( innych nie było), która za rozsądne pieniądze dowiozła nas do hostelu. Tam już luksus się skończył. No cóż nie wiem jak to napisać, ale nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego za co trzeba płacić. Oczywiście widziałem takie warunki i sypiałem w ich ale to były z reguły zapuszczone działki znajomych albo jakieś leśniczówki gdzie jechało się na noc lub dwie mocno zabalować. Ale żeby za coś takiego płacić? Nie weźcie nas za jakiś królewiczów, gdyż naszego miejsca spania nie przyjęliśmy z oburzeniem a raczej z rozbawieniem. W sumie mieliśmy tam spędzić jedną noc. Było gdzie się położyć i wziąć prysznic więc daliśmy jakoś radę. Gospodarzem tej chaty, szumnie nazwanej hostelem, był stary, amerykański hipis co mogłoby tłumaczyć taki a nie inny stan tego przybytku. W końcu liczy się dusza, co nie?
Co do samej Podgoricy, to w sumie nie mam czego opisywać. Tym razem przewodniki słusznie mówią, że nie ma co sobie tym miastem zawracać głowy bo tam nic nie ma i należy je traktować raczej jako węzeł komunikacyjny. Dlatego też i my stwierdziliśmy, że nie ma co przeciągać tam pobytu i należy następnego dnia z samego rana pojechać na wybrzeże. w tym przekonaniu utwierdziły nas późniejsze wydarzenia.
Zjedliśmy cevapcici, napiliśmy się piwka i rakiji i byliśmy gotowi, żeby iść na mecz. Okazało się to trudniejsze niż myśleliśmy, gdyż człowiek z Polonii odpowiedzialny za rozdanie biletów nie widział dokładnie gdzie się ma z nami umówić i powiedział, że pod sektorem C. Problem polegał jednak na tym, że każda trybuna miała sektor c. Dlatego też błąkaliśmy się pod stadionem jak te ciołki co w końcu zwróciło na nas uwagę miejscowych fanatyków Varvari szczególnie, że podeszliśmy pod ich trybunę. ale nie skończyło się tak źle, nawet trzeba powiedzieć, że jak na zaistniała sytuację wyszliśmy bardzo obronną ręką. W końcu żyjemy i nie jesteśmy kalekami, co nie było takie pewne biorąc pod uwagę, że jak później się dowiedzieliśmy, piątka naszych kibiców z ledwością uratowała skórę barykadując się w pubie. Ogólnie trzeba przyznać, że miejscowi mieli jakieś szczególne parcie na nas. Nie wiem o co im chodziło bo w sumie nic nawzajem o sobie nie wiedzieliśmy. ale cóż wiadomo, stadion to nie filharmonia. Ale można było sobie pomyśleć, że jesteśmy jakąś ich solidną kosą. Ale jebać ich, przecież nie będziemy się przejmować jakimiś pasterzami. Sam mecz fajny. Wygraliśmy, trochę dopingowaliśmy, nie mieliśmy jednak szans zaistnieć przeciw 1000 osobowemu, aktywnemu i dobrze synchronizowanemu młynowi Varvari. Doping z ich strony bardzo dobry a w przerwie meczu leciała całkiem niezła muza. Radość z wygranej była tym większa, że był to jedyny sposób w jaki mogliśmy odegrać się na napinających i ziejących nienawiścią do nas gospodarzy. Mam nadzieję, że w Warszawie rozjedziemy ich z 4 do 0. Szkoda, że po zwycięstwie nie odspiewaliśmy tej piosenki.


A tu taka mała prezentacja Varvari


Po meczu udaje nam się wydostać z obstawy policyjnej i dojść bezproblemowo do naszego hostelu, który od stadionu oddalony był ze 100 metrów. Na miejscu okazało się, że nocować będą tam jeszcze inni Poloniści. Nie mili oni jednak takiego "luksusu" jak my. My mieliśmy oddzielny pokój a oni spali w pokoju zbiorowym na podłodze. jeszcze trochę pogadaliśmy przy papierosach( jakoś nikt nie miał zbytnio ochoty wychodzić po alko na miasto) i dosyć wymęczeni podróżą, upałem i emocjami poszliśmy spać.

W piątek rano bez żalu opuściliśmy Podgoricę i udaliśmy się na wybrzeże. Tam po kolei zwiedzaliśmy Kotor, Herceg Novi i na końcu Dubrownik. Ale opis tej części podróży zostawię Sadatowi, gdyż on spojrzy na to świeżym okiem, gdyż ja w tych miejscach byłem w zeszłym październiku. Od siebie napiszę, że było bardzo dobrze i wakacyjnie, dobre jedzenie, picie i pogoda. Pogoda to aż za dobra, w związku z czym do Dublina, poza wspomnieniami, powróciłem z poparzeniem słonecznym. Ta podróż utwierdziła mnie w przekonaniu, że Czarnogóra jest wyśmienitym miejsce na wakacje. Oczywiście oprócz Podgoricy.......