poniedziałek, 23 listopada 2009

Derby za nami

W piątek odbyły się derby Warszawy. Polonia w końcu walczyła i wywiozła z terenu zielonej ladacznicy jeden cenny punkt. Nasza radość z remisu była ogromna. Atmosfera była wspaniała. Mimo iż mecz oglądaliśmy „tylko” na telebimie na K6, doping rozbrzmiewał jak za dawnych, dobrych czasów. A euforii po golu dla nas chyba nie da się opisać słowami.


Byli tylko najwierniejsi, a mimo to przyszło nas i tak bardzo dużo. Na meczu nie zabrakło przekleństw czy dosadnych piosenek o naszych skomplikowanych uczuciach żywionych do kochanych sąsiadów zza miedzy. I jakoś w końcu nikomu to nie zawadzało, bo stadion to nie teatr, mimo iż są osoby, które próbują nam wmówić, że jest inaczej.
Otóż nie jest. Stadion to miejsce gdzie uchodzą z nas animalistyczne tendencje, złości, gdzie stajemy się na powrót żądnymi krwi małpoludami. Stadion to świątynia testosteronu, błogosławione miejsce będące enklawą męskiej, choć nie tylko, wolności. Zawsze uważałem facetów, którzy nie interesują się piłką nożną za spedalone cipy. Nie znam żadnej osoby, niezależnie od płci, która po przyjściu choć raz na mecz ligowy na stadionie, nie chciała wrócić nań ponownie. Magia ciągle działa, chociaż szpony komercji robią swoje, dusząc to co w piłce najpiękniejsze, czyli kibicowską spontaniczność i szeroki wachlarz emocji.



Niestety, my z RB nie zostaliśmy po meczu, ale nasi kibice zgotowali piłkarzom sporą niespodziankę, czekając na nich na stadionie i robiąc im w nagrodę głośną fiestę. Normalnie jakby to nie była Polonia Warszawa :-)

Obiektywnie, to mecz był chyba nieco nudnawy, ale ja to zauważyłem dopiero post factum, czyli tak jak zawsze. Remedium na żałosny poziom polskiej piłki? Oglądaj ją na żywo, z poziomu trybun, wydarzenia na zielonej murawie nabierają innego, dużo mniejszego, znaczenia.


Piękna piosenka prosto z Rotterdamu. Przy tym się bawią i rozrabiają tamtejsi chuligansi. Do mnie jakoś ta cała Holandia nie trafia, ale co kto tam lubi.

Dużo lepiej, nieprawdaż? Cockney Rejects, czyli muzyczna forpoczta West Ham United, klasyka street punk i kamień węgielny dekady lat 80-tych. To jeszcze z tych wspaniałych czasów, kiedy w starej dobrej Anglii nie dostawało się zakazu stadionowego za wstanie z krzesełka w trakcie meczu. Teraz to już niestety ale teatr, i to drogi, więc dla nielicznych.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Coś dawno nic o sporcie nie było.

Dosyć już z metafizyką i poetyką. Myślę, ze już możecie mieć dosyć naszych uzewnętrznień. Dawno nic o sporcie nie pisaliśmy a przecież była ku temu okazja. W końcu nasz narodowy mesjasz i cudotwórca przejął stery naszej reprezentacji. Co prawda już nie raz pisaliśmy z Sadatem, ze na kadrę kładziemy lachę bo ani to ciekawe ani kumate ani nawet narodowe. Zawsze powtarzałem, że nie jest to reprezentacja Polski tylko polskiego związku piłkarskiego zrzeszonego w międzynarodowej organizacji. Ale to nie ważne, bo skłamałby gdybym powiedział, że mecze naszych orłów w ogóle mnie nie interesują. Z pewną ciekawością wyczekiwałem debiutu Smudy. Co tu kryć - lubię nawet człowieka. Myślę, że kto jak kto ale on potrafi trafić do piłkarzy. Wiadomo, że nie są to tytani intelektu i trzeba do nich czas dosadnie. Opierdolić kiedy trzeba ale też pochwalić kiedy się zasłużyło. Nie da się ukryć, że wybór jego na stanowisko trenera był ewidentnie pod publiczkę ale z drugiej strony nadaje się na to mimo wszystko.
Mecz był taki jak każdy widział. Plus jest taki, że chłopaki coś zaczęli grać, brak wysokich i daleki podań i gry na pale. Rzeczywiście podawali do siebie po ziemi i grali piłką ale jeszcze długa droga przed nimi. Jak tak dalej pójdzie może uda się nawet wyjść z grupy w 2012 w sumie jeszcze ponad dwa lata zostały.
Ogólnie cały poprzedni weekend upłynął pod znakiem sportu. Dlatego tez jako prawdziwy sportowiec siedziałem z piwem przed telewizorem od 16 w sobotę. Najpierw mecz naszych orłów w miedzy czasie tekstowa relacja z koszykówki Polonii, następnie baraże do MŚ: Rosja - Słowenia i Irlandia - Francja a na koniec clash of titans Brazylia - Anglia. w niedziele jeszcze tylko wielki mecz rugby Irlandia - Australia ( dla porównania to tak jakby Niemcy z Anglią w piłkę grali). emocji co nie miara.
Spodziewajcie się więcej sportu i to głównie polonijnego bo już w piątek Derby Warszawy. A zespół Dumy Stolicy poprowadzi sławetny Bakero, wiec będzie o czym pisać.

Poniedziałkowa jazda obowiązkowa



O Kometach przeczytałem ostatnio takie krótkie i trafne podsumowanie: oto zespół którego słuchają wielkomiejscy nieudacznicy, uwielbiający rozpamiętywać swoje małe porażki i niepowodzenia życiowe. Coś w tym jest. Można Komety lubić lub nie, ale trzeba przyznać, że grają ciekawie. Można też, tak jak ja, mieć do nich stosunek dosyć ambiwalentny. Muszę tylko koniecznie sprawdzić co to dokładnie znaczy, bo znowu używam wyrazów, których znaczenie jest mi obce.

Tekstów to się raczej ciężko słucha, jeżeli ktoś uważa, że fontanny gówna rodem z sadatyzmu magicznego są przygnębiające, to co sądzi o Kometach?

Na muzyce to ja się znam tak jak hipopotam na seksie oralnym, ale mam wrażenie, że to co brzdąka zespół powyżej, pochodzi w linii średnioprostej od Boga rock’n rolla, czyli Elvisa Presleya. Aż dziw mnie bierze, że nigdy o nim nie pisaliśmy, gdyż ponieważ, i ja i Greg go uwielbiamy. I gdyby Presley żył, on uwielbiałby także nas, jestem tego pewien.

Ja Króla lubię najmocniej z tego okresu, w którym był już niezgrabnym tłustym pulpecikiem śpiewającym w obcej sobie epoce. Przemijały dzieci kwiaty, Hendrix, Joplin czy Morrisson zajęci byli wąchaniem kwiatków od spodu, Bob Dylan nagrywał kolejne płyty nawet o tym nie wiedząc, Ozzy Osbourne odgryzał głowy nietoperzom, Pink Floyd tworzyli rockowe suity, a gdzieś w garażach powstawały pierwsze zaczyny punkowej rewolucji. Presley tymczasem, wychodził na scenę i śpiewał coś z innego świata, mając w dupie to co się dzieje dookoła niego. No może i był wtenczas ciągle pijany, naćpany i nafaszerowany lekami, ale to wtedy był człowiekiem z krwi i kości. Myślę sobie, że prawdziwym człowiekiem jest się dopiero wtedy gdy sięga się dna i takie chwile też bywają dzięki temu piękne.

A koniec jeszcze jedna piosenka, co prawda nigdy jej jakoś specjalnie nie lubiłem, natomiast ostatnio często otwieram różne wina i ten kawałek poniżej ma u mnie plusa za dobre dopasowanie kontekstowe. I wcale mi nie przeszkadza, że śpiewa to jakaś wywłoka z Chamiczówki. Na stare lata robię się tolerancyjny – kiedyś nawet nie byłbym w stanie napisać poprawnie tego wyrazu, a teraz?

sobota, 14 listopada 2009

Iliria

Dopiłem resztkę martini z wódką. Za mną już śliwowica, rum i wiele innych. Puste kieliszki stoją pokonane jak jak ciała wroga na polu bitwy. Wyciśnięte skóry cytryny i limony leżą jak trupy pozbawione ducha. Każdy jeden kieliszek posiadał kiedyś swoja zawartość tak jak ludzkie ścierwo posiadało duszę. Różne smaki, aromaty, okoliczności dojrzewania. Winorośl, śliwka, muśniecie brzoskwiniowego smaku, gruszka lub jabłko. Do tego kalmary z głębokiego tłuszczu skropione cytryną. Rozgryzane wybuchają kwaśnych sokiem, spływającym i piekącym w usta popękane przez upalne słońce. Wyjmuję z miękkiej ramki czerwonego marlboro. Zaciągam się dymem, który dociera do najdalszym zakątków płuc przynosząc oczyszczenie. Tak samo jak alkohol. Najszlachetniejszy i najczystszy wyciąg owoców. Przynosi ukojenie wypłukując krzywdy i winy. A wy grajcie dla mnie Trubaci, śpiewajcie Czetnicy i synowie Proroka, tańczcie Cyganki. Niech pozostanie wspomnienie Ilirii. Ja ja będę siedział, pił i słuchał.

czwartek, 12 listopada 2009

XXI Bieg Niepodległości za nami

Jak stali czytelnicy tego bloga wiedzą, lubię sobie pobiegać. A tak się składa w naszym pięknym kraju, że większość imprez biegowych połączona jest z różnymi rocznicami. Więc wysiłek fizyczny może zostać złożony na ołtarzu naszego prywatnego patriotyzmu.

I wtedy, nagle, stado tysięcy spoconych ludzi staje się żywym pomnikiem naszej zbiorowej pamięci. Pięknym, choć kapkę śmierdzącym. Pot niczym krew, przelewana jest ku czci przeszłości. Albo jakoś tak, nigdy nie byłem dobry w pierdoleniu takich frazesów.


Żeby była jasność – nieznoszę tego pedalskiego rzępolenia Vangelisa, nie oglądałem tego filmu i wstydzę się to nawet umieszczać na tym czystym rasowo blogu. Ale to klasyka muzyki „biegowej” – w sam raz dla ciot albo frajerów biegających wolniej ode mnie.

Ja natomiast witam metę słuchając nieco innej muzyki, chociażby takiej jak ta:

To jest oczywiście Slaughter and the dogs, dobra angielska staropunkowa kapela. W sumie to nie wiedziałem, że jeszcze żyją. Chociaż patrząc na nagranie z niedawnego koncertu można mieć co do tego wątpliwości. A na serio to byłem na koncertach muzyki poważnej, gdzie wykonawcy bardziej szaleli na scenie niż oni. No ale w końcu to już stateczni panowie koło 50-tki, więc się czepiam.

Zaś z kronikarskiego poczucia obowiązku dodam, że wczorajszy bieg ukończyłem w 50:01, co jest moim nowym rekordem, którego w ogóle się nie spodziewałem i który pojawił się w zupełnie mi nieznany sposób. Co jedynie potwierdza moje podejrzenia, że życie lubi robić różne niespodzianki, zaś „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” jak śpiewała Sudka Buflera.

środa, 11 listopada 2009

To my, Pierwsza Brygada.........

Dzisiaj wielkie święto polskiego narodu. Rok temu obchodziliśmy okrągłą 90 rocznice. Co by różni domorośli i próbujący być kontrowersyjni historycy nie mówili buł to jeden z większych sukcesów w historii Polski. Kiedy to starania milionów Polaków, różniących się między sobą prawie wszystkim osiągnęły wspólny cel. Z trzech rożnych zaborów, z różnych warstw społecznych, o różnych poglądach i aspiracjach. Choć często działali przeciwko sobie to niepodległa Polska była ich sukcesem. I nie ma co się spierać kto był ważniejszy i kto więcej osiągnął. Osiągnęli to razem. Ani bez Piłsudskiego ani bez Dmowskiego Drugiej Rzeczypospolitej by nie było. Albo by i była ale nie w takich wymiarze. Jest jeden z nielicznych przykładów gdzie rywalizacja doprowadziła do czegoś konstruktywnego. Nie będę się już bardziej rozpisywał bo nie takie umysły jak ja już te sprawy rozłożyły na czynniki pierwsze. Opowiem o tym święcie z trochę innej strony.
Ja już zauważyliście muzyka jest bardzo istotna częścią tego blogu. Dlatego, ze jest istotną częścią naszego życia. To ona najlepiej potrafi pokazać ludzkie uczucia. Tak też jest z patriotyzmem. Muzyka wojskowa i patriotyczna to jest moja działka od wczesnego dzieciństwa. Słuchałem z płyt winylowych bajki na przemian z pieśniami wykonywanymi przez Chór Wojska Polskiego. Mam te płyty od tej pory, gdyż jak wiadomo nic nie potrafi dorównać jakości dźwięku płyty analogowej. Jedną z nich dostałem od mojego ojca z okazji 11 listopada w 88 albo 89 roku. Już nie pamiętam. Może później. Były to właśnie pieśni legionowe. Przekrojowy repertuar. Od zabawnych piosenek przez zachęcające do walki podniosłe pieśni do ściskających za serce ballad. Bo cóż lepiej przedstawi co kryje się w duszy żołnierza niż piosenka. Dlatego dajmy przemówić teraz muzyce.

Przedwojenne wykonanie "My, Pierwsza Brygada"


Przedwojenne wykonanie "Pierwsza Kadrowa", śpiewa sławny Chór Juranda.




Ściskające za serce " O mój rozmarynie" Jak na moje ucho ponownie Chór Juranda, ale mogę się mylić. Ale na 95% to oni.



Kolejna pieśń, w której połączenie wątku miłosnego z wojennym daje piorunujące wrażenie. Prawie zawsze przy niej się wzruszam.



Oczywiście to tylko parę z wielu utworów tego okresu. Trzeba przyznać, że w Legionach walczyło wielu uzdolnionych ludzi, gdyż pod względem muzycznym były to jedne z bardziej płodnych formacji zbrojnych w historii Polski.

poniedziałek, 9 listopada 2009

No sois Punk!!! Sois capitalistas!!!

Człowieka często nachodzą różne myśli i wątpliwości. Zdarza się, że ktoś lub coś zaskoczy nas. Pozytywnie, negatywnie lub po prostu zaskoczy bo wydarzy się coś co nie pasuje do naszego ogólnego poglądu na świat. Przez to człowiek potrafi zmienić swój punkt widzenia. Dlatego nie jest niczym naganny zmieniać swoje poglądy i przekonania. Najważniejsze to mieć stabilna podstawę ale już jakieś tam szczegóły nie powinny być aż tak istotne. Bo to są tylko szczegóły, od których człowiek nie powinien uzależniać swojego życia.
Jak wszyscy, którzy choćby trochę nas czytają wiedzą, że jesteśmy prawicowymi oszołomami. Jak to się mówi, na prawo od nas tylko ściana. Tylko, że ja kiedyś byłem tą ścianą, więc na prawo już nie było niczego. Ale wiadomo z czasem człowiek się zmienia. Straciłem dużo ze swojego wcześniejszego ekstremizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o strawy gospodarki. Oczywiście na lewicowo-demokratycznym, europejskim tle moje poglądy wciąż sprawiają wrażenie skrajnych. Nie jest to jednak prawdą. Odkąd stałem się robotnikiem a potem osoba bezrobotną nabrałem pewnej sympatii do takich wymysłów jak płaca minimalna, płatne nadgodziny, regularne i obowiązkowe przerwy, ubezpieczenie społeczne czy w końcu zasiłek dla bezrobotnych. Wiadomo, wynika to z mojego egoizmu. Ale z drugiej strony moi drodzy punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Człowiek znajduje się w różnych okolicznościach i musi jakoś w nich żyć. Nigdy nikomu nic nie ukradłem ani nie zabrałem. Nikt na mnie płacić nie musi gdyż, zasiłek który dostawałem, szedł z moim składek społecznych. Chuj z tym, bo nie chce żeby wyszło, że się tłumaczę. Chodzi mi o to, że pod wpływem życiowych doświadczeń, mój punkt widzenia z mocno liberalno-konserwatywnego przesuną się na bardziej konserwatywny z lekką nutą dekadencji. Oczywiście ktoś znowu może podejrzewać mnie o rozdwojenie jaźnie ale w sumie przed wojną w Polsce istniały już prawicowe partię robotnicze i choć ich nazwy ( Narodowa Partia Robotnicza) w dniu dzisiejszym mogą się kojarzyć z wujkiem Adolfem, to absolutnie nie miały z nim nic wspólnego. Ogólnie mnie jebią nazwy, ideologie i ten cały polityczny syf, nie chciałbym się angażować w politykę ( chyba, że za duże pieniądze), tylko chciałem zauważyć, ze da się być prawicowcem o, w miarę, wolnorynkowych poglądach a jednocześnie mieć na uwadze klasę robotniczą i szacunek dla etosu pracy. To tyle. Sadat pewnie się ze mną nie zgodzi do końca, ale on jest japiszonem, więc na zupełnie inny punkt widzenia. Bo jak to mawiał Karol Marks: " byt kształtuje świadomość" i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Zdaje sobie sprawę, że wielu ludzi ze względu na to, że użyłem cytatu z Marksa od razu ochrzci mnie lewakiem, pierdoli mnie to jednak, bo to może świadczyć tylko o ich ociężałości intelektualnej. Dal nich dedykuje tą miłą pioseneczkę





Skoro już pisze o walce klas, ucisku wielkiego kapitału i drobnych przedsiębiorców, Karolu Marksie i jego imienniku Dickensie, napisze o jednym z moich ulubionym zespole czyli The Casualties. Otóż chłopaki są kapitalistami, mimo że wielu uważa ich za lewaków, co udowadnia poniższy film.



Myślę, że to tym incydencie mogę sobie ich słuchać do woli bez obaw, że zostanę oskarżony o lewactwo. Bo któż jest bardziej wiarygodny do oceniania kto jest kapitalistą niż indiański chłopo-robotnik z Meksyku uciskany prze amerykańskie korporacje. Dlatego tez wszedł on na scenę podczas koncertu i powiedział, że Casualties nie są punkami tylko kapitalistami. Ma prawo, w końcu jest członkiem najbardziej uciskanej warstwy społecznej.


Na sam koniec klasowych rozważań, utwór który jest klasyką. Chociaż chłopaki ostro popłynęli w lewackie klimaty, muzycznie są kapelą kultową, inspirująca nawet prawą stronę. Można powiedzieć, że Angelic Upstarts są prekursorami punka z rockowymi naleciałościami. A poza tym to chyba jedna z pierwszych punkowych ballad. I to jeszcze o Polakach i Solidarności. Absolutny klasyk i lektura obowiązkowa.

Poniedziałkowe dywagacje muzyczne

Z tego wszystkiego, żem zapomniał zupełnie, że co piątek raczyłem naszych czytelników piosenkami mojego życia. Sam stworzyłem świecką tradycję, a następnie zupełnie o niej zapomniałem. Ale co się odwlecze to wiadomo co, no nie. Nie było w piątek ale będzie dzisiaj. I to będzie nowa tradycja.

Na pierwszy ogień pójdą tacy Serbowie z Nowego Sadu. Generacija bez Buducnosti się nazywają. Czyli po naszemu Pokolenie bez przyszłości. Tak, nikt ich nie zna, wiemy. Też o nich nie słyszeliśmy, ale niezbadane wyroki You Tube’a skrzyżowały nasze życia. I odkryliśmy, że ten zespół to podobne genetyczne pojeby jak my. No bo kto by tam grał punk rocka, jednocześnie śpiewając i o piłce nożnej, o rozróbach, słonecznej Jamajce i o słodkim, utraconym Dixie Land?


Taki miks jest znakiem rozpoznawczym prawicowych oszołomów. Wiemy to, bo sami nimi jesteśmy. I już lubimy Generaciję bez Buducnosti. W planach wizyta w mecce serbskiego punk rocka, czyli Nowym Sadzie.

Skoro już o Karaibach mowa, to może pozostaniemy w klimatach reggae i Jamajki. Było dwóch bardów na tej słonecznej wyspie. Boba Marleya zna każdy, natomiast ja wolę tego drugiego, nieco mniej rozpoznawalnego. Tak naprawdę, obaj byli równie genialni, ale to Marley stał się ikoną pop-kultury, a Peter Tosh jest „tylko” legendą reggae. Może to i lepiej, bo jego piosenki są dzięki temu mniej wytarte i jest większa szansa, że na swojej drodze nigdy nie spotkacie jakiejś flanelowej wywłoki nucącej jego przeboje.


Jakby ktoś nie wiedział, to marihuana “jest dobra na wszystko”:
It's good for the flu
It's good for asthma
Good for tuberculosis
Even umara composis

Na świńską grypę też z pewnością pomaga.

A na koniec mój prywatny faworyt. Co prawda, nie słyszałem tej piosenki będąc na miejscu, natomiast nie ukrywam, że czasem sobie podśpiewuje tęsknie zerkając na mapę świata i myśląc, że trzeba będzie tam jeszcze wrócić...

Tak pięknie o ojczystym kraju może śpiewać tylko osoba będąca na emigracji. A ja się znowu kurwa wzruszyłem, muszę zacząć słuchać jakiejś innej muzyki chyba :)

niedziela, 8 listopada 2009

Bohaterowie zapomnianej wojny

Jak czytelnicy naszego bloga doskonale wiedzą, szanujemy i popieramy naród burski. Z pewną dozą dumy, możemy o sobie napisać, że w Polsce jesteśmy forpocztą i głównym medium, które ten temat w ogóle podejmuje. Nie boimy się powiedzieć wprost głupim lewakom, którym marzyła się bajka w czarnych kolorach: „ale to zjebaliście. Znowu”.

To temat rzeka, a ja coś nie mam koncepcji, by usmażyć poważny tekst o owych dzielnych białych ludziach walczących od lat z nieprzychylnym sobie żywiołem. Komu jak komu – im należy się chwila powagi, bez wspominania o gównie. Więc zamiast słów, niech brzmi muzyka i kilka zdań wytłumaczenia dla tych z Was, którym nie chce się samodzielnie myśleć.

Bo w Gazecie Wiewiórczej nie przeczytacie o wojskach SADP, które przez kilkadziesiąt lat zaangażowane były w obronę granic RPA przed czerwoną inwazją. Wtedy byli przydatni, dzisiaj nikt o nich nie chce pamiętać. I nie walczyli przecież, tak jak Amerykanie choćby w Azji płd-wsch. w imię trudnych do zrozumienia globalnych interesów. Oni walczyli w obronie swojej ojczyzny. W tych konfliktach, po jednej stronie stali Oni, po drugiej czarnoskróre wojska suto sponsorowane i dotowane przez Kubę i przede wszystkim USSR. To nie była zimna wojna, toczona w ciepłych wnętrzach politycznych gabinetów. To była prawdziwa krew prawdziwych ludzi, przelewana po to, by komunistyczna zaraza nie zdobyła dla siebie kolejnego przyczółka na mapie świata. To była prawdziwa walka o życie i przeżycie tej garstki ludzi mających odwagę myśleć samodzielnie. Wtedy byli potrzebni, dzisiaj wszyscy mają ich w poważaniu. Takie to gówniane koleje historii.
A piosenka i film poniżej są po prostu piękne.

To nie byli wyżyłowani amerykańscy marines zaprogramowani na zabijanie. To w większości ochotnicy, którzy byli gotowi oddać życie dla swego Volkstaad.

Bok van Blerk to obecnie jeden z moich ulubionych artystów. Śpiewa nie tylko o trudnej przeszłości, ale i obecnych problemach z jakimi burowie muszą sobie radzić. Teledysk poniżej nie miałby szans na emisje gdziekolwiek – i nie szkodzi, że nie ma w nim nic niestosownego. My nie mamy takich oporów.


Tyd om te trek, czyli czas na wędrówkę, czas odejść. To bardzo smutna piosenka, która obrazuje to co czuje coraz więcej afrykanerów. Obecnie są to ludzie, którzy żyją we wrogim sobie kraju, bo nie można powiedzieć, że arcy niebezpieczne RPA jest ciągle ich. To ich ziemia, ich własność ale nie ich państwo, niestety.
Jestem ciekaw co tzw. "opinia publiczna" powie o Afryce Południowej, gdy będą tam trwały MŚ w przyszłym roku. Ilu kibiców będzie musiało zginąć czy otrzeć się o śmierć, ile napadów będzie musiało mieć miejsce, by ktoś miał odwagę powiedzieć, że nowoczesne RPA to dzicz?

Jak się podoba, to poniżej tekst i tłumaczenie na angielski, przy tej piosence nie pomaga nawet buddyzm i sadatyzm magiczny, trzeba uronić łzę.

TYD OM TE TREK?
Afrikaans - English Lyrics

Ek het jou nie verloor nie – I did not lose you
Maar wat het jou gewen? - But what has won you?
Jou paspoort op die tafel – Your passport on the table
Het my hier vasgepen – Has penned me down
Jy sê daar kom ‘n oorlog – You say that a war is coming
Wat diep daar in jou brand – that burns deep inside you
Jy vra kom ek saam na waar jy moet gaan – You ask, am I coming with to where you must go
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Om jou hart te vat – to take your heart
Jy sê dis nie om ons uitmekaar te spat – You say, it is not to cause us to scatter apart
Maar jou woorde aan my – But your words to me
Wil ek hier agter bly – do I want to stay here
Want as jy vra moes jy vra – because if you ask you had to ask
Maar jy’t my gesê – but you told me
Van jou wyse plan is dit wat jy wou hê – Of your wise plan is this what you wanted
Daar’s geen plek vir jou hier – there’s no place for you here
Jy sê dis tyd om te trek – You say, it’s time to move
Daar is soveel meer wat ek wou sê – There is so much more I wanted to say
En wat ek oor wou hê – and what I wanted to happen
Maar hier in donker Africa – But here in dark Africa
Wat soveel van ons vra – That asks so much from us
Wat sou dit kos om net te bly – What would it cost to just stay
Jou woorde was te duur – Your words were too costly
Want wat jy wou sê – Because what you wanted to say
Was geskryf teen die muur – Was written on the wall

I jak nie kochać tych burów? Przecież oni maja słowiańskie dusze, naszą fantazję i dumę. Nic dziwnego, że tak ich polubiliśmy. I z pewnością będziemy o nich pisać regularnie, bo jak nie my, to kto?

środa, 4 listopada 2009

Osiągam nirwanę

Jakie to życia bywa fekalnie niesprawiedliwe. Jeżeli czegoś nie chcesz – możesz być pewny, że Ci się przytrafi wcześniej czy później. Poświęcasz całe swe istnienie, by coś osiągnąć – bądź pewny, że którego dnia, Twój znienawidzony sąsiad pochwali się, że zupełnie niechcący właśnie mu to się przydarzyło. A Tobie nie przytrafi się nigdy.



Na zdjęciu powyżej to Steve, nasz ziomal z Podgoricy. Niewiele wiemy o nim. Ale sporo rzeczy można się domyślić, jeżeli człowiek posiada intelekt i zmysł dedukcji. A ja obu mam pod dostatkiem – być może moją nadwyżkę zabrałem właśnie Tobie, drogi czytelniku.

Steve pochodzi pewnie z pokolenia buntu i kontestacji, za młodu był przeciwko wojnie w Wietnamie, słuchał folk rocka, dużo eksperymentował z ziołami, rozmawiał z elfami w pensylwańskich lasach i słuchał Janis Joplin. Na Woodstock pewnie nie pojechał, bo Steve ma jednak w sobie coś z życiowego niedojdy. Pewnie zaspał, albo nikt z jego załogantów mu o tym nie powiedział i chłopak obudził się z ręką w nocniku pełnym gówna. Jest też taka możliwość, że Steve’a takie rzeczy najzwyczajniej nie interesowały. Wolał biegać po łąkach ubrany jedynie w girlandy z kwiatów, które dostawał od swoich spiczastouszatych przyjaciół z lasu.
Pewnego dnia trafił do Podgoricy, może wtedy była jeszcze Titogradem i tak tam został. Znalazł swoje miejsce na ziemi. Spełnia w tym nudnym mieście rolę maskotki. Taką którą można pewnie kopnąć w zadek ku radości kolegów, albo wybić mu szyby w domu, czy raczej norze. Ale jest tam pożyteczny i pewnie po latach, wszyscy go zaakceptowali, a w dupę kopią go jedynie kibice przyjezdnych drużyn odwiedzający pobliski stadion. Uczy okoliczne dzieci angielskiego, jeździ po mieście swoim hipisowskim rowerem, głosi filozofię miłości oraz tolerancji, nucąc piosenki Vana Morrissona i delektując się swoją wolnością. Z obrzydzeniem ale jednak, prowadzi hostel, gdzie trafiają dusze błąkające się po świecie. Gościom z całego świata zadaje dziwne pytania. A to czy to prawda, że w Polsce religia jest przedmiotem obowiązkowym, a to na czym polega gra w piłkę nożną, tudzież czy macie elfy w lasach i czy ciągle robią te pachnące wieńce z polnych róż. Wspaniały człowiek.

I jest mi trochę wstyd po prostu, bo mam wrażenie, że zabrałem Steve’owi to na czym mu bardzo zależy od lat 60-tych i pierwszej chwili gdy włożył sobie pod język LSD, ganiając potem za białymi królikami.


Tak sobie siedzę za biurkiem i nagle zdaje sobie sprawę z tego, że chyba osiągnąłem stan mistycznej nirwany. Nie chce mi się pić, więc wyzbyłem się pragnienia. Nic mnie nie cieszy. Nic nie sprawia mi radości. Do niczego nie dążę i niczego już od życia nie chcę. Mój umysł jest czysty jak łza, oczami widzę rzeczy pozbawione emocjonalnej otoczki. Widzę świat taki jakim jest obiektywnie i naprawdę. Widzę rynsztoki, z których tonami wylewa się na nas wszystkich świeże, parujące gówno. Ale nie czuję jego zapachu.
Zerkam do Wikipedii i chyba się zgadza – zupełnie niechcący stałem się nie tylko buddystą, ale jeszcze wskoczyłem od razu na najwyższy level. Jakiś czarny pas albo coś takiego. A zupełnie przecież tego nie chciałem. Chciałem przecież wieść proste życie. Hodować bawełnę, mieć plantację, ładny dom pod Nowym Orleanem. Mieć żonę i tuzin dzieci. Posiadać tylko kilku niewolników, dla których byłbym dobrym panem. Ale nie kurwa. Fortuna postanowiła, że akurat do mnie, i to dziś, przychodzi buddyjskie oświecenie. Chociaż ma świadomość, że nie tylko tego nie docenię, ale i to, że ktoś inny czeka na nie całe życie. I nie dostanie tego nigdy, bo trafiło do mnie.

No sami powiedźcie, czy to życie jest sprawiedliwe? I kto zabrał mi moje marzenia?


Popłaczmy sobie razem nad tą piosenką powyżej. Do niedawna byłem przekonany, że ta piękna puciata mordka pochodzi z RPA, ale okazało się, że to jednak holenderka. Tym niejmniej, pięknie spiewa i nie ma znaczenia, że nie wiemy o czym. Gdyby nie ten mój buddyzm, to bym się w tej chwili rozkleił i zalał potokiem gównianych łez, bom się kurwa znowu strasznie wzruszył.

wtorek, 3 listopada 2009

Poszukiwań muzycznych ciag dalszy.

Dawno temu przy okazji tekstów dotyczących obrony praw człowieka w RPA ( ale z nas społecznie zaangażowany blog) przedstawiliśmy Wam przepiękną piosenkę Bok'a van Blerk'a pt De la Rey, opowiadającą o Jakubie Herkulesie de la Ray, generale burskim oraz o ciężkiej i krwawej wojnie z Brytyjczykami o niepodległość Transvaalu. Ten przepiękny utwór oraz sympatia jaką darzymy afrykanerską kulturę skłonił nas do dalszych poszukiwań muzycznych.
Szczerze powiedziawszy mój pierwszy kontakt z muzyką z RPA to wspaniały grind-core'owy zespół Groinchurn. Było to pod koniec lat 90. Był to jeden z nielicznych zespołów z Południowej Afryki, który jakoś zaistniał na europejskiej i amerykańskiej scenie muzyki ekstremalnej.

Ten klip nie przedstawia w pełni tym czym jest ten zespół. Grali oni ( być może grają jeszcze) niesamowitą mieszankę grind core z death metalem i punkiem. A to wszystko w jakimś niezwykłym południo-afrykańskim stylu. Wszystko mi się w tym zespole podobało od muzyki przez image i ogólny layout po właśnie tą egzotykę. Kapela funkcjonowała w podziemiu więc próżno było szukać ich nagrań w sklepach. Ja kupowałem ich kasety z wysyłkowego katalogu oświęcimskiej wytwórni Mad Lion Records. Na pewno mam je w Polsce do dziś, jak również zajebiste wlepki zespołu. Troszkę odchodząc od tematu muszę powiedzieć, że dzięki Mad Lion, człowiek mógł sobie kupić perełki polskiej, czeskiej i światowej sceny grind core, crust punk, death metal czy innych pojebanych gatunków muzyki. Wracając do tematu muszę powiedzieć, że bylem wielkim fanem Groinchurn, chociaż niestety nie udało mi się załapać na ich polsko-czeską trasę koncertową. A wiadomo, ze z RPA do Europy to za często na koncerty sie nie przyjeżdża.
W roku 2001 jeden z kolesi odszedł ( może w cale nie odszedł tylko se coś tam na boku pogrywał, nie pamiętam już a piszę z pamięci) z Groinchurn i założył nie mniej elektryzującą grupę Insek
Nieprawdaż, że urokliwy kawałek? W dodatku, ze zaśpiewany w afrikaans.

Potem urwał się mój kontakt z muzyka z RPA. Do czasu kiedy zacząłem pracować w Irlandii w mojej stali. Tam miałem paru burskich kierowców. Pamiętam jak jeden z nich przyjechał pierwszy raz. Nie bardzo wiedziałem z kim mam do czynienia, gdyż z jego kabiny dobiegały przedziwne dźwięki. Polki wymieszana z oberkami, ogólnie rodzaj muzyki której możemy się spodziewać na bawarskim oktober feście. Dzisiaj bym się już nie zdziwił ale wtedy był dla mnie to mały szok. Ogólnie można powiedzieć, że przeciętny Afrykaner ma gust muzyczny zbliżony do przeciętnego Holendra, Niemca, Czecha czy Polaka. Lubi dobre, melodyjne piosenki jak na przykład ta:



albo ta



Szczególnie ta pierwsza, śpiewana przez Waldo Lotz'a, przypadła bardzo do gustu redaktorowi Sadatowi. ta muzyka pokazuje jak bardzo Afrykanerzy są podobni do Polaków, mają te same gusta, tak samo kochają i wzdychają. Tak samo bije im serce. Dlatego te dźwięki jeszcze bardziej przybliżyły nam do serca naród burski.


Na koniec człowiek, który w naszym rankingu ostro konkuruje ze wspomnianym Bok'iem van Blerk. Anton Myburgh we wspaniałem piosence Boer en Sy roer.




to nie koniec naszych poszukiwań tzw "muzyki świata". Spodziewajcie sie jeszcze wielu pięknych piosenek.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Nieśmiertelność blogera

... czyli dialog z przyszłymi pokoleniami

Sam bym nie wpadł na tą myśl, bo zbytnio zajęty jestem taplaniem się w gównianej wannie życia i szukaniem pierdolonego korka od mojej fekalnej kąpieli. Ale natknąłem się na ową koncepcję w kilku miejscach i uznałem, że po lekkim oszlifowaniu moim geniuszem, jest szansa, by uznać ją za kamień milowy sadatyzmu magicznego i w ogóle za kamień milowy wszystkiego.

Czasem smutno mi gdy pomyślę co po sobie zostawię potomności. Powiedzmy sobie szczerze, niewiele tego będzie. Pewnie długi jakieś, kilka wrzodów u moich wrogów, może jakieś organy ktoś sobie przywłaszczy (ale nie polecam), wspomnienie kilku śmiesznych sytuacji z moim udziałem, które odejdą razem z tymi, którzy byli ich świadkami. Kilka zdjęć, póki nie wypłowieją i nie staną się pyłem. Jak mawiał Michał Anioł: po niektórych ludziach zostaną jedynie zapchane wychodki. Czyli nic, gówno, którego w naszym życiu mamy i tak już pod dostatkiem.

I tak piszę jeno te głupoty, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież każde zdanie, nawet to, zostanie tu już na wieki. Albo przynajmniej na długo. Chyba, że Greg coś spierdoli. Pamiętam taką sytuację jak pewnego dnia w firmie X, skasował efekty całodniowej pracy – kupa była z tego śmiechu.

Internet to droga do nieśmiertelności. Niby nic odkrywczego. Od tysiącleci taką rolę spełniają przecież książki i biblioteki nimi wypchane. Twórczość od zawsze była przepustką ku wieczności. Jest jednak różnica.

Bo internet chłonie wszystko, wszystkie zdania, niezależnie czy są mądre czy nie. Już nie potrzeba talentu, by być na zawsze. I pewnego dnia, gdy mnie tu już nie będzie, jakiś debil wpiszę do wyszukiwarki frazę i trafi na tą stronę. Co tam debil. Moje dzieci za lat pięćdziesiąt sobie tu wejdą i poczytają jaki to ojciec był głupi za młodu. Wejdą tu moi wnukowie i pomyślą sobie, że ten stary kutafon, zamiast gromadzić majątek i dbać, by przyszłe pokolenia mogły oddać się jedynej rzeczy w jakiej nasza rodzina jest dobra, czyli lenistwu, wypisywał coś na blogu. Sorry przyszłe pokolenia, musicie radzić sobie bez spuścizny, bo dziadek ma ochotę sobie poklikać, posłuchać muzyki i zasadniczo wszystko go obecnie jebie.

I jak tak o tym myślę, to się kurwa wzruszam. Wzruszam się świadomością, że właśnie zapisuje się w historii świata i że moje dziatki będą kiedyś mogły to czytać. Z tej okazji wspaniała piosenka, którą śpiewa człowiek będący autorem innych nieśmiertelnych słów. „Gdybym nie grał w zespole, nigdy bym nic nie przeleciał”. Albo jakoś w ten deseń. Jedziesz Lenny.

Tydzień zaczęty.

budziłem się dziś nie najwcześniej. Troszkę zaspałem, ale co tam nigdzie dzisiaj mi się nie śpieszyło. Weekend minął miło ale tez bez żadnej ekscytacji. Miałem pójść w piątek na mecz z dziewczyną ale jak doszliśmy okazało się, że darmowe wejściówki, które mieliśmy są nieaktualne. Już nawet miałem się wykłócać ale sobie pomyślałem jaki to ma sens. Kłótnia w niczym nie pomoże, zostałbym odesłany od zarządu ligi irlandzkiej bo oni wejściówki rozprowadzali a nie klub FC Bohemian. To zrezygnowaliśmy, w końcu liga ta ma poziom nawet niższy niż polska. Poza tym w Polsce mimo, że na boisku nieciekawie to za to bardzo interesująco na trybunach. tutaj to na takie atrakcje nie ma co liczyć. Tutaj się udało, na stadionach nie ma przemocy. W ogóle nie ma prawie żadnej przemocy związanej z piłką nożną. To wielki sukces doprawdy, coś do czego Polska powinna dążyć. Nieważne, że poziom przemocy i przestępstw pospolitych jest tutaj przeogromny i nie ma weekendu, żeby kogoś w Dublinie nie zaszlachtowano ale najważniejsze, że nie ma tutaj problemu stadionowych chuliganów. Tylko w czasie derbów z Shamrock Rovers bywa leciutkie podniesienie adrenaliny. Teraz też Bohs grali z Rovers, ale niestety tymi ze Sligo. Sligo choć uchodzi tutaj na znaczące miasto to na warunki polskie za małe by było na miasto powiatowe. Dlatego odpuściliśmy sobie ten mecz w zupełności. Nie ważne to jednak.
Pokazuje to jednak, że nie ma to jak Polska. Och kochana ma Warszawo, jak my za tobą tęsknimy. To na Polonię można pójść, to jakiś fajny koncert albo upodlić się przynajmniej z kolegami. Jak ja tęsknię za dobrą zabawą w gronie najbliższych znajomych. Dobra muzyka, dobre wino, taniec i błyskotliwe dyskusje z pięknymi kobietami, mniej więcej tak jak na filmie przedstawionym poniżej.

Nie ma to jak upojne chwilę opierając się o, wiszącą na ścianie, flagę ze swastyką.
Tutaj to ja w ogóle nie mam z kim imprezować. Nie mam żadnych znajomych, oprócz znajomych mojej narzeczonej. Nie ważne to, nie ma co się nad sobą rozczulać. Już za jakiś czas wracamy do polski i wszystko będzie pięknie, już nie mogę się doczekać.
Przepraszam, że jakoś tak ospale piszę ale w ogóle nie mam żadnej inspiracji. Nic do głowy mi nie przychodzi, chciałem Was rozruszać i jakiś soczysty tekst wysmażyć ale nic z tego. Same smuty i nostalgie. Czasami jednak i punkowcy maja takie momenty. Idealnie to widać na przykładzie Sadata, który ostatnio ma na tyle slaby nastrój, ze nawet jakieś hippisowskie i pedalskie kawałki tutaj wrzuca. Miejmy nadzieję, że się to zmieni wkrótce i wprowadzimy trochę więcej chaosu w wasze życie. No to by było tyle na teraz,
Z narodowym pozdrowieniem
Greg

.........za rasę! za naród! za kraj! trzy razy ..............hip,hip - hurra!!!


PS. Acha, jeżeli ktoś myśli, że Polonii nikt nie szanuje to niech sobie posłucha tego. Włosi tak są nami zafascynowani, że napisali nawet piosenkę o Czarnych Koszulach. Ale cóż, wiadomo - nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Forza Camicie Nere!!!

niedziela, 1 listopada 2009

Święto Zmarzłych

Październik za nami. Cóż to był za gówniany miesiąc!!! Ja pierdolę. Ale najważniejsze – to już za nami. Możemy go włożyć do gównianego worka nazwanego „przeszłość”. Raczej nie będę tam zaglądał. Przed nami jest nadzieja na to, że odkryjemy nowy ląd, w którym gówna trzeba będzie ze świecą szukać.

Wiem, że to będzie zadra na moim punkowym emploi, ale chodzi mniej więcej o to co śpiewają te pedały poniżej. Coś tam, że się schlali i może jutro znajdą swoją drogę do domu.

Dlatego ja zawsze zapisuje sobie na ręcę adres do mojej nory – i dzięki temu zawsze trafiam tam gdzie mam trafić. Głupie pedały.

Jako żeśmy w końcu kibolo-pikniki, pomyślałem, że wypada coś napisać o wydarzeniach ostatniej kolejki naszej oranżady. O Polonii – ani słowa. Tu się nic nie zmienia, kolejna porażka, ale podobno nasi dobrze grali. Tylko 0:1 w Białymstoku, szacunek. Jeden punkt nad dnem tabeli, czyli bójcie się chamy do 1 ligi wracamy!!!
Kibicowsko, to nadal u nas trwa przegrupowanie sił. Nie jesteśmy kumaci więc nie wiemy jak to dokładnie wygląda. Tak czy owak, nas obu to jeszcze nie dotknęło, ale jako redakcja tego bloga, oczywiście, jeżeli będzie potrzeba, obiecujemy pomóc.

Na innych stadionach zaś działo się dużo. I to nie na boisku. W Zabrzu walki uliczne i powrót do klimatu lat 90-tych podobno. Polała się krew, w użyciu przedłużacze rąk, jednym słowem, masakra. W Kielcach nieco tylko mniej ciekawie. No ale jak spotyka się Korona z Wisłą, to inaczej być nie może. Już widzę te nagłówki i mądre głowy w jutrzejszej prasie. Posypią się pomysły na ukrócenie takich praktyk, ktoś sobie przypomni o zaostrzeniu ustawy o imprezach masowych... Sami sobie robimy „kuku”, a potem narzekamy. Ale komentowanie owego schizofreniznego rozdwojenia jaźni to ponad moje siły.

No i na koniec jeszcze źle się dzieje na sąsiednim stadionie. Ściągnęli Starucha z gniazda przy milczącej aprobacie większości pikników. I nie wiadomo gdzie jest. Trochę się o niego boimy... Czy sobie poradzi? Czy nic mu się nie stało? Co zrobi z nim ITI? Czy nie jest głodny i czy zdąży na ostatnią SKM-kę do domu?

Oczywiście, jedno wielkie „ITI spierdalaj” także od nas. Nienawiść nienawiścią, ale walką z TVN-owym kurestwem jednoczny nawet nas. Chociaż oczywiście ciągle jesteśmy tylko czarnymi kurwami bez honoru i frajerami, których tak naprawdę nie ma.