
I wtedy, nagle, stado tysięcy spoconych ludzi staje się żywym pomnikiem naszej zbiorowej pamięci. Pięknym, choć kapkę śmierdzącym. Pot niczym krew, przelewana jest ku czci przeszłości. Albo jakoś tak, nigdy nie byłem dobry w pierdoleniu takich frazesów.
Żeby była jasność – nieznoszę tego pedalskiego rzępolenia Vangelisa, nie oglądałem tego filmu i wstydzę się to nawet umieszczać na tym czystym rasowo blogu. Ale to klasyka muzyki „biegowej” – w sam raz dla ciot albo frajerów biegających wolniej ode mnie.
Ja natomiast witam metę słuchając nieco innej muzyki, chociażby takiej jak ta:
To jest oczywiście Slaughter and the dogs, dobra angielska staropunkowa kapela. W sumie to nie wiedziałem, że jeszcze żyją. Chociaż patrząc na nagranie z niedawnego koncertu można mieć co do tego wątpliwości. A na serio to byłem na koncertach muzyki poważnej, gdzie wykonawcy bardziej szaleli na scenie niż oni. No ale w końcu to już stateczni panowie koło 50-tki, więc się czepiam.
Zaś z kronikarskiego poczucia obowiązku dodam, że wczorajszy bieg ukończyłem w 50:01, co jest moim nowym rekordem, którego w ogóle się nie spodziewałem i który pojawił się w zupełnie mi nieznany sposób. Co jedynie potwierdza moje podejrzenia, że życie lubi robić różne niespodzianki, zaś „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” jak śpiewała Sudka Buflera.