środa, 4 listopada 2009

Osiągam nirwanę

Jakie to życia bywa fekalnie niesprawiedliwe. Jeżeli czegoś nie chcesz – możesz być pewny, że Ci się przytrafi wcześniej czy później. Poświęcasz całe swe istnienie, by coś osiągnąć – bądź pewny, że którego dnia, Twój znienawidzony sąsiad pochwali się, że zupełnie niechcący właśnie mu to się przydarzyło. A Tobie nie przytrafi się nigdy.



Na zdjęciu powyżej to Steve, nasz ziomal z Podgoricy. Niewiele wiemy o nim. Ale sporo rzeczy można się domyślić, jeżeli człowiek posiada intelekt i zmysł dedukcji. A ja obu mam pod dostatkiem – być może moją nadwyżkę zabrałem właśnie Tobie, drogi czytelniku.

Steve pochodzi pewnie z pokolenia buntu i kontestacji, za młodu był przeciwko wojnie w Wietnamie, słuchał folk rocka, dużo eksperymentował z ziołami, rozmawiał z elfami w pensylwańskich lasach i słuchał Janis Joplin. Na Woodstock pewnie nie pojechał, bo Steve ma jednak w sobie coś z życiowego niedojdy. Pewnie zaspał, albo nikt z jego załogantów mu o tym nie powiedział i chłopak obudził się z ręką w nocniku pełnym gówna. Jest też taka możliwość, że Steve’a takie rzeczy najzwyczajniej nie interesowały. Wolał biegać po łąkach ubrany jedynie w girlandy z kwiatów, które dostawał od swoich spiczastouszatych przyjaciół z lasu.
Pewnego dnia trafił do Podgoricy, może wtedy była jeszcze Titogradem i tak tam został. Znalazł swoje miejsce na ziemi. Spełnia w tym nudnym mieście rolę maskotki. Taką którą można pewnie kopnąć w zadek ku radości kolegów, albo wybić mu szyby w domu, czy raczej norze. Ale jest tam pożyteczny i pewnie po latach, wszyscy go zaakceptowali, a w dupę kopią go jedynie kibice przyjezdnych drużyn odwiedzający pobliski stadion. Uczy okoliczne dzieci angielskiego, jeździ po mieście swoim hipisowskim rowerem, głosi filozofię miłości oraz tolerancji, nucąc piosenki Vana Morrissona i delektując się swoją wolnością. Z obrzydzeniem ale jednak, prowadzi hostel, gdzie trafiają dusze błąkające się po świecie. Gościom z całego świata zadaje dziwne pytania. A to czy to prawda, że w Polsce religia jest przedmiotem obowiązkowym, a to na czym polega gra w piłkę nożną, tudzież czy macie elfy w lasach i czy ciągle robią te pachnące wieńce z polnych róż. Wspaniały człowiek.

I jest mi trochę wstyd po prostu, bo mam wrażenie, że zabrałem Steve’owi to na czym mu bardzo zależy od lat 60-tych i pierwszej chwili gdy włożył sobie pod język LSD, ganiając potem za białymi królikami.


Tak sobie siedzę za biurkiem i nagle zdaje sobie sprawę z tego, że chyba osiągnąłem stan mistycznej nirwany. Nie chce mi się pić, więc wyzbyłem się pragnienia. Nic mnie nie cieszy. Nic nie sprawia mi radości. Do niczego nie dążę i niczego już od życia nie chcę. Mój umysł jest czysty jak łza, oczami widzę rzeczy pozbawione emocjonalnej otoczki. Widzę świat taki jakim jest obiektywnie i naprawdę. Widzę rynsztoki, z których tonami wylewa się na nas wszystkich świeże, parujące gówno. Ale nie czuję jego zapachu.
Zerkam do Wikipedii i chyba się zgadza – zupełnie niechcący stałem się nie tylko buddystą, ale jeszcze wskoczyłem od razu na najwyższy level. Jakiś czarny pas albo coś takiego. A zupełnie przecież tego nie chciałem. Chciałem przecież wieść proste życie. Hodować bawełnę, mieć plantację, ładny dom pod Nowym Orleanem. Mieć żonę i tuzin dzieci. Posiadać tylko kilku niewolników, dla których byłbym dobrym panem. Ale nie kurwa. Fortuna postanowiła, że akurat do mnie, i to dziś, przychodzi buddyjskie oświecenie. Chociaż ma świadomość, że nie tylko tego nie docenię, ale i to, że ktoś inny czeka na nie całe życie. I nie dostanie tego nigdy, bo trafiło do mnie.

No sami powiedźcie, czy to życie jest sprawiedliwe? I kto zabrał mi moje marzenia?


Popłaczmy sobie razem nad tą piosenką powyżej. Do niedawna byłem przekonany, że ta piękna puciata mordka pochodzi z RPA, ale okazało się, że to jednak holenderka. Tym niejmniej, pięknie spiewa i nie ma znaczenia, że nie wiemy o czym. Gdyby nie ten mój buddyzm, to bym się w tej chwili rozkleił i zalał potokiem gównianych łez, bom się kurwa znowu strasznie wzruszył.