Greg ma nieco racji z tym, że na blogu ostatnio więcej filozofii i taplania się w fekaliach życia, niż punkowej rewolucji. Chociaż ciągle wierzę w to, że sadatyzm magiczny jest teorią na tyle wywrotową, obrazoburczą i wypiętą pośladkami w kierunku społeczeństwa, że ma szansę jeszcze prowadzić pod swoim przewodem konserwatywno-punkową armię w ataku na bastylię gównianego porządku świata.
Ja z kolei ostatnimi czasy wiodę dosyć punkowe życie. O ile oczywiście uznamy, że jego wyznacznikiem jest częstotliwość kontaktów z panem alkoholem. Zdarzało się, niejeden raz, budzić się w błogim stanie i spędzać w nim poranek i przedpołudnie. Niby nic złego, ale nabiera to innego znaczenia, gdy ów błogostan przeżywa się siedząc w pracy. Jako że jednak średnio czuje się w roli prawdziwego panczura, postanowiłem zerwać z tym hobby i zostać straight edge’owcem. Oczywiście, takim z podejściem selektywnym do rygorów nowego wyznania. Pewnie będzie jak w tym dowcipie z lat 80-tych, jak to załoga punkowa jechała do Jarocina pociągiem. Chlanie, jedna wielka rozpierducha i nagle jeden z załogantów mówi: mi to nie lej tak dużo, bo w końcu jestem SE.
W piątek jak to w piątek, pora powyciągać jakieś nutki z mojej głowy. Na początek pójdzie może The Clash.
Z nimi jest taki problem, że ich lubię, chociaż nie powinienem, bo chłopacy byli zaangażowani po złej stronie politycznej barykady niż my. Ale wyciągamy do nich rękę i w imię pojednania, wybaczamy im te bzdety, które wyśpiewują. Tym bardziej, że to oni, wg wielu, zabili prawdziwego punk rocka, podpisując profesjonalny kontrakt z globalną wytwórnią płytową. Tacy to z nich buntownicy. Zresztą z taką muzyką to co oni tam mogli burzyć. Cytując Alternatywy 4 – na takiej ścianie, to pan nawet nie powiesisz panie rogów szczura, a co dopiero jelenia.
Żeby nie było aż tak ostro i punkowo, pora na coś czarnego. Czarne jest małe, stare i grube, ale jak toto śpiewa. Pięknie śpiewa i pięknie gra. W ogóle lubię bluesa, ta muzyka ma taki ładunek emocjonalny, że czasem po przesłuchaniu jednej płyty sam czuje się murzynem i zaczynam zbierać bawełnę po okolicznych polach. BB King kiedyś, gdy został zapytany czy jest szczęśliwym człowiekiem, odpowiedział w taki mniej więcej sposób: szczęśliwym? Jak mogę być szczęśliwy, przecież ja gram bluesa. Ten cytat to mi kiedyś Greg opowiadał – mówię, żeby się nie czepiał.
Nie jest to muzyka eksplodująca radością, to muszę przyznać. To ja idę pozbierać sobie nieco bawełny...
piątek, 30 października 2009
czwartek, 29 października 2009
Wolność
Ostatnio Sadat się strasznie rozpisał. Pisze posta po poście a ja nic nie pisałem z tego powodu, że miałem bardzo wyczerpującą pracę. Właśnie miałem. Miałem bo zrobiłem to o czym niektórzy z Was marzą w nieprzespane z powodu stresów noce. Powiedziałem żegnam do mojego pracodawcy. Praca nie odpowiadała mi z wielu powodów, nad którymi nie mam zamiaru się teraz rozpisywać. W każdym razie nie była to normalna praca i myślę, ze parę praw pracownika jest tam łamanych. Ale chuj z tym. Już mnie tam nie ma i czuję się bardzo z tego powodu szczęśliwy.
Jestem wolny. Wolny tym bardziej, że podjąłem tą decyzję wiedząc jakie mogą być jej konsekwencje. Jest kryzys, pracy jak na lekarstwo. Jak dużo czasu minie zanim znajdę coś innego znajdę nie wiem. Sam też bym tej decyzji nie podjął. Dostałem błogosławieństwo od mojej narzeczonej, bez tego pewnie bym się na to nie porwał gdyż ma to wpływ na naszą wspólną przyszłość. Moje bezrobocie nie jest tylko moją sprawą ale również jej. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy ślub i wesele zbliżają się wielkimi krokami a co za tym idzie dosyć duże wydatki. Jednak zaufała mi, za co jestem jest strasznie wdzięczny. Możemy mieć tylko nadzieję, że ryzyko się opłaci.
Nie dawno całkiem Sadat zaczął coś pisać o wolności, prawdopodobnie chcąc mnie sprowokować do jakiś wynurzeń. Nie jestem w tej chwili w stanie napisać czegoś głębszego na ten temat, powiem tylko, ze dla mnie prawdziwą wolnością było uczucie jakiego doznałem budząc się dzisiaj rano. Za oknem ciemno i szaro. Deszcz dudni o okno a ja nigdzie nie muszę wstawać. Nigdzie dzisiaj nie muszę iść. Ten moment o poranku to było to co sobie wyobrażam jako prawdziwa wolność. Oczywiście nie jest ona osiągalna w codziennym życiu, gdyż życie w społeczeństwie narzuca na nas swoje sztywne ramy i wiem, że prędzej czy później ja tez stanę się trybem w maszynie. Ale Nawet wtedy, będę miał świadomość, że nie jestem na to skazany, że jak bycie takim trybem mi się nie spodoba to będę mógł to zmienić i po prostu odejść. poszukać szczęścia gdzieś indziej.
Dobra moi mili za dużo filozofii ostatnio na naszym blogu a za mało punk rocka!!! Dlatego tez innymi słowy: Robota mnie wkurwiała, to powiedziałem szefowi żeby się pierdolił, nie będę tam robił. Dlaczego? bo taką mam ochotę i mam na to ostro wyjebane. Get off my back!!!
Sadat poruszył również temat Turbonegro. Dobra kapela nie ma co. Ta piosenka idealnie pokazuje mój obecny stosunek do świata.
Jestem wolny. Wolny tym bardziej, że podjąłem tą decyzję wiedząc jakie mogą być jej konsekwencje. Jest kryzys, pracy jak na lekarstwo. Jak dużo czasu minie zanim znajdę coś innego znajdę nie wiem. Sam też bym tej decyzji nie podjął. Dostałem błogosławieństwo od mojej narzeczonej, bez tego pewnie bym się na to nie porwał gdyż ma to wpływ na naszą wspólną przyszłość. Moje bezrobocie nie jest tylko moją sprawą ale również jej. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy ślub i wesele zbliżają się wielkimi krokami a co za tym idzie dosyć duże wydatki. Jednak zaufała mi, za co jestem jest strasznie wdzięczny. Możemy mieć tylko nadzieję, że ryzyko się opłaci.
Nie dawno całkiem Sadat zaczął coś pisać o wolności, prawdopodobnie chcąc mnie sprowokować do jakiś wynurzeń. Nie jestem w tej chwili w stanie napisać czegoś głębszego na ten temat, powiem tylko, ze dla mnie prawdziwą wolnością było uczucie jakiego doznałem budząc się dzisiaj rano. Za oknem ciemno i szaro. Deszcz dudni o okno a ja nigdzie nie muszę wstawać. Nigdzie dzisiaj nie muszę iść. Ten moment o poranku to było to co sobie wyobrażam jako prawdziwa wolność. Oczywiście nie jest ona osiągalna w codziennym życiu, gdyż życie w społeczeństwie narzuca na nas swoje sztywne ramy i wiem, że prędzej czy później ja tez stanę się trybem w maszynie. Ale Nawet wtedy, będę miał świadomość, że nie jestem na to skazany, że jak bycie takim trybem mi się nie spodoba to będę mógł to zmienić i po prostu odejść. poszukać szczęścia gdzieś indziej.
Dobra moi mili za dużo filozofii ostatnio na naszym blogu a za mało punk rocka!!! Dlatego tez innymi słowy: Robota mnie wkurwiała, to powiedziałem szefowi żeby się pierdolił, nie będę tam robił. Dlaczego? bo taką mam ochotę i mam na to ostro wyjebane. Get off my back!!!
Sadat poruszył również temat Turbonegro. Dobra kapela nie ma co. Ta piosenka idealnie pokazuje mój obecny stosunek do świata.
Rocznice małe i takie duże
Dzisiaj mija dokładnie pół roku od pierwszego tekstu na blogu. Jak ten czas leci, czy nawet – zapierdala! Założyliśmy Curva Mortale, by sobie popisać, bo obaj to lubimy i czasem nawet udaje się stworzyć coś śmiesznego. W sytuacji gdy ja siedzę w Polsce, a redaktor Greg w Irlandii, internet jest jedynym rozwiązaniem byśmy mieli ze sobą stały kontakt. I formuła CM sprawdza się chyba dobrze. Blog był, jest i będzie jedynie zabawą, ale jak widać ostatnio po liczbie moich tekstów, ma on także zapewne funkcję terapeutyczną. Szkoda tylko, że nie pomaga, ale na szczęście, chociaż nie szkodzi. A co nie szkodzi to pomaga, albo jakoś podobnie. Tak czy owak - wypada życzyć sobie kolejnych wpisów i długich lat działalności okraszonej sławą, pieniędzmi i radością naszą oraz naszych drogich czytelników.
Tak się dziwnie i gównianie składa, że dzisiaj jest także inna, nieco większego kalibru, rocznica związana z moim życiem prywatnym. O szczegółach nie będę opowiadał, ale... Dwa lata temu dokładnie stałem pod Piramidami (tymi w Egipcie, dodam dla debili), nieświadomy, że w Polsce dzieje się coś ostatecznie i gównianie złego. Wtedy, owego dziwnego dnia, narodził się sadat-podróżnik, który towarzyszył mi dzielnie przez blisko dwa lata mojego życia. Przez ten czas odwiedziłem aż 14 różnych krajów z tym frajerem. Byłem na czterech kontynentach, nie licząc Europy. Widziałem rzeczy o których nie śniło się filozofom. Byłem sam w obcym żywiole. Poznawałem nowe miejsca, zakochiwałem się w nich i cierpiałem gdy musiałem im mówić „żegnajcie, może jeszcze kiedyś”. Fajnie było. Obecnie podróżnika już nie ma, zaś na jego miejscu pojawił się sadat-chlor. Też spoko koleś. Taplamy się razem w gównie życia, wesoło szurając nóżkami po gównianym dnie. Pewnego dnia i z nim będę się musiał pożegnać. Wtedy gdy znajdę ten jebany korek od wanny gówna na jego miejscu pojawi się ktoś nowy. Ciekawe kto. Kto by to nie był, w sumie nie mogę doczekać się już tej mojej kolejnej zmiany.
Tak się dziwnie i gównianie składa, że dzisiaj jest także inna, nieco większego kalibru, rocznica związana z moim życiem prywatnym. O szczegółach nie będę opowiadał, ale... Dwa lata temu dokładnie stałem pod Piramidami (tymi w Egipcie, dodam dla debili), nieświadomy, że w Polsce dzieje się coś ostatecznie i gównianie złego. Wtedy, owego dziwnego dnia, narodził się sadat-podróżnik, który towarzyszył mi dzielnie przez blisko dwa lata mojego życia. Przez ten czas odwiedziłem aż 14 różnych krajów z tym frajerem. Byłem na czterech kontynentach, nie licząc Europy. Widziałem rzeczy o których nie śniło się filozofom. Byłem sam w obcym żywiole. Poznawałem nowe miejsca, zakochiwałem się w nich i cierpiałem gdy musiałem im mówić „żegnajcie, może jeszcze kiedyś”. Fajnie było. Obecnie podróżnika już nie ma, zaś na jego miejscu pojawił się sadat-chlor. Też spoko koleś. Taplamy się razem w gównie życia, wesoło szurając nóżkami po gównianym dnie. Pewnego dnia i z nim będę się musiał pożegnać. Wtedy gdy znajdę ten jebany korek od wanny gówna na jego miejscu pojawi się ktoś nowy. Ciekawe kto. Kto by to nie był, w sumie nie mogę doczekać się już tej mojej kolejnej zmiany.
Etykiety:
black sabbath,
changes,
erotyka wagonowa,
podróżowanie,
rocznice,
sadatyzm
środa, 28 października 2009
Pragnienie wolności

Temat wolności zasługuje na osobny i długi artykuł, który może kiedyś popełnimy. Na razie jednak, chciałem się podzielić własną refleksją. Wrócił do mnie dawno niewidziany towarzysz niedoli w postaci chęci ucieczki i spędzenia reszty życia na wędrówce przed siebie. Tak by nigdy nie oglądać się w tył i nigdy nie wrócić tam gdzie się kiedyś było. Tak by nigdy nic nie wspominać i żyć tym co będzie, a nie było. To możliwe chyba tylko w drodze do nieznanego.
Po części odpowiedzialność ponosi ta piękna piosenka Lynyrd Skynyrd – im więcej jej słucham, tym mi gorzej i gorzej. Hymnie wolności – brzmij.
wtorek, 27 października 2009
Slap Shot
Po pierwsze uno, refleksja sportowa. Dzisiaj Bytovia II Bytów grała w Pucharze Polski z wielką Wisłą Kraków. Rezerwy klubu pałetającego się po okręgówce przeciwko Mistrzom Polski, którzy minimalnie ulegli wielkiej Levadii Tallinn. Piekarze, ciastkarze, nauczyciele wuefu zmierzyli się na zielonej murawie z piłkarzami, którzy, każdy oddzielnie, zarabiają miesięcznie więcej niż cała ich drużyna rocznie. Po prostu Dawid kontra Goliat. Takie mecze to sól sportu. W końcu o to chodzi w tym wszystkim, by wyjść i walczyć, jak równy z równym.
Oczywiście, polskie media rozdmuchały nieco ten pojedynek. Tak naprawdę, dzielni amatorzy w drodze do meczu z Wisłą pokonali jeden, góra dwa, sensowne zespoły. Brutalna prawda jest taka, że na takie spotkania, nikomu się nie chce spinać i czasem wychodzą takie sensacje. Wystarczy je ładnie opakować w mediach i już mamy wydarzenie, o którym pismaki mogą sobie gryzmolić.
Z kronikarskiego obowiązku: Wisła oczywiście wygrała, ale bytowianie jeszcze przez lata będą opowiadać o tym wydarzeniu przy alpadze, bo wątpię, by tam było ich stać na cokolwiek innego do kolacji.
Mając w pamięci dzisiejsze wydarzenie sportowe, pomyslałem, że zrobię sobie przerwę w narzekaniu na swoje życie i opiszę film, który mi się natychmiast nasunął na mózg.

Slap Shot. Wiem, wiem. Nikt o nim nie słyszał. Nie dziwię się. Bo to typowy film z sadatowskiej biblioteczki: znam go z dzieciństwa, ma swoje lata, a do tego, reprezentuje nurt amerykańskiego kina rozrywkowego. Takiego które ma bawić i sprawić, że nasze życie na chwilę choć, pozbędzie się fekalnego fetoru. Takiego, którym się gardzi „na salonach”. Większość wykształciuchów takim kinem się brzydzi, zostawiając je motłochowi. Wiem też, że motłoch jest na tyle tępy, że nigdy na ten film nie trafi. Co więc? Ano, nic dziwnego, że tylko ja znam to dzieło.
Fabuła jest prosta jak umysł kobiety. Paul Newman gra podstarzałego grającego trenera pewnej podupadłej drużyny hokejowej z Pensylwanii. Szare, przemysłowe miasto umiera razem ze swoimi zakładami stalowymi. Atmosfery nie poprawiają lokalni herosi lodu, którzy zaliczają się do najgorszych w swojej dywizji. Grają gdzieś w odległej lidze pseudo-zawodowej, której do tuzów NHL równie daleko jak naszym piłkarzom do Barcelony. Trybuny zioną pustkami, podobnie jak klubowa kasa. Ogólnie – beznadzieja. W tej beznadziei, jak to już w życiu, bywa, pojawia się więcej gówna, które zasłania gówniany horyzont. Właściciel drużyny postanawia ją zlikwidować. Newman robi wszystko, by odwrócić zły los i zaczyna cynicznie manipulować swoim otoczeniem, byleby oddalić zagładę. Jednym słowem – reprezentuje postawę godną sadatyzmu magicznego i miast dalej taplać się w gównie, nurkuje w nim, by znaleźć zawleczkę od gównianej wanny. Zmyśla bajkę o możnym sponsorze, który jest gotowy drużynę kupić i przenieść na słoneczną Florydę. Jak to już bywa w gównianym życiu, gówniane kłamstewko przeradza się w nadzieję wszystkich. Gównianie brutalna prawda musi jednak w końcu wypłynąć na powierzchnię, niczym gotujące się pierogi nadziane gównem.
Film podczas premiery chyba nikomu się nie spodobał. W idealistycznej Ameryce nie było miejsca na pokazanie tak zaawansowanego cynizmu jaki reprezentował główny bohater. Newman gra tu niezłego chama, co nie zdarzało mu się zbyt często. Nie tylko kreuje sztuczną rzeczywistość, nie tylko wszystkich w nią wciąga, ale dodatkowo, świadomie łamie wszystkie obowiązujące w sporcie reguły, tylko po to, by wygrać. Jednym słowem – nasz człowiek.
Slap Shot to jeden z takich filmów, które oglądając... płaczę. Nie tylko obecnie, bo jak wiecie, w tej chwili jestem w stanie wzruszyć się widząc jak podczas stukania męczy się ten nieborak Ron Jeremy. Nawet wtedy, gdy sadat jest sobą, czyli chamem i prostakiem bez krzty serca, przy tym filmie płaczę jak bóbr. Po pierwsze, to piękny film o sporcie i jego ideach. Drużyna Newmana gra brzydko. Gra na bakier z przepisami, używa więcej pięści i siły, zabijając jakąkolwiek urodę hokeja. Z kopciuszka ligi staje się finalistą rozgrywek. Z zespołu, którego nikt nie chce oglądać, staje się lokalną sławą, za którą jeżdżą napalone fanki. To wszystko proste ale nadal piękne. Bo kto z nas nigdy nie kibicuje słabszym i nie cieszy się gdy dają oni łupnia lepszym od siebie?
Druga sprawa jest taka, że film, mimo wszystko, to ciągle komedia. To płacz przez śmiech. A o elementy komediowe zadbali trzej bracia bliźniacy Hanson, którzy grają... niesamowite ale trzech braci bliźniaków!!! Wyglądają i zachowują się jak totalni debile.

Nie chce psuć Wam zabawy, ale kiedy ci okularnicy wychodzą na taflę lodu zamieniają się w brutalnych wojowników spod znaku kija i krążka. Nie sposób wtedy chociaż się uśmiechnąć.
Nawet wklejając tego linka nieco się wzruszyłem, ale myślę, że dopiero oglądając cały film można docenić ładunek emocjonalny jakim we mnie uderza.
Film po latach od premiery, doczekał się za Wielką Wodą, statusu dzieła kultowego. W Europie nie mamy jakoś tradycji „kina sportowego”. W Ameryce zaś, Slap Shot, to absolutny top takowego. Polecam i obiecuje już niebawem wrócić do dalszego smęcenia.
Oczywiście, polskie media rozdmuchały nieco ten pojedynek. Tak naprawdę, dzielni amatorzy w drodze do meczu z Wisłą pokonali jeden, góra dwa, sensowne zespoły. Brutalna prawda jest taka, że na takie spotkania, nikomu się nie chce spinać i czasem wychodzą takie sensacje. Wystarczy je ładnie opakować w mediach i już mamy wydarzenie, o którym pismaki mogą sobie gryzmolić.
Z kronikarskiego obowiązku: Wisła oczywiście wygrała, ale bytowianie jeszcze przez lata będą opowiadać o tym wydarzeniu przy alpadze, bo wątpię, by tam było ich stać na cokolwiek innego do kolacji.
Mając w pamięci dzisiejsze wydarzenie sportowe, pomyslałem, że zrobię sobie przerwę w narzekaniu na swoje życie i opiszę film, który mi się natychmiast nasunął na mózg.
Slap Shot. Wiem, wiem. Nikt o nim nie słyszał. Nie dziwię się. Bo to typowy film z sadatowskiej biblioteczki: znam go z dzieciństwa, ma swoje lata, a do tego, reprezentuje nurt amerykańskiego kina rozrywkowego. Takiego które ma bawić i sprawić, że nasze życie na chwilę choć, pozbędzie się fekalnego fetoru. Takiego, którym się gardzi „na salonach”. Większość wykształciuchów takim kinem się brzydzi, zostawiając je motłochowi. Wiem też, że motłoch jest na tyle tępy, że nigdy na ten film nie trafi. Co więc? Ano, nic dziwnego, że tylko ja znam to dzieło.
Fabuła jest prosta jak umysł kobiety. Paul Newman gra podstarzałego grającego trenera pewnej podupadłej drużyny hokejowej z Pensylwanii. Szare, przemysłowe miasto umiera razem ze swoimi zakładami stalowymi. Atmosfery nie poprawiają lokalni herosi lodu, którzy zaliczają się do najgorszych w swojej dywizji. Grają gdzieś w odległej lidze pseudo-zawodowej, której do tuzów NHL równie daleko jak naszym piłkarzom do Barcelony. Trybuny zioną pustkami, podobnie jak klubowa kasa. Ogólnie – beznadzieja. W tej beznadziei, jak to już w życiu, bywa, pojawia się więcej gówna, które zasłania gówniany horyzont. Właściciel drużyny postanawia ją zlikwidować. Newman robi wszystko, by odwrócić zły los i zaczyna cynicznie manipulować swoim otoczeniem, byleby oddalić zagładę. Jednym słowem – reprezentuje postawę godną sadatyzmu magicznego i miast dalej taplać się w gównie, nurkuje w nim, by znaleźć zawleczkę od gównianej wanny. Zmyśla bajkę o możnym sponsorze, który jest gotowy drużynę kupić i przenieść na słoneczną Florydę. Jak to już bywa w gównianym życiu, gówniane kłamstewko przeradza się w nadzieję wszystkich. Gównianie brutalna prawda musi jednak w końcu wypłynąć na powierzchnię, niczym gotujące się pierogi nadziane gównem.
Film podczas premiery chyba nikomu się nie spodobał. W idealistycznej Ameryce nie było miejsca na pokazanie tak zaawansowanego cynizmu jaki reprezentował główny bohater. Newman gra tu niezłego chama, co nie zdarzało mu się zbyt często. Nie tylko kreuje sztuczną rzeczywistość, nie tylko wszystkich w nią wciąga, ale dodatkowo, świadomie łamie wszystkie obowiązujące w sporcie reguły, tylko po to, by wygrać. Jednym słowem – nasz człowiek.
Slap Shot to jeden z takich filmów, które oglądając... płaczę. Nie tylko obecnie, bo jak wiecie, w tej chwili jestem w stanie wzruszyć się widząc jak podczas stukania męczy się ten nieborak Ron Jeremy. Nawet wtedy, gdy sadat jest sobą, czyli chamem i prostakiem bez krzty serca, przy tym filmie płaczę jak bóbr. Po pierwsze, to piękny film o sporcie i jego ideach. Drużyna Newmana gra brzydko. Gra na bakier z przepisami, używa więcej pięści i siły, zabijając jakąkolwiek urodę hokeja. Z kopciuszka ligi staje się finalistą rozgrywek. Z zespołu, którego nikt nie chce oglądać, staje się lokalną sławą, za którą jeżdżą napalone fanki. To wszystko proste ale nadal piękne. Bo kto z nas nigdy nie kibicuje słabszym i nie cieszy się gdy dają oni łupnia lepszym od siebie?
Druga sprawa jest taka, że film, mimo wszystko, to ciągle komedia. To płacz przez śmiech. A o elementy komediowe zadbali trzej bracia bliźniacy Hanson, którzy grają... niesamowite ale trzech braci bliźniaków!!! Wyglądają i zachowują się jak totalni debile.

Nie chce psuć Wam zabawy, ale kiedy ci okularnicy wychodzą na taflę lodu zamieniają się w brutalnych wojowników spod znaku kija i krążka. Nie sposób wtedy chociaż się uśmiechnąć.
Nawet wklejając tego linka nieco się wzruszyłem, ale myślę, że dopiero oglądając cały film można docenić ładunek emocjonalny jakim we mnie uderza.
Film po latach od premiery, doczekał się za Wielką Wodą, statusu dzieła kultowego. W Europie nie mamy jakoś tradycji „kina sportowego”. W Ameryce zaś, Slap Shot, to absolutny top takowego. Polecam i obiecuje już niebawem wrócić do dalszego smęcenia.

Etykiety:
bracia hanson,
bytovia,
bytów,
film,
gówniane życie,
hokej,
kino,
komedia,
paul newman,
polecam,
slap shot
poniedziałek, 26 października 2009
Apostoł smutku - Mike Skinner
Chciałem napisać coś inteligentnego i przełomowego, ale coś w formie nie jestem. Wojak Mocny, zdaje się, wypalił mi nieco komórek mózgowych. Na szczęście te mi najbardziej potrzebne, odpowiadające za tani sentymentalizm oraz te które sprawiają, że zawsze znajduje w sklepie lodówkę z piwem, są chyba w porządku. Cała reszta czuje się źle.
Jako że ostatnio lubię sobie posłuchać muzyki, dzisiaj pora na kolejną porcję dźwięczących wspomnień. Gdybym miał wybrać tą jedną, jedyną piosenkę mojego życia, to zapewne wskazałbym dzieło Mike Skinnera. Prosty chłopak z Birmingham, z paskudnym akcentem i urodą rodem z angielskiego wsioła. Nie wiem gdzie był gdy Bozia rozdawała wzrost, bo wydaje się być tak z metra przycięty. Możliwe, że zastał się wtedy w kolejce po talent muzyczny i dostał go wręcz w nadmiarze. Śpiewa i komponuje wspaniale. W 2004 roku stworzył prawdziwe arcydzieło taniego sentymentalizmu. Czasem aż boje się tego kawałka słuchać, takie to kurwa jest piękne. Ale są takie chwile, kiedy do niego wracam, bo trzeba. Choć jest smutno, oj smutno.
Po tym video, pomyślałem, że w moim pustym życiu brakuje właśnie psa. Mógłbym z nim bujać się do siłowni albo pralni.
Ta płyta jest w ogóle depresyjna, choć bardzo życiowa. W kawałku poniżej podoba mi się przejście od agresywnej aklamacji, do niemal ballady. Od prostej złości do spokojnego pogodzenia się z życiem i jego wątpliwymi urokami. Chylę czoła przed mistrzem.
Z czasem Skinner wrzucił na luz i jakby przestał użalać się nd sobą i swoim losem. Kolejne płyty też są świetne, ale „A Grand Don't Come For Free” to chyba dzieło jego życia. Potem zaczęło być jakby weselej. W 2008 roku pojawiły się nawet jakieś oznaki optymizmu i radości, nawet w ciężkich chwilach.
Ja jednak, emocjonalnie, ciągle jestem w jego „ciemnych czasach”. Chociaż wszystko co nagrał, po prostu uwielbiam i czekam na kolejne rzeczy, nawet jeżeli muszą być takie słodkie jak te ostatnio.
Jako że ostatnio lubię sobie posłuchać muzyki, dzisiaj pora na kolejną porcję dźwięczących wspomnień. Gdybym miał wybrać tą jedną, jedyną piosenkę mojego życia, to zapewne wskazałbym dzieło Mike Skinnera. Prosty chłopak z Birmingham, z paskudnym akcentem i urodą rodem z angielskiego wsioła. Nie wiem gdzie był gdy Bozia rozdawała wzrost, bo wydaje się być tak z metra przycięty. Możliwe, że zastał się wtedy w kolejce po talent muzyczny i dostał go wręcz w nadmiarze. Śpiewa i komponuje wspaniale. W 2004 roku stworzył prawdziwe arcydzieło taniego sentymentalizmu. Czasem aż boje się tego kawałka słuchać, takie to kurwa jest piękne. Ale są takie chwile, kiedy do niego wracam, bo trzeba. Choć jest smutno, oj smutno.
Po tym video, pomyślałem, że w moim pustym życiu brakuje właśnie psa. Mógłbym z nim bujać się do siłowni albo pralni.
Ta płyta jest w ogóle depresyjna, choć bardzo życiowa. W kawałku poniżej podoba mi się przejście od agresywnej aklamacji, do niemal ballady. Od prostej złości do spokojnego pogodzenia się z życiem i jego wątpliwymi urokami. Chylę czoła przed mistrzem.
Z czasem Skinner wrzucił na luz i jakby przestał użalać się nd sobą i swoim losem. Kolejne płyty też są świetne, ale „A Grand Don't Come For Free” to chyba dzieło jego życia. Potem zaczęło być jakby weselej. W 2008 roku pojawiły się nawet jakieś oznaki optymizmu i radości, nawet w ciężkich chwilach.
Ja jednak, emocjonalnie, ciągle jestem w jego „ciemnych czasach”. Chociaż wszystko co nagrał, po prostu uwielbiam i czekam na kolejne rzeczy, nawet jeżeli muszą być takie słodkie jak te ostatnio.
Etykiety:
2004 rok,
birmingham,
cunts,
dry your eyes,
jesienna depresja,
mike skinner,
muzyka na smutki,
the streets,
wspomnienia
niedziela, 25 października 2009
Wojak. Dobry jest
Z kronikarskiego obowiązku wypada jedynie odnotować, że wczoraj odbyła się polska walka stulecia. Nie będę się pastwił nad galą i jej wyglądem, wizualnie było w porządku, organizatorzy zrobili co mogli. Szkoda tylko, że polska publika jest jaka jest. Gala boksu zawodowego to dla mnie kwintesencja małomiasteczkowości, januszostwa, dorobkiewiczostwa i co tu będę owijał, wiochy po prostu. Ci wąsaci panowie z flagami, grube miśki „z miasta” z blondynkami u boku, ci nasi celebryci siedzący w pierwszych rzędach. Dobrze, że nie mam w TV fonii, bo Ibisz jako prowadzący był nie do zniesienia nawet w wersji niemej. No masakra. W jakim ja żyję kraju, zawsze wtedy pytam sam siebie. Odpowiedzi nie przytoczę, bo podpada pod kilka przepisów kodeksu karnego.
Gołota jak zawsze przegrał, w sumie to był smutny widok. Mimo, iż przez ostatnie ponad dziesięć lat, zdążył nas do niego przyzwyczaić. Już nie ta sylwetka, morda jeszcze bardziej tępa niż zawsze. Ze starego Andrzeja zostało jedynie strachliwe spojrzenie i to, że lubi sobie usiąść na podłodze ringu podczas walki.
Adamka, tępego górala nie lubię i generalnie mnie on głęboko jebie. Ale polskie januszostwo będzie miało kolejnego idola, bo przecież Małysz już się skończył, siatkarze grają chimerycznie, a na piłkarską kadrę jeżdżą chuligani.
Tak jak Gołotę pokonał Adamek, tak mnie wczoraj na deski rozłożył Wojak Mocny.

To dobry zawodnik, pojedynek trwał może dwie rundy, zanim się zorientowałem, wyprowadził taki cios, że się dopiero rano obudziłem. Polecam wszystkim miłośnikom niecodziennych smaków. To chyba jakaś starodawna receptura – rozpuść kostkę chmielu w tysiącu litrów wody i dolej tak ze sto litrów spirytusu. Albo dolej może dwieście. Całość zamieszaj i przelej do puszek Wojaka. W efekcie wali zapachowo procentami i procentowo po bani klepie konkretnie. Co kto tam lubi.
Co prawda, Wojak przeszedł od pory tej reklamy „rilącz”, ale to jedna z naszych ulubionych. Wspaniała historia. Montaż godny Rambo. Skomplikowana fabuła zmuszająca do zaangażowania w przewijające się dynamicznie sceny. Świetna gra aktorów. Przygoda, męstwo, przyjaźń. Tylko jakoś sensu w tym wszystkim zabrakło. Tak na oko, to chyba chłopacy biegną na PKS z Grójca do Warszawy. Pewnie jadą na mecz, albo na budowę wracają po weekendzie spędzonym w domu. Widać jak niełatwe jest życie na prowincji. Do dzisiaj mają tam niewypały z lat wojny, a do przystanku kawałek drogi. Tak nota bene, ja to bym zerwał znajomość z kimś kto by mnie Wojakiem poczęstował, ale w Grójcu widać, są inne standardy. No to na zdrowie.
Gołota jak zawsze przegrał, w sumie to był smutny widok. Mimo, iż przez ostatnie ponad dziesięć lat, zdążył nas do niego przyzwyczaić. Już nie ta sylwetka, morda jeszcze bardziej tępa niż zawsze. Ze starego Andrzeja zostało jedynie strachliwe spojrzenie i to, że lubi sobie usiąść na podłodze ringu podczas walki.
Adamka, tępego górala nie lubię i generalnie mnie on głęboko jebie. Ale polskie januszostwo będzie miało kolejnego idola, bo przecież Małysz już się skończył, siatkarze grają chimerycznie, a na piłkarską kadrę jeżdżą chuligani.
Tak jak Gołotę pokonał Adamek, tak mnie wczoraj na deski rozłożył Wojak Mocny.

To dobry zawodnik, pojedynek trwał może dwie rundy, zanim się zorientowałem, wyprowadził taki cios, że się dopiero rano obudziłem. Polecam wszystkim miłośnikom niecodziennych smaków. To chyba jakaś starodawna receptura – rozpuść kostkę chmielu w tysiącu litrów wody i dolej tak ze sto litrów spirytusu. Albo dolej może dwieście. Całość zamieszaj i przelej do puszek Wojaka. W efekcie wali zapachowo procentami i procentowo po bani klepie konkretnie. Co kto tam lubi.
Co prawda, Wojak przeszedł od pory tej reklamy „rilącz”, ale to jedna z naszych ulubionych. Wspaniała historia. Montaż godny Rambo. Skomplikowana fabuła zmuszająca do zaangażowania w przewijające się dynamicznie sceny. Świetna gra aktorów. Przygoda, męstwo, przyjaźń. Tylko jakoś sensu w tym wszystkim zabrakło. Tak na oko, to chyba chłopacy biegną na PKS z Grójca do Warszawy. Pewnie jadą na mecz, albo na budowę wracają po weekendzie spędzonym w domu. Widać jak niełatwe jest życie na prowincji. Do dzisiaj mają tam niewypały z lat wojny, a do przystanku kawałek drogi. Tak nota bene, ja to bym zerwał znajomość z kimś kto by mnie Wojakiem poczęstował, ale w Grójcu widać, są inne standardy. No to na zdrowie.
Etykiety:
adamek,
dobry jest,
gołota,
grójczanie,
grójec,
janusze,
januszostwo,
piwo ze spirytusem,
pks,
wojak
piątek, 23 października 2009
Kacowe muzyczne przypomnienia
W ramach moich muzycznych odkryć, dzisiaj nieco smutku i melancholii.
Jefferson Airplane oczywiście znam od lat. I od lat ich nie słyszałem, poza przebojami w stylu Somebody to Love albo White Rabbit. Szczerze, to odkąd zacząłem skupiać się na punk rocku, myślałem, że już nigdy nie wrócę do takich hipisowskich klimatów zalatujących trawą i gównem (gówno musi się pojawić chociaż raz w każdym tekście). Poniższa ballada wprowadziła mnie w depresyjny nastrój, chociaż nie można jej odmówić wyjątkowego piękna i dobrego dopasowania kontekstowego do moich własnych myśli. Tym mnie ujęła.
I z drugiej beczki.
Wały Jagiellońskie to jeden z bardziej niedocenianych zespołów na polskiej scenie muzycznej. Dzisiaj kojarzą się, jeżeli w ogóle komukolwiek, z Rudim Schubertem i jego tandetną Moniką czy tam inną córką ratownika. A tymczasem, Wały to był naprawdę ciekawy i ambitny zespół. Część piosenek, owszem, bazowała na wątpliwie świeżym poczuciu humoru. Ale są też takie perełki, których chce się słuchać. I czasem nie można się nadziwić, że ich autorem jest wieloryb chodzący w koszulach bahama. Ludzie mają wiele twarzy. Szkoda, że najlepsza płyta, Etykieta Zastępcza, nie jest nigdzie dostępna. Na szczęście pozostaje niezawodny YT.
Niestety, żeby posłuchać o życiu trzeba sobie kliknąć w tego linka - http://www.youtube.com/watch?v=_HXBJ7acDDU. Ale warto.
Jefferson Airplane oczywiście znam od lat. I od lat ich nie słyszałem, poza przebojami w stylu Somebody to Love albo White Rabbit. Szczerze, to odkąd zacząłem skupiać się na punk rocku, myślałem, że już nigdy nie wrócę do takich hipisowskich klimatów zalatujących trawą i gównem (gówno musi się pojawić chociaż raz w każdym tekście). Poniższa ballada wprowadziła mnie w depresyjny nastrój, chociaż nie można jej odmówić wyjątkowego piękna i dobrego dopasowania kontekstowego do moich własnych myśli. Tym mnie ujęła.
I z drugiej beczki.
Wały Jagiellońskie to jeden z bardziej niedocenianych zespołów na polskiej scenie muzycznej. Dzisiaj kojarzą się, jeżeli w ogóle komukolwiek, z Rudim Schubertem i jego tandetną Moniką czy tam inną córką ratownika. A tymczasem, Wały to był naprawdę ciekawy i ambitny zespół. Część piosenek, owszem, bazowała na wątpliwie świeżym poczuciu humoru. Ale są też takie perełki, których chce się słuchać. I czasem nie można się nadziwić, że ich autorem jest wieloryb chodzący w koszulach bahama. Ludzie mają wiele twarzy. Szkoda, że najlepsza płyta, Etykieta Zastępcza, nie jest nigdzie dostępna. Na szczęście pozostaje niezawodny YT.
Niestety, żeby posłuchać o życiu trzeba sobie kliknąć w tego linka - http://www.youtube.com/watch?v=_HXBJ7acDDU. Ale warto.
czwartek, 22 października 2009
Aksjomat fekalny, czyli pierwsza nauka sadatyzmu magicznego
„Kiedy byłem dyrektorem Centrali Rybnej myślałem, że już gorzej być nie może. A dzisiaj z przyjemnością wróciłbym do pracy w Operze”.
Redaktor naczelny wydawnictwa "OPOKA" Samełko

***
Nie wiem czy zauważyliście, że na rynku filozofii panuje dziwny zastój. Platon, Arystoteles to klasycy, potem mieliśmy różnych świętych co to lubowali się w tym, że inni wylewali na nich kubły pomyj, potem Nietsche, Heideggger, Marks&Spencer i w sumie to tyle. Coś nam filozofia ostatnio podupadła chyba. Inna sprawa, że kiedyś mówiła językiem prostym, a obecnie posługuje się własnym slangiem, którego nie sposób zrozumieć bez matury.
Dlatego też, postanowiłem założyć własną szkołę filozoficzną. Taką prostą. A nawet prostacką, bo ja zasadniczo prostak jestem. Jako że większość ludzi to również jednostki mało skomplikowane pod względem intelektualnym, taka inicjatywa ma spore szansę powodzenia. Taka pop-filozofia. W sam raz na ostatnią stronę Faktu. Długo myślałem nad nazwą, dopóki nie wpadłem na oczywistość, że to musi być sadatyzm. Może być nawet sadatyzm magiczny, to brzmi lepiej i od razu pojawią się pytania typu: a dlaczego magiczny.
A dlatego żebyście się kurwa pytali.
Cytat który umieściłem na początku legł u podstaw mojej nauki o życiu. Każdy z nas ma swój złoty wiek, swoją gloryfikowaną przeszłość, do której wraca często myślami. Każdy z nas tęskni za tym co było. Każdy żałuje, że życie tak potoczyło się, że to straciliśmy, wkraczając w wiek srebrny. Albo nawet gówniany, tak jak ja. A tylko niewielu ma odwagę spojrzeć na swoją przeszłość i zadać sobie fundamentalne pytanie: czy aby na pewno jest za czym tęsknić?
Życie ma to do siebie, że składa się w większości z gówna, gównianych spraw i gównianych zmian. Zmiana zazwyczaj polega na tym, że w naszym życiu, w którym pływamy w gównie, ktoś dolewa nam go więcej i musimy machać szybciej kończynami, bo zaczyna nam się wlewać do buzi. I wtedy zaczynamy wspominać jak to brodziliśmy w gównie ledwie po pas i mówimy sobie „to były dobre czasy, dlaczego tego nie doceniałem?”. Popełniamy błąd i gwałt na sobie samym. Zamiast znaleźć wyjście z gównianego brodzika (bo ono gdzieś musi być), zaczynamy zawracać gównianą wisłę gównianym kijem.
Tak naprawdę, przecież oba stany rzeczy były złe. Owszem, to co było wcześniej mogło być złem mniejszym. Co nie zmienia faktu, że marząc o tym, by wrócić do stanu poprzedniego, pozbawiamy się godności i wiary w to, że jest świat bez gówna dookoła nas. A taki świat gdzieś przecież istnieje. Jest jakaś Arkadia, nie mam na myśli centrum handlowego, gdzie ludzie są szczęśliwi, robią to co chcą i każdego wieczora mówią do siebie, że to był dobry dzień. A gówno widzą tylko gdy podcierają sobie tyłek.
To jest trochę tak, że przeciętny człowiek, taki jak ja, zna tylko to co było i to co jest obecnie. Porównuje i to i to. Rachunek jest prosty, kiedyś było lepiej. Tyle, że gdzieś tam, w przyszłości, czeka na mnie coś nowego i być może to będzie mój świat bez gówna. Tak sobie myślę, że nazwę to aksjomatem fekalnym i utworzę z tego zręb sadatyzmu. W kolejce już czeka rewizja poglądów Szopenhauera, szczególnie tego kitu co wciskał o tym, że świat zewnętrzny to tylko nasze wyobrażenie. Ja wiem, że świat zewnętrzny jest realny i nawet wiem z czego się składa. Z gówna oczywiście. To będzie filozofia prosta, ale rzetelna. To będzie filozofia zmierzająca w kierunku dna życia, tylko po to żeby się od tego dna odbić jak ta gówniana sprężyna!
Etykiety:
aksjomat fekalny,
filozofia,
gówno,
morze gówna,
nauka o życiu,
sadatyzm,
samełko,
sens życia odkryty
wtorek, 20 października 2009
Co jest w życiu ważne?
I dlaczego właśnie nie jest to Twoja praca?
Redaktor Greg poruszył ważny temat, który mnie ostatnio trapi. Nie tylko mnie. Wszyscy moi znajomi, albo przynajmniej ta część, która mnie jakkolwiek obchodzi, narzeka na swoją pracę. W ten czy inny sposób, ale wszyscy uważają ją za ważną, więc każde tąpnięcie zawodowe, traktują jak ruch sejsmiczny ważny dla ich życia w całości (napisałbym tą sentencję po łacinie, ale kurwa zapomniałem jak to szło). Też taki byłem, więc ich rozumiem. Ale pewnego dnia pojąłem, że są dużo ważniejsze rzeczy na świecie niż praca akurat. To może nie był piękny dzień, ale w szarości nędznej egzystencji, mógłbym przysiąc, zobaczyłem jeno nagle słońce, trójkąt na niebie i rękę Boga pokazującą mi znak „ok”. Więc chyba chodzi o to, że to dobry kierunek. No chyba, że Najwyższy łapał wtedy autostopa.
Praca jest jedynie narzędziem, nigdy zaś celem. Poeta mi nieznany mawiał, że nigdy nie jest równie daleko od celu, jak wtedy gdy nie wiesz, dokąd zmierzasz. Inny poeta, również nieznany, mawiał zaś, że jeżeli uważasz, że sensem życia jest praca, to pracujesz w Amwayu.
Czasami zastanawiam się jakby wyglądało moje życie, gdybym na studiach jeszcze, miast romansować z reklamą, wziął się w garść i został prawnikiem. Było blisko. Ale udało się od tego uciec. Pewnie dzisiaj ważyłbym ze 100 kilo, bo prawnicy lubią podjeść i rzadko się poruszają. Na pewno miałbym większe mieszkanie. Na pewno nie byłbym sam, bo jak wiadomo, wypchany portfel, nawet w serdelkowatych rączkach tłuściocha, jest świetnym afrodyzjakiem. Miałbym u boku więc jakąś tępą dzierlatkę, która patrzyłaby na mnie jak na świnkę-skarbonkę. Zarabiałbym pewnie ze x 3 więcej niż obecnie. O ile bym nie umarł do tej pory z nudów. Wśród prawników śmierć następuje z kilku przyczyn:
- z nudów
- z nudów
- z depresji gdy zdają sobie sprawę jacy są kurwa nudni
Jeszcze na studiach widziałem pierwsze objawy choroby prawniczej. Podniecały mnie rozmowy o paragrafach, śmieszył przepis KC mówiący o zagarnięciu roju pszczół. Czytałem książki na zajęcia!!! Chciałem sobie kupić nawet aktówkę. Kiedy w towarzystwie ludzi normalnych, opowiedziałem nieśmieszny dowcip, byłem przerażony. Zaczynało się. Stawałem się nudnym prawnikiem. Myślałem, że już nie ma ratunku. I wtedy los dał mi szansę, a ja ją wykorzystałem. Zacząłem chodzić na mecze, upijać się do nieprzytomności, słuchać agresywnej muzyki, ogoliłem się na łyso i traktowałem pięści jako najlepszy argument w większości rozmów.
Dzisiaj, cóż, zarabiam mniej, mam kawalerkę i jestem samotny jak pies, ale przynajmniej coś się dzieje, a i czasem uda się kogoś rozbawić. No i praca jest ważna, ale bynajmniej nie najważniejsza. Tylko co jest ważne?
A tego jeszcze nie wiem, ale jak mawia biblia, kto szuka ten już znalazł. A ja szukam. Więc teoretycznie znalazłem. Ale jeszcze nie wiem co.
Redaktor Greg poruszył ważny temat, który mnie ostatnio trapi. Nie tylko mnie. Wszyscy moi znajomi, albo przynajmniej ta część, która mnie jakkolwiek obchodzi, narzeka na swoją pracę. W ten czy inny sposób, ale wszyscy uważają ją za ważną, więc każde tąpnięcie zawodowe, traktują jak ruch sejsmiczny ważny dla ich życia w całości (napisałbym tą sentencję po łacinie, ale kurwa zapomniałem jak to szło). Też taki byłem, więc ich rozumiem. Ale pewnego dnia pojąłem, że są dużo ważniejsze rzeczy na świecie niż praca akurat. To może nie był piękny dzień, ale w szarości nędznej egzystencji, mógłbym przysiąc, zobaczyłem jeno nagle słońce, trójkąt na niebie i rękę Boga pokazującą mi znak „ok”. Więc chyba chodzi o to, że to dobry kierunek. No chyba, że Najwyższy łapał wtedy autostopa.
Praca jest jedynie narzędziem, nigdy zaś celem. Poeta mi nieznany mawiał, że nigdy nie jest równie daleko od celu, jak wtedy gdy nie wiesz, dokąd zmierzasz. Inny poeta, również nieznany, mawiał zaś, że jeżeli uważasz, że sensem życia jest praca, to pracujesz w Amwayu.
Czasami zastanawiam się jakby wyglądało moje życie, gdybym na studiach jeszcze, miast romansować z reklamą, wziął się w garść i został prawnikiem. Było blisko. Ale udało się od tego uciec. Pewnie dzisiaj ważyłbym ze 100 kilo, bo prawnicy lubią podjeść i rzadko się poruszają. Na pewno miałbym większe mieszkanie. Na pewno nie byłbym sam, bo jak wiadomo, wypchany portfel, nawet w serdelkowatych rączkach tłuściocha, jest świetnym afrodyzjakiem. Miałbym u boku więc jakąś tępą dzierlatkę, która patrzyłaby na mnie jak na świnkę-skarbonkę. Zarabiałbym pewnie ze x 3 więcej niż obecnie. O ile bym nie umarł do tej pory z nudów. Wśród prawników śmierć następuje z kilku przyczyn:
- z nudów
- z nudów
- z depresji gdy zdają sobie sprawę jacy są kurwa nudni
Jeszcze na studiach widziałem pierwsze objawy choroby prawniczej. Podniecały mnie rozmowy o paragrafach, śmieszył przepis KC mówiący o zagarnięciu roju pszczół. Czytałem książki na zajęcia!!! Chciałem sobie kupić nawet aktówkę. Kiedy w towarzystwie ludzi normalnych, opowiedziałem nieśmieszny dowcip, byłem przerażony. Zaczynało się. Stawałem się nudnym prawnikiem. Myślałem, że już nie ma ratunku. I wtedy los dał mi szansę, a ja ją wykorzystałem. Zacząłem chodzić na mecze, upijać się do nieprzytomności, słuchać agresywnej muzyki, ogoliłem się na łyso i traktowałem pięści jako najlepszy argument w większości rozmów.
Dzisiaj, cóż, zarabiam mniej, mam kawalerkę i jestem samotny jak pies, ale przynajmniej coś się dzieje, a i czasem uda się kogoś rozbawić. No i praca jest ważna, ale bynajmniej nie najważniejsza. Tylko co jest ważne?
A tego jeszcze nie wiem, ale jak mawia biblia, kto szuka ten już znalazł. A ja szukam. Więc teoretycznie znalazłem. Ale jeszcze nie wiem co.
Etykiety:
bezsens życia twojego,
choroba prawnicza,
praca,
prawnicy,
prawo,
sens życia,
śmierć z nudów
niedziela, 18 października 2009
Dlaczego potrafimy coś docenić gdy to stracimy?
Sadat napisał w poprzednim poście wiele ważnych, mądrych i życiowych rzeczy. Najbardziej trafił w moje uczucia gdy napisał o zwycięstwie, które smakowało znacznie bardziej gdy zostało uznane za stracone. ja też dopiero potrafiłem docenić pewną rzeczy, dopiero gdy ja utraciłem. Myślę o swojej poprzedniej pracy, którą swego czasu uważałem za nie godną mej znamienitej osoby. Myślałem, że stać mnie na coś lepszego. Nie stać mnie jednak i ta prawda dotarła do mnie dopiero teraz.
Wbrew temu co wypisuje Sadat moja teraźniejsza praca nie jest niczym nadzwyczajnym. chciałbym żeby było tak jak on to opisuje. Chciałbym handlować złotem i diamentami, być przygarbiony, mieć długą brodę i oceniać szlachetne kamienie przy użyciu lupy. Cmokałbym wtedy i gładził swą brodę kiedy znalazłbym przepiękny okaz. Cierpliwie mógłbym siedzieć cały dzień nad jednym naszyjnikiem oprawiając szmaragdy w złoto. Ale niestety tak nie jest. Pracuję przy wstrętnej, chińskiej tandecie, której nie godzi się nazwać biżuterią a jedynie jakimiś błyskotkami, bazarowymi szkiełkami. I mimo, że w sklepach możesz ją kupić za 20 euro to jej, rzeczywisty koszt produkcji wynosi 2 dolary. Masówka, panie! W dodatku ani ja tym nie handluje ani nic, tylko dźwigam pudla, przygotowuje wysyłki do sklepów i takie tam. Po prostu zwykły ze mnie magazynier taki sam jak kiedy robiłem przy stali. Tylko właśnie czy taki sam? Teraz jak mam porównanie to wiem, że tamta praca była wspaniała. Miałem swoje układy, mogłem sobie zaplanować jakieś sprawy poza pracą. Był czas na pracę, był czas na życie i gdyby nie moje złe podejście mogłem być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To było moje królestwo!!! Ja sam i 2000 m2 stali. Ja tam rządziłem niepodzielnie. Jakże pełne mistyki było to miejsce. W takim miejscu człowiek mógł czuć kontakt z Bogiem i prowadzić najtrudniejsze rozważania filozoficzne. To mój raj utracony, moje skrzydła ze stali, na których mogłem wznieść się na wyżyny ponad ludzką przeciętność
Dlatego co dzień modlę się o to żeby moja była firma odbiła się od dna recesji i zatrudniła mnie na nowo.
Co do meczu. Widziałem go i muszę powiedzieć, że w końcu coś się działo może to początek czegoś lepszego. Doping brzmiał niesamowicie głośno, robił naprawdę wrażenie. A sędzia? No cala Polska chyba widziała, ze to patałach jakich mało i ze odgwizdał karnego, którego nie było. Ale chuj z nim, wygraliśmy i tak. pamiętajcie, że nie tylko Polska jest krajem niekompetentnych sędziów. Na wyspach jest taki żart - zagadka, który pewnie jest znany tez już w Polsce. A brzmi tak: " ile trwa mecz piłkarski?" odpowiedź:"dopóki Liverpool nie strzeli gola". Wczoraj przekonała się o tym drużyna z Sunderland, której udało się ostatecznie wygrać z The Reds 1:0. Sędzia przedłużył ten mecz o 7 ( tak 7)!!!!!! minut bez jakiś większych ku temu powodów, dłużej to już chyba nie mógł. Jednak i tu sprawiedliwości stało się zadość i Sunderland dowiózł wynik do końca meczu.
Wbrew temu co wypisuje Sadat moja teraźniejsza praca nie jest niczym nadzwyczajnym. chciałbym żeby było tak jak on to opisuje. Chciałbym handlować złotem i diamentami, być przygarbiony, mieć długą brodę i oceniać szlachetne kamienie przy użyciu lupy. Cmokałbym wtedy i gładził swą brodę kiedy znalazłbym przepiękny okaz. Cierpliwie mógłbym siedzieć cały dzień nad jednym naszyjnikiem oprawiając szmaragdy w złoto. Ale niestety tak nie jest. Pracuję przy wstrętnej, chińskiej tandecie, której nie godzi się nazwać biżuterią a jedynie jakimiś błyskotkami, bazarowymi szkiełkami. I mimo, że w sklepach możesz ją kupić za 20 euro to jej, rzeczywisty koszt produkcji wynosi 2 dolary. Masówka, panie! W dodatku ani ja tym nie handluje ani nic, tylko dźwigam pudla, przygotowuje wysyłki do sklepów i takie tam. Po prostu zwykły ze mnie magazynier taki sam jak kiedy robiłem przy stali. Tylko właśnie czy taki sam? Teraz jak mam porównanie to wiem, że tamta praca była wspaniała. Miałem swoje układy, mogłem sobie zaplanować jakieś sprawy poza pracą. Był czas na pracę, był czas na życie i gdyby nie moje złe podejście mogłem być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To było moje królestwo!!! Ja sam i 2000 m2 stali. Ja tam rządziłem niepodzielnie. Jakże pełne mistyki było to miejsce. W takim miejscu człowiek mógł czuć kontakt z Bogiem i prowadzić najtrudniejsze rozważania filozoficzne. To mój raj utracony, moje skrzydła ze stali, na których mogłem wznieść się na wyżyny ponad ludzką przeciętność
Dlatego co dzień modlę się o to żeby moja była firma odbiła się od dna recesji i zatrudniła mnie na nowo.
Co do meczu. Widziałem go i muszę powiedzieć, że w końcu coś się działo może to początek czegoś lepszego. Doping brzmiał niesamowicie głośno, robił naprawdę wrażenie. A sędzia? No cala Polska chyba widziała, ze to patałach jakich mało i ze odgwizdał karnego, którego nie było. Ale chuj z nim, wygraliśmy i tak. pamiętajcie, że nie tylko Polska jest krajem niekompetentnych sędziów. Na wyspach jest taki żart - zagadka, który pewnie jest znany tez już w Polsce. A brzmi tak: " ile trwa mecz piłkarski?" odpowiedź:"dopóki Liverpool nie strzeli gola". Wczoraj przekonała się o tym drużyna z Sunderland, której udało się ostatecznie wygrać z The Reds 1:0. Sędzia przedłużył ten mecz o 7 ( tak 7)!!!!!! minut bez jakiś większych ku temu powodów, dłużej to już chyba nie mógł. Jednak i tu sprawiedliwości stało się zadość i Sunderland dowiózł wynik do końca meczu.
Odwracanie fatum ogonem
Piłkarska Polonia pokonała swoje fatum i w sobotę odniosła od dawna oczekiwane zwycięstwo. Wynik i rywal nie rzucają na kolana, ale zaprawdę, powiadam Wam – radość była wielka, a droga do niej dramatyczna. Ten mecz to była istna alegoria życia szarego człowieka. Mieliśmy wszystko. Szczęście, zwątpienie, widmo porażki i końcowy triumf nad złem.
Przez ponad 600 minut boiskowych harców na trawie, nasi kopacze nie byli w stanie zdobyć bramki. Ostatnie mecze były jednym wielkim wstydem. Dzisiaj strzelili „aż” dwie. Walczyli, przechwytywali, naciskali na rywala, atakowali. Jak zawsze, razili nieskutecznością, indolencją i dziecinną czasami niemocą. Pod koniec meczu, drużyna gości zdobywa gola kontaktowego i zaczynają się nerwy. Bo Polonia to Polonia, my zawsze przegrywamy, nawet takie mecze, które już praktycznie mamy w garści. No i klops!
90 minuta meczu i kontrowersyjny karny dla Odry. Trzy punkty mówią nam „papa bando frajerów” i zostawiają na posterunku swojego młodszego brata, w postaci remisu. Po trybunach przechodzi jedynie śmiech. Ten szybko przeradza się w złość. Spojrzenia wszystkich mówią jedno: przez chwilę zapomnieliśmy jaka fortuna jest nam pisana. My jesteśmy Polonia, dom wiecznej klęski. Tu jest tak zawsze, od zawsze i na zawsze. Los w postaci gamonia ubranego na żółto wskazał nam jedynie nasze miejsce w szeregu, które w euforii opuściliśmy na chwilę. I wtedy staje się CUD.
Sebastian Przyrowski broni jedenastkę i cały stadion może utonąć w szale radości. O tyle pięknej, że z jej smakiem wszyscy się przecież pożegnaliśmy. Ale dostaliśmy ją z powrotem. I jak to w życiu bywa, taka radość smakuje dużo lepiej. Przez chwilę żyliśmy w innym gorszym świecie. Ale wróciliśmy do rzeczywistości, a ta okazała się piękna i szczęśliwa. Doceniamy to wyjątkowo. Jeden głupi mecz, a ile życiowych mądrości, nie mam racji?
I ja stałem jak ten głupek podnosząc ręce w geście wiktorii, a w oczach miałem łzy. I myślę, że nie tylko ja, bo końcówka zaiste piękną była.
A więc Polonia Warszawa – Odra Wodzisław 2:1 i oby to był początek złotej jesieni Czarnych Koszul.
W ramach rozprawiania się z demonami przeszłości, nabyłem taki oto szalik jak ten poniżej. Nawiązanie do wydarzeń z Podgoricy jest oczywiste. Traktuje to jako zdobycie ich barw, wet za wet, kto ma wiedzieć ten wie i pozdro dla kumatych. To krok w kierunku nowego życia, w którym nie ma miejsca na traumy z przeszłości. Nawet takie zabawne i drobne jak ta z Czarnogóry.
Przez ponad 600 minut boiskowych harców na trawie, nasi kopacze nie byli w stanie zdobyć bramki. Ostatnie mecze były jednym wielkim wstydem. Dzisiaj strzelili „aż” dwie. Walczyli, przechwytywali, naciskali na rywala, atakowali. Jak zawsze, razili nieskutecznością, indolencją i dziecinną czasami niemocą. Pod koniec meczu, drużyna gości zdobywa gola kontaktowego i zaczynają się nerwy. Bo Polonia to Polonia, my zawsze przegrywamy, nawet takie mecze, które już praktycznie mamy w garści. No i klops!
90 minuta meczu i kontrowersyjny karny dla Odry. Trzy punkty mówią nam „papa bando frajerów” i zostawiają na posterunku swojego młodszego brata, w postaci remisu. Po trybunach przechodzi jedynie śmiech. Ten szybko przeradza się w złość. Spojrzenia wszystkich mówią jedno: przez chwilę zapomnieliśmy jaka fortuna jest nam pisana. My jesteśmy Polonia, dom wiecznej klęski. Tu jest tak zawsze, od zawsze i na zawsze. Los w postaci gamonia ubranego na żółto wskazał nam jedynie nasze miejsce w szeregu, które w euforii opuściliśmy na chwilę. I wtedy staje się CUD.
Sebastian Przyrowski broni jedenastkę i cały stadion może utonąć w szale radości. O tyle pięknej, że z jej smakiem wszyscy się przecież pożegnaliśmy. Ale dostaliśmy ją z powrotem. I jak to w życiu bywa, taka radość smakuje dużo lepiej. Przez chwilę żyliśmy w innym gorszym świecie. Ale wróciliśmy do rzeczywistości, a ta okazała się piękna i szczęśliwa. Doceniamy to wyjątkowo. Jeden głupi mecz, a ile życiowych mądrości, nie mam racji?
I ja stałem jak ten głupek podnosząc ręce w geście wiktorii, a w oczach miałem łzy. I myślę, że nie tylko ja, bo końcówka zaiste piękną była.
A więc Polonia Warszawa – Odra Wodzisław 2:1 i oby to był początek złotej jesieni Czarnych Koszul.
W ramach rozprawiania się z demonami przeszłości, nabyłem taki oto szalik jak ten poniżej. Nawiązanie do wydarzeń z Podgoricy jest oczywiste. Traktuje to jako zdobycie ich barw, wet za wet, kto ma wiedzieć ten wie i pozdro dla kumatych. To krok w kierunku nowego życia, w którym nie ma miejsca na traumy z przeszłości. Nawet takie zabawne i drobne jak ta z Czarnogóry.

Etykiety:
fatum,
jebać pzpn,
karny,
ksp,
odra wodzisław,
piłka nożna,
polonia warszawa,
sędzia chuj
piątek, 16 października 2009
Turbonegro to miazga
Gdybym się słuchał redaktora Grega, to już dawno temu wiedziałbym co to Turbonegro. A tak, poznałem ich dopiero chwilę temu i co tu Wam będę pierdolił, ta muzyka wgniotłaby mnie w fotel, gdybym takowy posiadał. To wszystko nazywa się chyba deathpunk, chłopcy są ze słonecznej Norwegii, śpiewają o miłości, pojednaniu między rasami i o tym, że jak coś masz w życiu to się z tego ciesz, bo jak to stracisz to będziesz żałował. Sceniczny wizerunek nieco mnie razi, bo nigdy nie lubiłem Kiss i podobnych klimatów, ale broni ich muzyka. Grają z niezłym czadem, pasją, czy jak tam to nazwać. Nawet nie wiedziałem, że z połączenia punku, metalu i glam rocka może powstać cokolwiek co ma ręce i nogi. Po raz kolejny powiem, że ja na muzyce się nie znam i nie umiem o niej opowiadać. Robię to tylko dlatego, że redaktora Grega obecnie bardziej interesuje cena srebra jubilerskiego w Mozambiku niż nasz blog. A czytelnicy męczą: napiszcie coś. Więc piszę. Mam nadzieję, że ta żydowska menda opanuje się w końcu i zrozumie co jest ważne w życiu i dlaczego właśnie Curva Mortale.
Etykiety:
chce mi się spać,
death,
jesienna depresja,
muzyka na smutki,
punk,
turbonegro
czwartek, 15 października 2009
Kokomo
Ostatnio zrobiłem się bardzo refleksyjny. Wystarczy wysłać mi mejla o strasznym losie polskich rysi, by wzruszony sadat sięgnął do kieszeni i wspomógł akcję ich ratowania stosowną kwotą. Wystarczy żebym wpadł na chwilę w okolice UW, by po moich starczych policzkach spłynęły łzy wzruszenia za studenckim życiem co to ciągnęło mi się jak guma przecież przez długich siedem (sic!!!) lat. Obecnie jestem w stanie popłakać się nawet oglądając filmy z serii „Rocco invades...”.
W takich chwilach, człowiek zastanawia się nad życiem. Dzisiaj jedno ale celne wspomnienie. Jest rok 1988 albo i nawet 1987. Mały sadat siedzi obok taty na kanapie. Mamy kolorowy telewizor. Na nim oglądamy „ wzrockową listę przebojów „ Marka Niedźwiedzkiego. Naszą ulubioną piosenką jest Kokomo. Tata kiwał głową z zadowoleniem, ja też patrząc się na to co przewija się na ekranie. Wszystko nagrywane na video, było potem odtwarzane w nieskończoność.
Nie chodzi oczywiście o Toma Cruise’a ani tych podtatusiałych muzyków puszczających świńskie oczka do dziewcząt w wieku ich wnuczek. Chodzi o panie w bikini, szczególnie te biegnące po plaży. To pewnie śmieszne ale ten teledysk i te widoki, to jedno z bardzo mocnych wspomnień mojego dzieciństwa. I jak ktoś kto myśląc o wieku swojej niewinności ma przed oczami coś takiego, może wyrosnąć na normalną osobę? Nie może. Marek Niedźwiedzki zmarnował mi życie.
Więcej wspomnień z mojej przeszłości – w Waszej przyszłości.
W takich chwilach, człowiek zastanawia się nad życiem. Dzisiaj jedno ale celne wspomnienie. Jest rok 1988 albo i nawet 1987. Mały sadat siedzi obok taty na kanapie. Mamy kolorowy telewizor. Na nim oglądamy „ wzrockową listę przebojów „ Marka Niedźwiedzkiego. Naszą ulubioną piosenką jest Kokomo. Tata kiwał głową z zadowoleniem, ja też patrząc się na to co przewija się na ekranie. Wszystko nagrywane na video, było potem odtwarzane w nieskończoność.
Nie chodzi oczywiście o Toma Cruise’a ani tych podtatusiałych muzyków puszczających świńskie oczka do dziewcząt w wieku ich wnuczek. Chodzi o panie w bikini, szczególnie te biegnące po plaży. To pewnie śmieszne ale ten teledysk i te widoki, to jedno z bardzo mocnych wspomnień mojego dzieciństwa. I jak ktoś kto myśląc o wieku swojej niewinności ma przed oczami coś takiego, może wyrosnąć na normalną osobę? Nie może. Marek Niedźwiedzki zmarnował mi życie.
Więcej wspomnień z mojej przeszłości – w Waszej przyszłości.
niedziela, 11 października 2009
Prawo serii i flanelowe wywłoki
Pasmo porażek trwa sobie w najlepsze. Jak nie idzie, to nie idzie.
Wczoraj w PLK debiutowała Polonia 2011. Koszykówkę nawet lubię i mecz z Anwilem mógł się podobać. Oczywiście, młoda Polonia przegrała, ale rozmiar ostatecznego zwycięstwa gości nie oddaje do końca sytuacji na parkiecie. Walczyli. Nie poddawali się. Popełniali sporo błędów, rzadko zbierali, nie trafiali w najprostszych sytuacjach. A mimo wszystko, kilka razy byli blisko wyrównania z bardziej renomowanym i doświadczonym rywalem. Polonia 2011 to miks doświadczenia (Karwowski) z radosną młodością i myślę, że jeżeli Ci chłopcy będą grali tak odważnie jak wczoraj, to mogą coś ugrać w sezonie. Coś – mowa o utrzymaniu i daniu nieco radości kibicom.
Kibice koszykówki to dla mnie oczywiście inny świat. My mamy swój młyn, zaś kibice Anwilu znani są z tego, że jeżdżą za swoją drużyną po kraju. Wczoraj byli i wytrwale dopingowali swoich. Niby podobnie ale jednak zupełnie inaczej. Kibice gości to typowi grzeczni studenci, tak w młynie jak i Ci rozrzuceni po całych trybunach, a tolerancja nie pozwala okłaść po facjacie kogoś kto obok Ciebie bezczelnie cieszy się z punktu dla przeciwnika i ma mordę prymusa. Pomijam już wiochę w postaci okrzyków obrażających moje miasto, Warszawę. Gdzie ten Włocławek w ogóle leży?!?!
Było też nieco gorąco. W naszym młynie odpalono ognie wrocławskie, były machajki. Jako, że hala to hala, szybko zrobiło się nieco gęsto od dymu, interwencja ochrony, okrzyki „zostaw kibica”, no to mogło się podobać. Obok nas „kibice” mówiący o tym jaki to wstyd dla Polonii. Jaki tam wstyd. Wstyd to przynoszą oni, flanelowe wywłoki z polibudy. No ale nic z nimi nie zrobimy, bo na koszu jesteśmy na „ich” terenie. A tak zaprawdę Wam powiadam, przecież my wszyscy z Polonii jesteśmy frajerami.
„Normalna” koszykarska Polonia również przegrała swój mecz. Piłkarska Polonia grająca w Młodzieżowej Ekstraklasie również została rozniesiona w strzępy przez swego rywala...
Wieczorem kolejna programowa porażka kadry PZPN. Przygody reprezentacji jakoś mało mnie interesują, więc się nawet nie przejąłem. Martwię się za to czymś innym. Już się przyzwyczaiłem do niepowodzeń w każdej dziedzinie mojego życia. A dzisiaj nie mam nic na widoku. I nieco mi z tym ciężko, kurwa.
Wczoraj w PLK debiutowała Polonia 2011. Koszykówkę nawet lubię i mecz z Anwilem mógł się podobać. Oczywiście, młoda Polonia przegrała, ale rozmiar ostatecznego zwycięstwa gości nie oddaje do końca sytuacji na parkiecie. Walczyli. Nie poddawali się. Popełniali sporo błędów, rzadko zbierali, nie trafiali w najprostszych sytuacjach. A mimo wszystko, kilka razy byli blisko wyrównania z bardziej renomowanym i doświadczonym rywalem. Polonia 2011 to miks doświadczenia (Karwowski) z radosną młodością i myślę, że jeżeli Ci chłopcy będą grali tak odważnie jak wczoraj, to mogą coś ugrać w sezonie. Coś – mowa o utrzymaniu i daniu nieco radości kibicom.
Kibice koszykówki to dla mnie oczywiście inny świat. My mamy swój młyn, zaś kibice Anwilu znani są z tego, że jeżdżą za swoją drużyną po kraju. Wczoraj byli i wytrwale dopingowali swoich. Niby podobnie ale jednak zupełnie inaczej. Kibice gości to typowi grzeczni studenci, tak w młynie jak i Ci rozrzuceni po całych trybunach, a tolerancja nie pozwala okłaść po facjacie kogoś kto obok Ciebie bezczelnie cieszy się z punktu dla przeciwnika i ma mordę prymusa. Pomijam już wiochę w postaci okrzyków obrażających moje miasto, Warszawę. Gdzie ten Włocławek w ogóle leży?!?!
Było też nieco gorąco. W naszym młynie odpalono ognie wrocławskie, były machajki. Jako, że hala to hala, szybko zrobiło się nieco gęsto od dymu, interwencja ochrony, okrzyki „zostaw kibica”, no to mogło się podobać. Obok nas „kibice” mówiący o tym jaki to wstyd dla Polonii. Jaki tam wstyd. Wstyd to przynoszą oni, flanelowe wywłoki z polibudy. No ale nic z nimi nie zrobimy, bo na koszu jesteśmy na „ich” terenie. A tak zaprawdę Wam powiadam, przecież my wszyscy z Polonii jesteśmy frajerami.
„Normalna” koszykarska Polonia również przegrała swój mecz. Piłkarska Polonia grająca w Młodzieżowej Ekstraklasie również została rozniesiona w strzępy przez swego rywala...
Wieczorem kolejna programowa porażka kadry PZPN. Przygody reprezentacji jakoś mało mnie interesują, więc się nawet nie przejąłem. Martwię się za to czymś innym. Już się przyzwyczaiłem do niepowodzeń w każdej dziedzinie mojego życia. A dzisiaj nie mam nic na widoku. I nieco mi z tym ciężko, kurwa.
Etykiety:
2011,
difens,
flanelowe wywłoki,
jesienna depresja,
koszykówka,
liga chuliganów,
PLK,
polonia,
race,
zadyma
piątek, 9 października 2009
Noble mnie jebią
Miałem dzisiaj nie pisać nic, co by się skupić i spłodzić w końcu tekst, który ktoś chciałby przeczytać, ale dzisiaj wydarzyły się dwie ważne rzeczy. I jak to zawsze bywa, o tej mniej ważnej jest głośniej niż powinno, a druga leży w kącie już zapomniana, chociaż ciągle świeża.
Barrack Obama dostał Nobla. Pokojowego. To taki Nobel, którego daje się różnym ludziom beż żadnego sensownego uzasadnienia. Kto go nie dostał. Nawet nasz elektryk. Palestyński terrorysta. Czarny terrorysta. Ekologiczny wariat Al Gore. Dostał go nawet Sadat – to nie ja, tylko mój egipski pierwowzór (może kiedyś napiszę dlaczego wybrałem taką ksywkę – zapisuje to dla pamięci). Dostawali go wszyscy, za byle co i byle jak. Ważne jest tylko to, by bynajmniej nie urazić nagrodą zbyt wielu osób i środowisk. Więc wygrywa zawsze kandydat mdły i nijaki, bo taki jest do stawienia dla każdego. Mi na liście laureatów brakuje jednej, jedynej osoby, która taką nagrodę powinna dostać. Nie ma Szymona Wiesenthala i jako swieżo "upieczony" Żyd, uważam, że to mówi wszystko o „powadze” tej „nagrody”. Więc wszelkich dyskusji czy Obama powinien dostać czy nie powinien, jakoś nie rozumiem. Dostał to dostał. Na liście laureatów pasuje do reszty całkiem dobrze.
Dzisiaj inne ciało, w postaci MKOL podjęło decyzję, że do programu igrzysk wraca rugby oraz golf. Golfem to kiedyś jechałem dwa razy i mnie to jebie, ale na rugby to się nawet ucieszyłem. Chociaż z ciała redakcyjnego Curva Mortale, to Greg się będzie cieszył jeszcze mocniej. Może kiedyś napiszę o tym jak to trenował ten piękny sport. Widzę, że po raz kolejny opowiadam o nim, dając mu do zrozumienia żeby więcej pisał. Ale odkąd ta żydowska menda zaczęła pracować w biżuterii, to już nie ma czasu na bloga :). Tylko ciągle „handele, handele”, „ty mnie chcesz z torbami puścić, szczere złoto 50 dolarów za uncję, za kogo te mnie masz” albo „kupi, nie kupi, potargować się można”. Ale dobrze, że się chłopak odnalazł, zawsze chcieliśmy co prawda pracować w ropie albo pornobiznesie, ale reklama i biżuteria też są nienajgorsze.
Barrack Obama dostał Nobla. Pokojowego. To taki Nobel, którego daje się różnym ludziom beż żadnego sensownego uzasadnienia. Kto go nie dostał. Nawet nasz elektryk. Palestyński terrorysta. Czarny terrorysta. Ekologiczny wariat Al Gore. Dostał go nawet Sadat – to nie ja, tylko mój egipski pierwowzór (może kiedyś napiszę dlaczego wybrałem taką ksywkę – zapisuje to dla pamięci). Dostawali go wszyscy, za byle co i byle jak. Ważne jest tylko to, by bynajmniej nie urazić nagrodą zbyt wielu osób i środowisk. Więc wygrywa zawsze kandydat mdły i nijaki, bo taki jest do stawienia dla każdego. Mi na liście laureatów brakuje jednej, jedynej osoby, która taką nagrodę powinna dostać. Nie ma Szymona Wiesenthala i jako swieżo "upieczony" Żyd, uważam, że to mówi wszystko o „powadze” tej „nagrody”. Więc wszelkich dyskusji czy Obama powinien dostać czy nie powinien, jakoś nie rozumiem. Dostał to dostał. Na liście laureatów pasuje do reszty całkiem dobrze.
Dzisiaj inne ciało, w postaci MKOL podjęło decyzję, że do programu igrzysk wraca rugby oraz golf. Golfem to kiedyś jechałem dwa razy i mnie to jebie, ale na rugby to się nawet ucieszyłem. Chociaż z ciała redakcyjnego Curva Mortale, to Greg się będzie cieszył jeszcze mocniej. Może kiedyś napiszę o tym jak to trenował ten piękny sport. Widzę, że po raz kolejny opowiadam o nim, dając mu do zrozumienia żeby więcej pisał. Ale odkąd ta żydowska menda zaczęła pracować w biżuterii, to już nie ma czasu na bloga :). Tylko ciągle „handele, handele”, „ty mnie chcesz z torbami puścić, szczere złoto 50 dolarów za uncję, za kogo te mnie masz” albo „kupi, nie kupi, potargować się można”. Ale dobrze, że się chłopak odnalazł, zawsze chcieliśmy co prawda pracować w ropie albo pornobiznesie, ale reklama i biżuteria też są nienajgorsze.
środa, 7 października 2009
Dobry Żyd to śpiewający Żyd
Rzadko piszemy o muzyce. Ja o niej nie mam pojęcia, ale co jak co, redaktor Greg mógłby czasem obdarzyć nas wszystkich aktem łaski i napisać kilka słów częściej niż obecnie, bo się zna. W młodości przecież zarzygał niejeden koncert, pił z niejednym technicznym. To jego ciocia Wikipedia pyta najpierw o zdanie, gdy wpisujecie w gugla takie wyrażenia jak „skandynawski death metal”. Pamiętam, że miał nawet w domu gitarę. Grał na niej tylko jeden kawałek – „I’m your father Skywalker”. Dawno go nie słyszałem. Jak podrósł dużą gitarę zamienił na małe pałeczki do perkusji. Byłem na jego próbach i poza tym, że akurat od tamtej chwili moje życie stacza się ciągle w dół, uważam, że dużo więcej osób o mniejszym talencie od niego, robi w tej branży kariery i gra z sukcesami po wiejskich remizach.
Ja dzisiaj mam ochotę, a nawet obowiązek wspomnieć o jednym wykonawcy. Znam go oczywiście, bo o jego istnieniu powiedział mi redaktor Greg, inaczej ciągle słuchałbym jakiegoś gówna. Koleś jest Żydem. Już jest ciężko. Jest do tego chasydem. To zasadniczo grzebie szansę każdego ale raz na rok i kura pierdnie. Tak jest w tym przypadku. Matisyahu jest kim jest, robi z tego swój znak rozpoznawczy, ale jaki on ma kurwa talent!!!
Wiem jedno. Gdyby nie on i jego muzyka, dzisiaj miałbym totalnie przechujowy dzień. A tak jest po prostu chujowo, jak wczoraj, przedwczoraj etc. Sami posłuchajcie.
Żyd jak to żyd. Nawet go polubiłem, ale ani się zorientowałem a wyciągnął mi z kieszeni nieco pieniążków. Kupię jego płyty, w ramach podziękowania za wierne towarzyszenie mi w czasach udręki. Ale słuchać go będę nadal z pirackich mp3, bo tak wygodniej.
Ja dzisiaj mam ochotę, a nawet obowiązek wspomnieć o jednym wykonawcy. Znam go oczywiście, bo o jego istnieniu powiedział mi redaktor Greg, inaczej ciągle słuchałbym jakiegoś gówna. Koleś jest Żydem. Już jest ciężko. Jest do tego chasydem. To zasadniczo grzebie szansę każdego ale raz na rok i kura pierdnie. Tak jest w tym przypadku. Matisyahu jest kim jest, robi z tego swój znak rozpoznawczy, ale jaki on ma kurwa talent!!!
Wiem jedno. Gdyby nie on i jego muzyka, dzisiaj miałbym totalnie przechujowy dzień. A tak jest po prostu chujowo, jak wczoraj, przedwczoraj etc. Sami posłuchajcie.
Żyd jak to żyd. Nawet go polubiłem, ale ani się zorientowałem a wyciągnął mi z kieszeni nieco pieniążków. Kupię jego płyty, w ramach podziękowania za wierne towarzyszenie mi w czasach udręki. Ale słuchać go będę nadal z pirackich mp3, bo tak wygodniej.
Etykiety:
antysemityzm,
bujakka,
chasydzi,
Matisyahu,
muzyka na smutki,
reggae,
żydostwo,
Żydzi,
żydzi też śpiewają
wtorek, 6 października 2009
Biegnij Warszawo! Biegnij!
Już kiedyś pisałem o tym jak lubię biegać. To głupi sport. A jednocześnie piękny. Nie masz w nim tak naprawdę żadnych przeciwników, poza jednym. Poza sobą samym. A wiadomo jak ciężko jest z kimś takim wygrać. I każde zwycięstwo cieszy szczególnie. Pewnie bieganie utwardza charakter i samego człowieka. Pewnie jest się od tego zdrowszym. A dla mnie najważniejsze jest to, że po biegu patrzę na siebie w lustrze i mówię „co psia końcówo, znowu Ci dokopałem w dupsko?”.

W niedzielę było „Biegnij Warszawo”. Czas jak zawsze, okolice 53 minut, chociaż gdyby nie sznurówka i czas poświęcony na jej wiązanie gdzieś na 7 km, byłoby lepiej. Ale to nie ma znaczenia, tak samo jak miejsce, które zająłem. Nie ma znaczenia żadne tam uczestnictwo, bycie w masie takich jak Ty i żadne dorabiane ideologie. Ważne jest to, że kilka razy brakowało mi sił, ważne jest to, że kilka razy chciałem się zatrzymać – „bo nie dam rady, bo zaraz padnę”. I za każdym razem pokazywałem sobie samemu soczystego wała. Pokonałem sam siebie. Szkoda, że w życiu poza ścieżką biegową, nie jest to takie proste :)

W niedzielę było „Biegnij Warszawo”. Czas jak zawsze, okolice 53 minut, chociaż gdyby nie sznurówka i czas poświęcony na jej wiązanie gdzieś na 7 km, byłoby lepiej. Ale to nie ma znaczenia, tak samo jak miejsce, które zająłem. Nie ma znaczenia żadne tam uczestnictwo, bycie w masie takich jak Ty i żadne dorabiane ideologie. Ważne jest to, że kilka razy brakowało mi sił, ważne jest to, że kilka razy chciałem się zatrzymać – „bo nie dam rady, bo zaraz padnę”. I za każdym razem pokazywałem sobie samemu soczystego wała. Pokonałem sam siebie. Szkoda, że w życiu poza ścieżką biegową, nie jest to takie proste :)
Stało się.....
..... to czego się obawiałem. Znalazłem pracę. To tłumaczy moją jakże długa nieobecność. Tylko ogłosiłem, że być może jestem Żydem i proszę. Od razu dostałem pracę i to, jakże typowo dla moich domniemanych współplemieńców, w biżuterii. Jednakże sprawuję tam dosyć niską funkcję, to można wytłumaczyć wątpliwościami co do mojego pochodzenia. Nie ważne to jednak, gdyż ogólnie nie czuję się dobrze z tą pracą. Jednak fajniej było żyć ze zwrotu nadpłaconego ubezpieczenia społecznego ( niektórzy nazywają to zasiłkiem, ale ja zasiłku nie biorę) i być na luzie. Człowiek mógł sobie powyobrażać, że sprawuje ważne urzędy, snuć plany co do przyszłości. Bo życie człowieka na bezrobociu jest tak jak powiedział pewien przygłup jak pudełko czekoladek albo pół z jabolami w monopolowym. Człowiek nigdy nie wie na co trafi i liczy, że trafi na tą najlepszą pralinkę z najszlachetniejszej czekolady Linda z wyrafinowanym nadzieniem a już spełnieniem marzeń byłyby ręcznie robione belgijskie czekoladki. Życie daje nam jednak słodkość średnio-niskiej jakości. I tak też ja trafiłem, robię bo robię i nie wypada nie pracować w ogóle. Tak też ze szczytów marzeń o zaszczytach i awansach sturlałem się na nizinę rzeczywistości i pracy fizycznej.
Nie ważne to jednak, myślę że żadna pracy mnie by nie bawiła. Urodziłem się w złym czasie i miejscu, mój charakter najlepiej pasuje do próżniaczego życia arystokraty. Pojeść, popić, zabawić się, poudawać inteligentnego i czarującego. Konie, wernisaże, kwartety smyczkowe a czasami w przypływie sarmackiej fantazji jakieś szaleństwa.
tak mniej więcej wyglądałyby moje wypady na łono natury.
Z trzy kamienice w mieście, posiadłość ziemska, fundusze dobrze zainwestowane w porządnym banku, który wie jak traktować tak znamienitego klienta jak ja. Raz na miesiąc bym przychodził do banku oddając cylinder i laskę służącemu siadałbym w wygodnym fotelu i pytałbym się bankiera:
- jak tam interesy, panie Sztelbaum, idą po naszej myśli?
- ależ jak najbardziej, panie hrabio - odpowiedziałby lekko się kłaniając, w tym czasie służący podaje mi kieliszek koniaku i cygaro. bankier kontynuuje - w tym tygodniu, prawdopodobnie w środę, przypływa chińska herbata. Ładunek już w całości zamówiony, detaliści wpłacili zaliczki, to będzie czysty zysk. Poza tym przejmujemy drukarnie Rutowicza. Kontaktujemy się również z brazylijskimi partnerami w sprawie kauczuku. To będzie istna kopalnia złota.
- Wyśmienicie, mój drogi - odpowiedziałbym - w przyszłym miesiącu mnie nie będzie, najpierw bawię w Sankt Petersburgu, potem wypoczynek w Italii. Wszystkie sprawunki przekazuje mojemu zarządcy, panu Woźniewskiemu. Będzie się z panem kontaktował - dopijam koniak, wstaję z fotela a służący przynosi mi cylinder i laskę - żegnam pana i liczę na powodzenie naszych inwestycji.
- Do widzenia jaśnie hrabio. Życzę miłej podróży
- Acha jeszcze jedno. Jutro moja małżonka przyjeżdża na zakupy. Niech pan powie Mordechajowi, żeby przygotował 200 rubli w złocie. Jan jutro z rana je odbierze.
- oczywiście panie hrabio.
To tyle co bym musiał zajmować się przyziemnymi sprawami finansów. Niestety to już się pewnie nie wydarzy, ale cały czas chciałbym trochę więcej niezależności. Dlatego marudzę Sadatowi, żeby coś wymyślił i żebyśmy jakiś biznes otworzyli. Mi to nic do głowy nie przychodzi ale ogólnie czujemy to samo, że fajnie by było pracować dla siebie i być niezależnym. Żeby być wilkami wśród stada baranów i żebyśmy nie musieli znosić kierownictwa miernot i ludzi, którymi gardzimy. Może dzięki temu doczekam się prywatnej loży w operze.
Nie ważne to jednak, myślę że żadna pracy mnie by nie bawiła. Urodziłem się w złym czasie i miejscu, mój charakter najlepiej pasuje do próżniaczego życia arystokraty. Pojeść, popić, zabawić się, poudawać inteligentnego i czarującego. Konie, wernisaże, kwartety smyczkowe a czasami w przypływie sarmackiej fantazji jakieś szaleństwa.
tak mniej więcej wyglądałyby moje wypady na łono natury.
Z trzy kamienice w mieście, posiadłość ziemska, fundusze dobrze zainwestowane w porządnym banku, który wie jak traktować tak znamienitego klienta jak ja. Raz na miesiąc bym przychodził do banku oddając cylinder i laskę służącemu siadałbym w wygodnym fotelu i pytałbym się bankiera:
- jak tam interesy, panie Sztelbaum, idą po naszej myśli?
- ależ jak najbardziej, panie hrabio - odpowiedziałby lekko się kłaniając, w tym czasie służący podaje mi kieliszek koniaku i cygaro. bankier kontynuuje - w tym tygodniu, prawdopodobnie w środę, przypływa chińska herbata. Ładunek już w całości zamówiony, detaliści wpłacili zaliczki, to będzie czysty zysk. Poza tym przejmujemy drukarnie Rutowicza. Kontaktujemy się również z brazylijskimi partnerami w sprawie kauczuku. To będzie istna kopalnia złota.
- Wyśmienicie, mój drogi - odpowiedziałbym - w przyszłym miesiącu mnie nie będzie, najpierw bawię w Sankt Petersburgu, potem wypoczynek w Italii. Wszystkie sprawunki przekazuje mojemu zarządcy, panu Woźniewskiemu. Będzie się z panem kontaktował - dopijam koniak, wstaję z fotela a służący przynosi mi cylinder i laskę - żegnam pana i liczę na powodzenie naszych inwestycji.
- Do widzenia jaśnie hrabio. Życzę miłej podróży
- Acha jeszcze jedno. Jutro moja małżonka przyjeżdża na zakupy. Niech pan powie Mordechajowi, żeby przygotował 200 rubli w złocie. Jan jutro z rana je odbierze.
- oczywiście panie hrabio.
To tyle co bym musiał zajmować się przyziemnymi sprawami finansów. Niestety to już się pewnie nie wydarzy, ale cały czas chciałbym trochę więcej niezależności. Dlatego marudzę Sadatowi, żeby coś wymyślił i żebyśmy jakiś biznes otworzyli. Mi to nic do głowy nie przychodzi ale ogólnie czujemy to samo, że fajnie by było pracować dla siebie i być niezależnym. Żeby być wilkami wśród stada baranów i żebyśmy nie musieli znosić kierownictwa miernot i ludzi, którymi gardzimy. Może dzięki temu doczekam się prywatnej loży w operze.
poniedziałek, 5 października 2009
Niezależność to dla mnie curvamortale.blogspot.com
Wiemy, że mamy coraz więcej fanów. Kilku z nich w piątek tęgo popiło i dało wyraz swojemu uwielbieniu – dzieło, które powstało trafi lada moment do ASP i będzie tam przypominać wszystkim, że prawdziwa niezależność jest tylko na curvamortale.blogspot.com.
Co prawda, nie jestem do końca pewien, czy pomysłodawcy tej koncepcji, spodziewali się tego co zobaczyli, ale naszych fanów to nie obchodzi. I słusznie. Bo nas też nie.





Co prawda, nie jestem do końca pewien, czy pomysłodawcy tej koncepcji, spodziewali się tego co zobaczyli, ale naszych fanów to nie obchodzi. I słusznie. Bo nas też nie.






Etykiety:
autopromocja,
grolsch,
imprezy,
niezależność,
prawdziwa niezależność to dla mnie,
reklama,
wolność
Porażki - te duże i te mniejsze
Jesień już. Szaro i smutno. Pusto i bezsensownie. Człowiek w takich chwilach ma ochotę albo uciec i iść przed siebie, nigdy już nie zerkając do tyłu albo... Nie wiem co. W moim życiu też niewesoło ostatnio, refleksje i smutne wnioski, końce i początki. Zmiany i nagłe olśnienie swoją własną głupotą. Może zdobędę się na odwagę i napiszę potem parę zdań życiowych refleksji i podsumowań. Nauczyłem się kilku rzeczy ostatnio – wszystkich złych i smutnych. A o sobie samym, wręcz przerażających. I choć bolą, nie mogę ich nigdy zapomnieć, bo są ważną nauczką...
Co w takiej chwili można zrobić?
Nic.
Albo można pójść na K6 na mecz. Tyle że statek o nazwie Polonia Warszawa tonie od pewnego czasu, więc atmosfera pogrzebowa. Nigdy nie było dobrze, zawsze czekało tam na nas rozczarowanie i porcja większych lub mniejszych nerwów. Wczoraj nie było inaczej. Ale to chyba najgorszy mecz jaki widziałem w życiu. Na boisku skórokopy słabsi od słabego Piasta Gliwice, na trybunach marazm, podziały i doping, którego miało nie być i chyba... lepiej żeby go nie było wcale niż żeby był taki jaki był. Porażka i dramat. Rozglądam się po Kamiennej. Coraz nas mniej. Ale ciągle te same znajome twarze. Każdy z nas jakby z porażką wyrysyowaną na trwale. I myślę, że mimo wszystko, przecież i ja pasuję tu idealnie. Witamy w świecie wiecznego roczarowania i błędów.
A przecież kiedyś bywało lepiej. Kiedyś było jakieś światełko w tunelu. Poniższy film pokazuje, że drzemie w nas jeszcze jakaś moc. Może uda się ją obudzić, może jeszcze nie jest stracone?
A może już było dobrze i teraz już zawsze będzie źle? Tak u mnie, jak i w Polonii?
Co w takiej chwili można zrobić?
Nic.
Albo można pójść na K6 na mecz. Tyle że statek o nazwie Polonia Warszawa tonie od pewnego czasu, więc atmosfera pogrzebowa. Nigdy nie było dobrze, zawsze czekało tam na nas rozczarowanie i porcja większych lub mniejszych nerwów. Wczoraj nie było inaczej. Ale to chyba najgorszy mecz jaki widziałem w życiu. Na boisku skórokopy słabsi od słabego Piasta Gliwice, na trybunach marazm, podziały i doping, którego miało nie być i chyba... lepiej żeby go nie było wcale niż żeby był taki jaki był. Porażka i dramat. Rozglądam się po Kamiennej. Coraz nas mniej. Ale ciągle te same znajome twarze. Każdy z nas jakby z porażką wyrysyowaną na trwale. I myślę, że mimo wszystko, przecież i ja pasuję tu idealnie. Witamy w świecie wiecznego roczarowania i błędów.
A przecież kiedyś bywało lepiej. Kiedyś było jakieś światełko w tunelu. Poniższy film pokazuje, że drzemie w nas jeszcze jakaś moc. Może uda się ją obudzić, może jeszcze nie jest stracone?
A może już było dobrze i teraz już zawsze będzie źle? Tak u mnie, jak i w Polonii?
Etykiety:
beniciak,
jebie mnie wszystko,
jesienna depresja,
jesienne smutki,
k6,
polonia warszawa,
porażka,
porażki,
wpierdol
piątek, 2 października 2009
Ale kurwa kino "Fawlty Towers"
A w sumie to serial. Tak czy owak zajebisty. Po polskiemu – Hotel Zacisze. Niech Was nie zmyli nazwa – pasuje do miejsca dosyć umiarkowanie.
Odcinków wiele nie ma, wszystkie można policzyć na palcach obu dłoni drwala o nieudanym przebiegu kariery zawodowej. Ale oglądając ma się to wrażenie, że czasem lepiej jest mniej ale doskonale niż dużo i długo ale nijako. Pamiętacie jakikolwiek skecz z ostatniego sezonu Monty Pythona? Nie pamiętacie. Nikt nie pamięta, nawet autorzy. Bo to była właśnie operacja „o jeden sezon za daleko”. John Cleese zresztą tworzył wtedy swoje wiekopomne dzieło, o którym mowa.
Basil Fawlty to zestresowany właściciel hoteliku w Torquay. Jest chyba najgenialniejszą postacią serialową jaką kiedykolwiek spłodziło pióro scenarzysty. Dr Home’a, czy jak mu tam, czy inne zdesperowane domowe kurwiszcza co to są gotowe na wszystko zjada na śniadanie. Zagryza wszystkimi bohaterami tego serialu o ludziach co zagubili się na wyspie wielkości Mariensztatu i rozmawiają z inteligentną mgłą. Jest po prostu perfekcyjny. Jest ludzki w świecie sztucznych bohaterów zrobionych z zużytego papieru toaletowego.
Perfekcyjny, bo ma wady. I to ile. Jest pełen sprzeczności. I to jakich! Z jednej strony gardzi motłochem, oddając pokłony największym nawet miernotom, byleby należącym do klasy wyższej. Ma poczucie dumy z bycia Brytyjczykiem, uważa, że jedynie zły los sprawił, że wylądował w prowincjonalnym hotelu. Uważa, że jest predestynowany do wielkich spraw, ale na co dzień zajmuje się kwestiami typu nieświeżych ryb, które zabiły jednego z gości, albo kwestii w jaki sposób zabić szczura. Jest bezczelny, arogancki, chamski, wredny i złośliwy, stosuje nazistowskie praktyki wobec własnych pracowników, a jednocześnie boi się krzywego spojrzenia swojej małżonki. Powinniśmy go nienawidzić, ale jest odwrotnie. Uwielbiamy go oglądać, bo jest jednym z nas. Jest zatopiony w szarości dnia. Kiedy już wszystko się wali, stojąc okrakiem w pozie a’la Hitler, czy też jak wioskowy głupek, tudzież z ogrodowym krasnalem pod pachą, patrzy się na świat i zdaje się pytać – o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego nic nie jest tak jak być powinno, co zrobiłem, że wylądowałem w tym miejscu na ziemi. I wiecie co wtedy myślę? Myślę, że nasze życie jest dokładnie takie samo. A przynajmniej moje.

Basil jest jednoosobowym komandem wprowadzającym chaos i zniszczenie. Wszystko zaczyna się od jego ego. To w jego obronie, rozpętuje się co odcinek istna wojna domowa. A po wszystkim zostają zgliszcza i jelonkowate spojrzenie jego oczu mówiące „what’s the fuck is going on?”. Poza niszczeniem świata, Basil zajmuje się a to dogryzaniem gościom hotelowym („widziałaś tych spod dwójki? Chyba pierwszy raz jedzą widelcami”), a to rozmyślaniem co zrobił źle w życiu („fiuuuuu. Co to było. To moje życie. Czy mogę prosić o powtórkę? Niestety, miałeś tylko jedno”), a to unikaniem odpowiedzialności przed każdą swoją decyzją. Śmiejemy się do rozpuku widząc to wszystko. Tylko, że czasem, tak jak teraz, robi nam się smutniej. Bo to nie jest komedia. To nasze życie właśnie. To alegoria cywilizacji białego człowieka. Nerwowego, sfrustrowanego, plującego jadem. Z uporem lepszej sprawy walczących z przeciwnościami losu, których sam jest autorem. To jak z komunizmem, jako ustrojem który dzielnie walczy z problemami, które w innych systemach w ogóle nie występują. Ale śmiejemy się. Śmiejemy się, bo życie takie właśnie jest. Nie jest wcale dobre, przyjemne, celowe i napełnione miłością. Nie jest też złe, smutne, depresyjne czy pełne nienawiści. Ono jest kurewsko śmieszne. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią perspektywę, by to w pełni dostrzec.
Odcinków wiele nie ma, wszystkie można policzyć na palcach obu dłoni drwala o nieudanym przebiegu kariery zawodowej. Ale oglądając ma się to wrażenie, że czasem lepiej jest mniej ale doskonale niż dużo i długo ale nijako. Pamiętacie jakikolwiek skecz z ostatniego sezonu Monty Pythona? Nie pamiętacie. Nikt nie pamięta, nawet autorzy. Bo to była właśnie operacja „o jeden sezon za daleko”. John Cleese zresztą tworzył wtedy swoje wiekopomne dzieło, o którym mowa.
Basil Fawlty to zestresowany właściciel hoteliku w Torquay. Jest chyba najgenialniejszą postacią serialową jaką kiedykolwiek spłodziło pióro scenarzysty. Dr Home’a, czy jak mu tam, czy inne zdesperowane domowe kurwiszcza co to są gotowe na wszystko zjada na śniadanie. Zagryza wszystkimi bohaterami tego serialu o ludziach co zagubili się na wyspie wielkości Mariensztatu i rozmawiają z inteligentną mgłą. Jest po prostu perfekcyjny. Jest ludzki w świecie sztucznych bohaterów zrobionych z zużytego papieru toaletowego.
Perfekcyjny, bo ma wady. I to ile. Jest pełen sprzeczności. I to jakich! Z jednej strony gardzi motłochem, oddając pokłony największym nawet miernotom, byleby należącym do klasy wyższej. Ma poczucie dumy z bycia Brytyjczykiem, uważa, że jedynie zły los sprawił, że wylądował w prowincjonalnym hotelu. Uważa, że jest predestynowany do wielkich spraw, ale na co dzień zajmuje się kwestiami typu nieświeżych ryb, które zabiły jednego z gości, albo kwestii w jaki sposób zabić szczura. Jest bezczelny, arogancki, chamski, wredny i złośliwy, stosuje nazistowskie praktyki wobec własnych pracowników, a jednocześnie boi się krzywego spojrzenia swojej małżonki. Powinniśmy go nienawidzić, ale jest odwrotnie. Uwielbiamy go oglądać, bo jest jednym z nas. Jest zatopiony w szarości dnia. Kiedy już wszystko się wali, stojąc okrakiem w pozie a’la Hitler, czy też jak wioskowy głupek, tudzież z ogrodowym krasnalem pod pachą, patrzy się na świat i zdaje się pytać – o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego nic nie jest tak jak być powinno, co zrobiłem, że wylądowałem w tym miejscu na ziemi. I wiecie co wtedy myślę? Myślę, że nasze życie jest dokładnie takie samo. A przynajmniej moje.

Basil jest jednoosobowym komandem wprowadzającym chaos i zniszczenie. Wszystko zaczyna się od jego ego. To w jego obronie, rozpętuje się co odcinek istna wojna domowa. A po wszystkim zostają zgliszcza i jelonkowate spojrzenie jego oczu mówiące „what’s the fuck is going on?”. Poza niszczeniem świata, Basil zajmuje się a to dogryzaniem gościom hotelowym („widziałaś tych spod dwójki? Chyba pierwszy raz jedzą widelcami”), a to rozmyślaniem co zrobił źle w życiu („fiuuuuu. Co to było. To moje życie. Czy mogę prosić o powtórkę? Niestety, miałeś tylko jedno”), a to unikaniem odpowiedzialności przed każdą swoją decyzją. Śmiejemy się do rozpuku widząc to wszystko. Tylko, że czasem, tak jak teraz, robi nam się smutniej. Bo to nie jest komedia. To nasze życie właśnie. To alegoria cywilizacji białego człowieka. Nerwowego, sfrustrowanego, plującego jadem. Z uporem lepszej sprawy walczących z przeciwnościami losu, których sam jest autorem. To jak z komunizmem, jako ustrojem który dzielnie walczy z problemami, które w innych systemach w ogóle nie występują. Ale śmiejemy się. Śmiejemy się, bo życie takie właśnie jest. Nie jest wcale dobre, przyjemne, celowe i napełnione miłością. Nie jest też złe, smutne, depresyjne czy pełne nienawiści. Ono jest kurewsko śmieszne. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią perspektywę, by to w pełni dostrzec.
Etykiety:
fawlty towers,
hotel zacisze,
john cleese,
komedia,
komediowy,
refleksje o życiu,
serial,
torquay,
życie
Subskrybuj:
Posty (Atom)