piątek, 2 października 2009

Ale kurwa kino "Fawlty Towers"

A w sumie to serial. Tak czy owak zajebisty. Po polskiemu – Hotel Zacisze. Niech Was nie zmyli nazwa – pasuje do miejsca dosyć umiarkowanie.
Odcinków wiele nie ma, wszystkie można policzyć na palcach obu dłoni drwala o nieudanym przebiegu kariery zawodowej. Ale oglądając ma się to wrażenie, że czasem lepiej jest mniej ale doskonale niż dużo i długo ale nijako. Pamiętacie jakikolwiek skecz z ostatniego sezonu Monty Pythona? Nie pamiętacie. Nikt nie pamięta, nawet autorzy. Bo to była właśnie operacja „o jeden sezon za daleko”. John Cleese zresztą tworzył wtedy swoje wiekopomne dzieło, o którym mowa.
Basil Fawlty to zestresowany właściciel hoteliku w Torquay. Jest chyba najgenialniejszą postacią serialową jaką kiedykolwiek spłodziło pióro scenarzysty. Dr Home’a, czy jak mu tam, czy inne zdesperowane domowe kurwiszcza co to są gotowe na wszystko zjada na śniadanie. Zagryza wszystkimi bohaterami tego serialu o ludziach co zagubili się na wyspie wielkości Mariensztatu i rozmawiają z inteligentną mgłą. Jest po prostu perfekcyjny. Jest ludzki w świecie sztucznych bohaterów zrobionych z zużytego papieru toaletowego.

Perfekcyjny, bo ma wady. I to ile. Jest pełen sprzeczności. I to jakich! Z jednej strony gardzi motłochem, oddając pokłony największym nawet miernotom, byleby należącym do klasy wyższej. Ma poczucie dumy z bycia Brytyjczykiem, uważa, że jedynie zły los sprawił, że wylądował w prowincjonalnym hotelu. Uważa, że jest predestynowany do wielkich spraw, ale na co dzień zajmuje się kwestiami typu nieświeżych ryb, które zabiły jednego z gości, albo kwestii w jaki sposób zabić szczura. Jest bezczelny, arogancki, chamski, wredny i złośliwy, stosuje nazistowskie praktyki wobec własnych pracowników, a jednocześnie boi się krzywego spojrzenia swojej małżonki. Powinniśmy go nienawidzić, ale jest odwrotnie. Uwielbiamy go oglądać, bo jest jednym z nas. Jest zatopiony w szarości dnia. Kiedy już wszystko się wali, stojąc okrakiem w pozie a’la Hitler, czy też jak wioskowy głupek, tudzież z ogrodowym krasnalem pod pachą, patrzy się na świat i zdaje się pytać – o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego nic nie jest tak jak być powinno, co zrobiłem, że wylądowałem w tym miejscu na ziemi. I wiecie co wtedy myślę? Myślę, że nasze życie jest dokładnie takie samo. A przynajmniej moje.

Basil jest jednoosobowym komandem wprowadzającym chaos i zniszczenie. Wszystko zaczyna się od jego ego. To w jego obronie, rozpętuje się co odcinek istna wojna domowa. A po wszystkim zostają zgliszcza i jelonkowate spojrzenie jego oczu mówiące „what’s the fuck is going on?”. Poza niszczeniem świata, Basil zajmuje się a to dogryzaniem gościom hotelowym („widziałaś tych spod dwójki? Chyba pierwszy raz jedzą widelcami”), a to rozmyślaniem co zrobił źle w życiu („fiuuuuu. Co to było. To moje życie. Czy mogę prosić o powtórkę? Niestety, miałeś tylko jedno”), a to unikaniem odpowiedzialności przed każdą swoją decyzją. Śmiejemy się do rozpuku widząc to wszystko. Tylko, że czasem, tak jak teraz, robi nam się smutniej. Bo to nie jest komedia. To nasze życie właśnie. To alegoria cywilizacji białego człowieka. Nerwowego, sfrustrowanego, plującego jadem. Z uporem lepszej sprawy walczących z przeciwnościami losu, których sam jest autorem. To jak z komunizmem, jako ustrojem który dzielnie walczy z problemami, które w innych systemach w ogóle nie występują. Ale śmiejemy się. Śmiejemy się, bo życie takie właśnie jest. Nie jest wcale dobre, przyjemne, celowe i napełnione miłością. Nie jest też złe, smutne, depresyjne czy pełne nienawiści. Ono jest kurewsko śmieszne. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią perspektywę, by to w pełni dostrzec.